Warning: Undefined array key "autologin" in /usr/home/peronczyk/domains/insimilion.pl/insimilion/twierdza/index.php on line 25 Fragmenty książek • Jeffrey Ford - Portret... • INSIMILION

    Fragmenty książek


    Jeffrey Ford - Portret pani Charbuque. Asystentka pisarza fantas

    Literatura » Fragmenty książek » Fragmenty książek
    Autor: Serenity
    Utworzono: 18.01.2013
    Aktualizacja: 18.01.2013

    Jeffrey Ford - Portret pani Charbuque. Asystentka pisarza fantasy

    fragment

    Asystentka pisarza fantasy
     
    Jak według was powinien wyglądać pisarz fantasy? Oczyma wyobraźni widzicie mężczyznę z białą brodą Merlina i długimi smukłymi palcami, które iskrzą magią w zetknięciu z klawiaturą, albo pulchną kobietę z obfitym biustem i włosami tak długimi, że pokrywają cały pokój, oplatając wszystko jak macki zaklęcia wiedźmy.
    Zamiast tego wyobraźcie sobie Ashmoleana, mojego pisarza fantasy, u którego pracowałam ponad rok. Jeśli nawet kiedyś posiadał jakąś magiczną moc, to kryła się ona głęboko za jego oczami, gdyż jego wygląd kojarzył się raczej z innymi gatunkami literackimi. Niczym jedno ze stworzeń doktora Moreau, przypominał skutek eksperymentu, który wymknął się spod kontroli – olbrzymiego leniwca, którego DNA pocięto, torturowano razem z kodem genetycznym człowieka, a następnie połączono za pomocą taśmy klejącej i zszywaczy. Miał potężny brzuch, krótkie, włochate ręce, a jego tył zrekompensował sobie brak przeciwwagi w postaci ogona imponującą szerokością. Głowa była jak mięsna dynia z wyciętym grymasem. Cienie okalały puste okna oczu, a na czaszce było równie mało włosów co gontów na dachu domu Usherów. Nawet jego osobowość stanowiła zagadkę, która mogłaby skłonić Holmesa do porzucenia ukochanej kokainy na rzecz fajeczki z crackiem. Jedyne, co było „fantastyczne”, następowało, gdy siadał przy komputerze. Wtedy zaczynał tłuc w klawisze, jakby wbijał gwoździe w drewniany krzyż, wpatrując się w ekran wzrokiem złej czarownicy, pytającej: „Kto jest najpiękniejszy wświecie?”.
    Trafiłam do Ashmoleana za sprawą ogłoszenia w lokalnej gazecie. „Poszukiwana asystentka biurowa niezainteresowana literaturą i pozbawiona pomysłów”. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej powiedział mi, że potrzebuje kogoś, kto nie będzie myślał, tylko sprawdzał źródła. Nie spełniałam żadnego z tych kryteriów, ale miałam siedemnaście lat i zaledwie średnie wykształcenie, a ta praca wydawała mi się bez porównania ciekawsza od sprzedawania hamburgerów, więc skłamałam i udawałam jak najmniej bystrą. Ashmolean na chwilę przestał pisać, co robił podczas całej naszej rozmowy, po czym zmierzył mnie wzrokiem.
    – Witaj w Kreegenvale– powiedział.
    Wbrew opisowi w ogłoszeniu lubiłam czytać i myśleć. Już w pierwszych klasach, gdy inne dzieci wychodziły na podwórko z piłkami i kijami do baseballa albo hokeja na trawie, ja zabierałam książkę i siadałam pod dębem na drugim krańcu boiska, gdzie odgłosy pobliskiego lasu zagłuszały zgiełk rywalizacji, w którą społeczeństwo rozpaczliwie próbowało mnie wciągnąć. Podejrzewam, że w szkole średniej mogłabym cieszyć się powodzeniem, gdyż niektórym chłopcom podobały się moje długie włosy i szczupła figura, ale jedyne uniesienia, które mnie interesowały, znajdowałam w powieściach Cervantesa i Dickensa. Czasami chodziłam na randki, ale fabuły spotkań w kręgielniach i na tylnych siedzeniach samochodów zawsze wydawały mi się nieeleganckie, a zakończenie można było przewidzieć już od pierwszej strony.
    Być może moje życie nie mogło potoczyć się inaczej, skoro wychowałam się jako jedyne dziecko w domu, w którym miarą sukcesu była większościowa opinia zewnętrznego świata. Moich rodziców przez całe życie motywowano do osiągania sukcesów w szkole, pracy oraz życiu osobistym. Ojciec, szanowany prawnik kontraktowy, nigdy o niczym nie dyskutował, a kiedy do mnie mówił, zawsze zamykał oczy, pociągał się za lewe ucho i przedstawiał jakąś uświęconą tradycją strategię obliczoną na przezwyciężenie problemu, z którym do niego przychodziłam. Z kolei matka, mimo że była zapracowaną księgową, zawsze twierdziła, że chce zostać pisarką. Jej ulubionym autorem nie mógł być nikt inny jak Nabokov. Początkowo czytałam, żeby sprawić im przyjemność, ale potem okazało się, że nie potrafię przestać.
    Czytywałam dzieła wybitnych i prawie wybitnych pisarzy, stylistów i strukturalistów, a także Ashmoleana. Jego książki wypełniały półki stojące wzdłuż ścian gabinetu. Pisał opowiadania, nowele, powieści, a od czasu do czasu nawet wiersze. Każde słowo, które narodziło się z elektronów na ekranie jego komputera, służyło rozwojowi kariery Glandara, Władcy Miecza z Kreegenvale. Na tych tysiącach stron znalazło się więcej mieczy niż pomieściłoby się na stadionie.
    Ten szorstki osiłek o muskułach jak góry, ścięgnach jak łańcuchy iduchu niepokornym jak stado dzikich rumaków zabijał smoki, wiedźmy, elfy, olbrzymów, gadające małpy oraz mnóstwo nieudolnych, jednowymiarowych wojowników, których jedynym celem istnienia było paść pod jego ostrzem niczym letnie zboże. W przerwach między potyczkami Glandar chędożył, a czasami najpierw chędożył, a potem wymachiwał mieczem. Jego wrogowie zawsze mieli przewagę liczebną, lecz nigdy go nie pokonali. Nikt wcałej krainie nie potrafił pić ani zaspokajać uwodzicielskich Syren z Gwaten Tarn tak dobrze jak Glandar i nikt inny nie nudził mnie aż do granic narkolepsji.
    W porównaniu z literaturą, którą zazwyczaj czytywałam, dzieła Ashmoleana sprawiały wrażenie nieistotnej i schematycznej tandety. Cokolwiek by mówić o Glandarze, jego wymachiwanie mieczem sprawiało mnóstwo radości czytelnikom. Mój pisarz był bogatszy niż król piratów z Ravdish. Po czwartej powieści mógłby dać sobie spokój i żyć w luksusie do końca swoich dni dzięki pieniądzom, które zarobił na wczesnych przygodach Glandara. Jednakże Ashmolean kontynuował swoje dzieło, mimo że – jak dowiedziałam się z pewnego niezwykle przenikliwego artykułu– już dawno opuściła go żona, a dzieci nigdy nie wpadały z wizytą. Dom pisarza sypał mu się na głowę, lecz on pracował niestrudzenie, tłukąc w klawisze z pośpiechem i determinacją, jakby kogoś reanimował. W Kreegenvale nigdy nie działo się nic nowego. Wcześniej czy później musiało dojść do walki, którą Glandar kończył jakąś maksymą wojownika. Najbardziej przypadły mi do gustu słowa: „Trzeba stale podsycać chęć do bitwy”.
    Krytycy uwielbiali Glandara. „Dziękujmy Bogu za Ashmoleana”, napisał jeden z nich. Recenzując Duchołapa z Kreegenvale, słynny krytyk Hutton Myers stwierdził: „Ashmolean rozmywa granicę między literaturą głównonurtową i gatunkową za pomocą efektownego pisarstwa, które pozwala czytelnikowi zanurzyć się w świecie naznaczonym walką Dobra ze Złem”. Inni pisarze zamieszczali entuzjastyczne komentarze na  okładkach jego książek, prześcigając się w pochwałach. O ile dobrze pamiętam, to P.N. Smenth napisał: „Kocham Glandara bardziej niż własną matkę”.
    Moje zadanie polegało na pomaganiu Ashmoleanowi w unikaniu niekonsekwencji podczas opisywania fantastycznego świata. Nic nie wyprowadzało go z równowagi bardziej niż zadawane podczas spotkań z czytelnikami pytania w rodzaju: „Jak to możliwe, że Stribble Flap Lubieżny zapłodnił złośliwą Wiedźmę z Bagien Deffleton w Glandar błaga o śmierć, skoro Glandar odciął temu opryskliwemu krasnoludowi członka w Nieświętej Bitwie o Świętość?”.
    Ashmolean nigdy nie odwracał się od komputera, tylko wykrzykiwał do mnie polecenia przez ramię. „Mary, sprawdź, czy koń bez grzywy kiedykolwiek był w Krainie Mgieł”, wołał, a ja wstawałam ze składanego krzesełka, na którym siedziałam z książką wdłoni, zapoznając się z dawnymi przygodami, po czym przetrząsałam półki w poszukiwaniu odpowiednich tomów, w których mogła się znajdować ta informacja. Koń bez grzywy odwiedził Krainę Mgieł dwukrotnie – po raz pierwszy, gdy towarzyszył przygłupiemu kuzynowi Glandara, Blandarowi, a później wspólnie z kawalerią słynnego wojowniczego szkieletu, Kościanego Oka.
    Początkowo był to uciążliwy proces, musiałam bowiem poznać świat Kreegenvale, tak jak nowy taksówkarz zapoznaje się z miastem za granicą. Jednakże po pewnym czasie, dzięki zabieraniu książek do domu i ślęczeniu nad nimi nocami, a także tempa, z jakim potrafiłam pochłaniać tekst, jako osoba dobrze oczytana, udało mi się odwiedzić niemal wszystkie zakamarki tej mitycznej krainy i zapewne wiedziałam lepiej niż Ashmolean, gdzie można dostać najsmakowitszą pieczoną goleń żółtego smoka w królestwie albo ile kosztuje eliksir zmniejszający.
    Jedyną tajemnicą, pomimo upływu czasu, pozostawał dla mnie sam Ashmolean. Zawsze opryskliwie wydawał mi polecenia i nigdy nie dziękował, nawet za trudne do odszukania informacje. Kiedy wstawał ze swojego tronu przed komputerem, żeby udać się do ubikacji (pił jedną kawę za drugą), nawet nie zaszczycał mnie spojrzeniem. W dniu wypłaty, w drugi i czwarty poniedziałek każdego miesiąca, pieniądze czekały na mnie w kopercie na siedzeniu składanego krzesełka w głębi gabinetu. Była to nędzna suma, ale kiedy próbowałam wspominać o podwyżce, wołał: „Milczeć, los Kreegenvale wisi na włosku!”. Nierzeczywista natura mojej pracy sprawiała, że wciąż wracałam i poświęcałam jej tak wiele czasu, od poniedziałku do soboty włącznie.
    Kiedy wychodziłam po południu, często zastanawiałam się, co Ashmolean robi, gdy nie pisze. Nie miał telewizora i nie dzwonił do niego nikt poza jego agentem. Przez większość czasu ukrywał się przed fanami, nie licząc oficjalnych spotkań z czytelnikami, ale słyszałam, że nawet wtedy nie podpisywał książek i z nikim nie rozmawiał po zejściu ze sceny.
    Było dla mnie zagadką, kiedy robi zakupy, pranie albo zajmuje się którąkolwiek z innych przyziemnych czynności, które dla nas wszystkich są oczywistością. Wydawało się, że nie jest w pełni człowiekiem, stanowi jedynie instrument, za którego pomocą Glandar może powiadomić świat o swoich poczynaniach. Jedynym, co dowodziło, że jest żywą istotą, był fakt, że puszczał wiatry. Po każdej z tych długich, miękkich eksplozji, które sprawiały, że ponownie zaczynałam rozważać zalety sprzedawania hamburgerów, na chwilę przerywał pisanie i mruczał pod nosem słynny bojowy okrzyk Glandara: „Śmierć niewiernym”.
    W tamtym czasie trudno było o osoby mniejszej wiary niż moi rodzice. Zastanawiali się, dlaczego pomimo znakomitych stopni nie poszłam do college’u. „A masz chłopaka?”, wciąż pytała matka. „Już najwyższy czas”, powtarzała. Ojciec upierał się, że marnuję życie i potrzebuję prawdziwej pracy, takiej ze świadczeniami socjalnymi. Mogłam im tylko powiedzieć, co czuję. Nie byłam gotowa na to wszystko, o czym mówili, chociaż miałam pewność, że kiedyś taki dzień nadejdzie. Praca dla pisarza fantasy dawała mi namiastkę tamtego uczucia, którego doświadczałam, gdy siedziałam samotnie na skraju boiska z dala od zgiełku, a zarazem pozwalała mi udawać, że robię coś użytecznego.
    Pewnego dnia, półtora roku po rozpoczęciu przeze mnie pracy u Ashmoleana, gdy pisarz bębnił w klawisze, tworząc swoje najnowsze dzieło, Glandar, Zabójca Bezprawia, a ja siedziałam na swoim rozkładanym krześle, przeglądając nowelę Fontanna Marzeń z Kreegenvale, która ukazała się w marcu 1994 roku na łamach „Zadziwiających Krain Iluzji”, nagle stukanie klawiszy ustało. Ta niespodziewana cisza zwróciła moją uwagę skuteczniej, niż gdyby Ashmolean wyjął zszuflady rewolwer i strzelił wsufit. Uniosłam wzrok i zobaczyłam, że Ashmolean zakrywa dłońmi twarz.
    – Mój Boże – wyszeptał.
    – Co się stało? – spytałam.
    Obrócił się razem z krzesłem, wciąż nie opuszczając maski utworzonej z palców.
    – Oślepłem– odrzekł.
    Z przyzwyczajenia podeszłam do półek z książkami, początkowo myś­ląc, że znajdę tam rozwiązanie problemu. Dopiero po chwili dotarła do mnie waga jego słów i poczułam ogarniającą mnie panikę.
    – Mam wezwać karetkę? – spytałam, zbliżając się o krok.
    – Nie, nie – odparł, odsuwając dłonie od twarzy. – Oślepłem na Kreeg­envale. Nie widzę, co teraz zrobi Glandar. Cały świat zniknął.
    Po raz pierwszy popatrzył mi prosto w oczy, a ja wyczułam, jak bardzo się boi. W tej samej chwili przypomniałam sobie, że gdzieś wyczytałam, iż jego prawdziwe nazwisko to oczywiście nie Ashmolean, tylko Leonard Finch.
    – Może powinien pan odpocząć – zaproponowałam.
    Pokiwał głową i zgarbił się na krześle; przypominał dziecko, które zabłądziło w centrum handlowym.
    – Wracaj do domu – odpowiedział.
    – Przyjdę jutro– obiecałam.
    Machnął rękami, jakby moje słowa pogarszały jego stan. Chciałam go spytać, czy zapłaci mi za resztę dnia, ale nie miałam odwagi zawracać mu głowy.
    Pokonując cztery przecznice dzielące mnie od domu, miałam metaforyczne wizje Ashmoleana jako opuszczonej kopalni, opróżnionej beczki po piwie, automatu z bredniami pominiętego przez dostawcę. Drążył głębiny banalnego pisarstwa i zdołał dotrzeć do mitycznego dna. Jednakże, kiedy nadszedł wieczór, zmieniłam zdanie. Nie wiem dlaczego, ale kiedy po kolacji siedziałam sama w pokoju i z trudem brnęłam przez Mit Syzyfa Camusa, nagle oczyma wyobraźni zobaczyłam pokonanego Leonarda Fincha siedzącego w swoim gabinecie i wciąż zakrywającego twarz dłońmi. Odłożyłam Camusa i powiedziałam matce, że wybieram się na przejażdżkę.
    Wszędzie jeździłam na rowerze, mając nadzieję, że ludzie uznają mnie za maniaczkę zdrowego trybu życia i nie dowiedzą się, że jeszcze nie podchodziłam do egzaminu na prawo jazdy. Była wczesna jesień i wieczory były chłodne, a na niebie lśnił księżyc rodem z Kreegenvale – przypominający ostrze bułatu, jak zwykł mówić Ashmolean. Pokonałam cztery przecznice dzielące mnie od jego domu w ciągu kilku minut, a gdy znalazłam się na podjeździe, zauważyłam, że wszystkie światła są zgaszone. Długo stałam przed drzwiami, zastanawiając się, czy powinnam zapukać. W końcu do działania pchnęło mnie to samo pragnienie, które ­towarzyszyło mi podczas czytania każdej opowieści. Chciałam się dowiedzieć, jak to wszystko się skończy.
    Pomimo wrodzonej ciekawości zapukałam bardzo cicho, po czym cofnęłam się o krok, na wypadek gdybym z jakiegoś powodu musiała uciekać. Odczekałam kilka minut i już miałam odejść, gdy nagle wewnątrz zapaliło się światło. Drzwi powoli się uchyliły i wyłoniła się zza nich głowa Ashmoleana.
    – Mary – powiedział i, o dziwo, uśmiechnął się. Otworzył drzwi szerzej. – Wejdź.
    Byłam nieco speszona jego dobrym nastrojem, nie pamiętałam bowiem, żeby kiedykolwiek się uśmiechał. Zdałam sobie sprawę, że coś się w nim wyraźnie zmieniło. Cała frustracja, którą za dnia rozładowywał, tłukąc w klawiaturę, zniknęła, pozostawiając łagodnego sobowtóra mojego pisarza. Przypomniała mi się jego nowela Pożeracze Dusz z Oceanicznej Jaskini i zawahałam się przed wejściem.
    – Chwileczkę – powiedział, po czym zostawił mnie w przedsionku.
    Zastanawiałam się, co robił w ciemności. Wkrótce wrócił z pudełkiem, w którym znajdował się maszynopis.
    – Masz dwa dni, żeby to przeczytać. Trzeciego dnia przyjdź do pracy. Zapłacę ci za ten czas – dodał.
    Przyjęłam pudełko i dalej stałam, nie wiedząc, czy mam wyjść, czy zostać. Miałam wrażenie, że Ashmolean chce z kimś porozmawiać, ale się myliłam. Maska obojętności, która początkowo mnie onieśmieliła, teraz opadła na moich oczach. Znów poczerwieniał na twarzy i ściągnął brwi. Zgarbił się, po czym burknął z typową dla siebie furią:
    – No idź.
    Szybko go posłuchałam. Zanim wsiadłam na rower, ponownie zgasił wszystkie światła w domu. Nie miałam wątpliwości, że jest szaleńcem, ale bardziej martwiła mnie jego obsesja na punkcie twórczej szczerości. Nie potrafił pisać, jeśli wyraźnie nie widział w swoim umyśle, co się wydarzy w Kreegenvale. Takie podejście zawsze utożsamiałam z pisarzami zupełnie innego kalibru. Wieczorem zabrałam się za lekturę Zabójcy Bezprawia i odkryłam, że po raz pierwszy obchodzi mnie los Glandara.
    Kiedy Ashmolean pisał nową powieść, zawsze była to prawdziwa cegła, a Zabójca nie był wyjątkiem. Jednakże jedno go wyróżniało. Po raz pierwszy w historii przygód Glandara bohater zaczął przejawiać oznaki starzenia. Na początku książki, tuż po ścięciu pewnego uciążliwego ­krasnoluda, nawet skarżył się na ból pleców. A kiedy położył się z Heretiką Floritą, zieloną kobietą z szepczącego lasu, najpierw długo z nią rozmawiał, zanim zabrał się do roślinnych amorów. Chwile refleksji i drobne robaki wątpliwości zagłębiły się w idealnym owocu walki i chędożenia, którym było Kreegenvale.
    Pomyślałam, że przyczyną tych zmian jest natura samej opowieści. W najnowszej przygodzie wrogiem Glandara był jego własny twór. Z Płonącego Miecza w Krainie Umarłych wiedziałam, że Bogowie Dobra cenili Glandara za jego bohaterskie uczynki. Żeby zachować go w dobrym zdrowiu i umożliwić mu walkę z siłami zła w świecie ludzi, każdej nocy posyłali do niego kosa imieniem Kreekaw, który zabierał koszmary Glandara, po czym leciał z nimi do Astralnej Groty, gdzie Mank, niebiański kowal, spalał je w swoim piecu.
    W nowej powieści Stribble Flap Lubieżny pragnie zemsty za utratę członka, którego Glandar odrąbał mu w jednej z wcześniejszych książek. Pewnej nocy bierze łuk i zaczaja się przed pałacem w Kreegenvale. Gdy kos wylatuje z okna z dziobem pełnym koszmarów, Stribble zabija go strzałem w serce. Ptak spada w Bagno Deffleton, uwalniając koszmary, które zbierają się w nienawistnym przydennym błocie i tworzą, za sprawą kłębiącego się, wirującego, lśniącego i połyskującego czaru, przywodzącego na myśl Virginię Woolf, potwora zwanego Bezprawiem, trzyipółmetrowego olbrzyma o bezkształtnym, falującym cielsku i kudłatym łbie wielkości siedmiu ustawionych obok siebie końskich zadów. Ten przerażający stwór zaczyna krążyć po okolicy, szerząc zło. Glandar unika konfrontacji z olbrzymem, dopóki nie dowiaduje się, że ten zabił Heretikę Floritę i łapczywie pożarł jej zielone serce.
    Trzeciego dnia wróciłam do Ashmoleana. Czekał na mnie w swoim gabinecie, ponownie blady i pokorny. Z zaskoczeniem odkryłam, że moje składane krzesełko stoi obok jego pisarskiego tronu. Znów zwrócił się do mnie po imieniu, po czym gestem zachęcił, żebym obok niego usiadła.
    Gdy oddałam mu maszynopis, spytał, czy go przeczytałam.
    Odpowiedziałam, że tak.
    Myślałam, że spyta, jak mi się podobał, ale powinnam się była domyś­lić, że to nie w jego stylu. Zamiast tego rzekł:
    – Widziałaś to? Oczyma wyobraźni, jak film? Byłaś tam?
    Odpowiedziałam, że tak, ponieważ rzeczywiście tak było. Chociaż Ashmolean jak zwykle stosował swój urywany, oczywisty styl oparty na schemacie podmiot/orzeczenie, podmiot/orzeczenie, cała przygoda, aż do końca, gdzie bohater przygotowywał się do ostatecznej bitwy, była bardziej wyrazista niż rzeczywisty świat.
    – Proszę – powiedział, po czym na chwilę umilkł.
    „Proszę”? – zdziwiłam się.
    – Do tej pory szukałaś na półkach informacji o historii Kreegenvale, a teraz chciałbym, żebyś coś dla mnie znalazła w przyszłości krainy.
    Wiedziałam, o co prosi, ale i tak pokręciłam głową.
    – Ależ tak – odparł. – Musisz. Nikt inny nie zna sagi tak dobrze jak ty. Wybrałem cię do tego zadania. Od dwóch książek powoli tracę wizję Kreegenvale. Zatrudniłem cię, ponieważ wiedziałem, że jesteś bystra. Widziałem, że jesteś marzycielką i samotniczką. Która dziewczyna o takiej urodzie ubiegałaby się o tak idiotyczną pracę? Wiedziałem, że nadejdzie dzień, gdy całkowicie stracę opowieść z oczu.
    – Chce pan, żebym dopisała zakończenie książki? – spytałam.
    – Nie musisz go pisać – odrzekł. – Po prostu powiedz mi, co widzisz. Opowiedz jak najbardziej szczegółowo, co Glandar robi podczas ostatecznej bitwy z Bezprawiem. Nie tylko, jak zabija potwora, ale także, jak porusza mieczem, jak unika kwasowych wyziewów, jakie wykrzykuje przekleństwa.
    – Ale jak? – zdziwiłam się.
    – Zamknij oczy – odparł.
    Posłuchałam go.
    – Zobacz to tutaj – powiedział, a ja poczułam jego palec na czole między oczami. – Wróć do przygody. Obejrzyj ją krok po kroku. Jak oni wyglądali? Jak brzmieli? Jaki dokładnie odcień zieleni miało ciało Heretiki? Kiedy już wpadniesz wgłąb opowieści, kiedy się tam znajdziesz, obserwuj, co robią. Wszystko mi relacjonuj, a ja będę to zapisywał.
    – Spróbuję – odrzekłam.
    Początkowo trudno mi było dotrzeć do opowieści, ponieważ potrafiłam myśleć tylko o tym, że Ashmolean od początku wiedział, że jestem bystra, oraz zastanawiał się, po co takiej ładnej dziewczynie taka idiotyczna praca.
    – Trzeba stale podsycać chęć do bitwy – wyszeptał, bardziej do siebie niż do mnie.
    Te słowa rozdarły moje myśli jak kawałek szkła, a przez otwór wpadło światło Kreegenvale. Z olbrzymim skupieniem poszerzyłam dziurę w tkaninie i w końcu zdołałam przedostać się do krainy Glandara.
    Początek opowieści rozegrał się przed moimi oczami jak przyśpieszony film. Byłam wszędzie, gdzie powinnam być, jak prawdziwa mieszkanka krainy, obserwując kluczowe wydarzenia. Widziałam, jak Stribble Flap wypuszcza strzałę, jak głowa krasnoluda toczy się po ziemi wśród trys­kającej krwi, odwróciłam wzrok, gdy Heretika na zakończenie długiej rozmowy sięgnęła do przepaski na biodrach Glandara. Gdy znów spojrzałam, stałam obok samego bohatera. Wiatr mocno dmuchał, niebo oczywiście było granatowe, a my staliśmy w pobliżu krawędzi urwiska, z którego roztaczał się widok na ocean.
    Glandar dzierżył w lewej dłoni swój miecz, potężny Eliminator. W prawej trzymał ośmioboczną tarczę, Opatrzność, którą podarował mu umierający ojciec. Pot lśnił na jego opalonym, muskularnym ciele. Długie czarne włosy miał związane z tyłu kosmykiem włosów Heretiki – tylko tyle po niej zostało. W odległości piętnastu metrów, nad samą krawędzią przepaści stał Bezprawie, a na jego potężnym cielsku wykwitały twarze, które miotały przekleństwa na króla Kreegenvale. Głowa potwora przypominała gigantyczną ożywioną bryłę ziemi. Żółta grzywa zwisała w tłustych strąkach, poplamiona krwią i żółcią. Pysk rozwierał się wystarczająco szeroko, by połknąć krowę, ukazując liczne rzędy nierównych zębów.
    – Poczuj moją żółć, pachnidło z twych nocnych koszmarów!– ryknął stwór, oblizując pozbawiony warg pysk owrzodzonym wielorybim jęzorem.
    Bezprawie uwolnił kulę gazu, miniaturowe fioletowe słońce, które popłynęło ku Glandarowi niesione wiatrem. Bohater uniósł tarczę, żeby zasłonić się przed pociskiem kwaśnego oddechu. Patrzyłam, jak pod wpływem cuchnącego podmuchu wybrzusza się farba tworząca herb Kreegenvale. Glandar stęknął i padł na kolana.
    – To mi chyba spaliło włosy w nosie – wyszeptał, cały czas klęcząc.
    Potem popatrzył na mnie. Zobaczyłam w jego oczach błysk, jakby rzeczywiście mnie dostrzegł. Uśmiechnął się i powoli wstał.
    – Zaczekaj, Bez! – zawołał do potwora. – Pojawiła się.
    Gdy Glandar do mnie podszedł, zobaczyłam, jak inne postacie z Kreegenvale wyłaniają się zza skał i drzew, które rosły około pięćdziesięciu metrów za naszymi plecami.
    – Niech mi ktoś naleje kielicha – odezwał się potwór. – Muszę się pozbyć tego smaku.
    – Chwila przerwy dla wszystkich! – krzyknął Glandar przez ramię. Wbił miecz w ziemię i upuścił tarczę.
    – Co się dzieje ? – spytałam.
    – Jesteś Mary, prawda?
    Przytaknęłam.
    – Czekaliśmy na ciebie.
    Pozostali, których rozpoznawałam z innych opowieści, zgromadzili się wokół Glandara. Bezprawie pochylał się nad nami, kołysząc się na wietrze.
    – Witaj, kochanie – rzekł potwór, wyciągając rękę wyrastającą mu z boku po bukłak, który trzymał Stribble Flap.
    – Mary, nie mamy wiele czasu – powiedział Glandar. – Wszystko ci wyjaśnię. Kilka książek temu poprosiliśmy Heretikę, żeby rzuciła na Ashmoleana czar, który sprawił, że ten stopniowo zaczął tracić kontakt z naszym światem. Zaklęcie wymagało trochę czasu, ponieważ on jest taki potężny. W końcu jest Bogiem, jeśli wiesz, co mam na myśli. Początkowo myśleliśmy, że może da nam spokój, ale kiedy zatrudnił ciebie, domyśliliśmy się, jaki ma plan.
    – Chodzi oto, że zamierza dokończyć książkę? – spytałam.
    – Zgadza się – odrzekła kobieta stojąca po mojej lewej stronie.
    Obróciłam się i zobaczyłam piękną zieloną twarz Heretiki Flority.
    – Myślałam, że zostałaś pożarta? – zdziwiłam się.
    Bezprawie się roześmiał.
    – Zbudowaliśmy kobietę z trawy i patyków, a ja ją zjadłem. Nie interesuje mnie, jak smakuje Heretika.
    – A ja to wiem – wtrącił Glandar.
    Zgromadzone postacie wybuchły śmiechem, a Heretika zdzieliła bohatera pięścią w ramię.
    – Dlaczego mi to opowiadasz? – spytałam.
    Glandar odprawił pozostałych ruchem dłoni.
    – Porozmawiajmy na osobności.
    Wszyscy cofnęli się o kilka kroków i usiedli na ziemi. Po chwili zaczęli przekazywać sobie butle z winem i miodem. Bezprawie pociągał z bukłaka i pozwalał dzieciom używać swoich pleców jako zjeżdżalni. Za każdym razem, gdy któryś z malców się śmiał, stwór wtórował mu z rzężącym kaszlem.
    Glandar poprowadził mnie w stronę skraju urwiska. Gdy znaleźliśmy się poza zasięgiem słuchu pozostałych, zwrócił się do mnie.
    – To musi się skończyć, Mary. Więcej tego nie zniosę.
    – Brakuje ci Ashmoleana? – spytałam.
    – Nie, ani trochę. Myślałem, że zrozumiesz. Próbuję ci powiedzieć, że już dłużej nie wytrzymam. Jeśli będę musiał zabić jeszcze jedno stworzenie, chociażby komara, stracę rozum.
    – A więc nie jesteś zadowolony z Ashmoleana?
    – Niektórzy tutaj określają go bardzo niewybrednymi epitetami. Ja mam dla niego więcej szacunku, ale w końcu jestem z nim od pierwszej strony. Na samym początku to bywało fascynujące, ale teraz życie w Kreegenvale stało się prawdziwą udręką. Nie dzieje się tutaj nic nowego. Kiedy zaczyna się kolejna przygoda, wiem, że będę zabijał. Wyobraź sobie, że budzisz się każdego dnia ze świadomością, że będziesz musiała coś albo kogoś uśmiercić, być może całą armię ludzi, którzy niczym ci nie zawinili.
    – Są też inne aspekty życia w Kreegenvale poza zabijaniem – przypomniałam.
    – Nie lubię pić. Za każdym razem, gdy Ashmolean zmusza mnie do wychylenia kilku butelczyn, przez następne pięćdziesiąt stron rzygam jak kot. A to całe chędożenie – ohyda. Można by pomyśleć, że facet nigdy nie widział kobiety z normalnym biustem. Zawsze pragnąłem tylko kilku minut miłości, ale dla szefa to większa egzotyka niż trójgłowy chłopiec‑kot z Widmowego Miasta.
    – Chcesz, żebym nakłoniła go do umieszczenia w książce wątku miłosnego? – spytałam.
    – Na to już za późno. Teraz chcę tylko wyzwolić innych. Pragnę końca, żeby oni mogli wrócić do życia, które wiedli, zanim im się to wszystko przytrafiło.
    – Miałam takie samo zdanie na temat Kreegenvale, gdy zaczęłam czytać o twoich przygodach – odparłam. – Ale teraz mam wrażenie, że nigdy nie czytałam czegoś, co miałoby w sobie tyle życia.
    – Ashmolean byłby oszustem, gdyby nie jeden fakt. On naprawdę czuje ten świat. To coś cudownego. Dlatego chcę mu pomóc, tak samo jak pozostałym.
    – Chcesz, żebym poświęciła cię Bezprawiu, prawda? – spytałam.
    Pokiwał głową i zobaczyłam łzy w jego oczach.
    – Po to są bohaterowie – odparł.
    – Nie wiem, czy mogę to zrobić. Pewnie mi nie pozwoli.
    – Pozwol i– odrzekł Glandar. – Nie może temu zapobiec. Jesteś zbyt potężna.
    – Zbyt potężna?
    – Proszę – powiedział Glandar, a jego głos za sprawą dziwacznej transformacji zmienił się w głos Ashmoleana.
    – Widzisz to? – spytał pisarz.
    Popatrzyłam w lewo i zobaczyłam, jak siedzi z palcami zawieszonymi nad klawiaturą, gotowy, żeby zacząć w nią bębnić. Obejrzałam się w prawo i ujrzałam, jak Glandar oraz Bezprawie zajmują bojowe pozycje przy krawędzi urwiska.
    Czułam, jak wzbiera we mnie moc, o której wspomniał Glandar.
    – Dobrze, niech się pan przygotuje – odpowiedziałam.
    Słowa wyszły ze mnie pełne własnej energii, płynąc prosto ze splotu słonecznego, zabarwione jaskrawymi opisami, skrzące się metaforami i porównaniami. Opowiadałam bez wahania o bitwie Glandara z Bezprawiem, potworem zrodzonym ze złych myśli bohatera.
    Eliminator błyskał w słońcu, a wrogowie przetaczali się, biegali i z trudem łapali powietrze. Wykwitały rany, płynęła krew, pękały kości. Potężne fragmenty amebowego cielska potwora ulatywały z oceanicznym wiatrem. Padały błyskotliwe inwektywy: „Obyś zapłonął w piecu Manka, póki bułat księżyca nie przeszyje twojej duszy na wieki”. Kwaśny oddech i kąsająca stal, dwaj przeciwnicy wytrwale walczyli, na zmianę zyskując przewagę.
    Po mojej lewej stronie Ashmolean, rozpalony do białości, pisał tak szybko, że komputer nie nadążał wyświetlać słów, które wychodziły spod jego palców. „Śmierć niewiernym”, mruczał pod nosem, ciężko oddychając.
    W końcu Glandar, śmiertelnie ranny, ruszył do ostatniego samobójczego ataku i zagłębił się w lepkim ciele potwora, tak że obaj runęli z urwiska.
    – Niemożliwe! – wykrzyknął Ashmolean, gdy opisywałam ich upadek, ale jego palce nie przestawały bębnić w klawisze.
    – Nie – jęknął, gdy uderzyli w skały kilkadziesiąt metrów niżej, jednak ani na chwilę nie zwalniał.
    Zapłakał, kiedy zmyły ich fale oceanu. Postawił ostatnią kropkę, po czym odwrócił się ode mnie i ponownie ukrył twarz w dłoniach. Wtedy Kreegenvale zgasło w moim umyśle jak zdmuchnięta świeca. Cofnęłam krzesełko i wstałam. Ciało Ashmoleana falowało, ale cierpiał w milczeniu. Nie odzywał się ani słowem. Wyszłam z jego gabinetu, wyszłam z jego domu i już nigdy nie wróciłam.
    Chociaż śmierć Glandara zapewne zdruzgotała Ashmoleana, mnie przepełniła życiową determinacją, jakiej nie okazywał nawet władca miecza. Gdy zastanawiałam się, co dalej ze sobą zrobić, przypomniałam sobie, jak Leonard Finch dotknął palcem mojego czoła i powiedział: „Zobacz to tutaj”. Nie zwlekając ani chwili, zatrudniłam się w Burgeramie oraz zapisałam na zajęcia do lokalnego college’u. Często myślałam o tym, co zrobiłam swojemu pisarzowi, ale powtarzałam sobie, że tak było najlepiej dla wszystkich.
    Wspomnienia o Kreegenvale czasami pojawiały się w moim umyśle, zwłaszcza gdy siedziałam na wykładach z literatury, a profesorowie wpadali na mielizny niejasnych teorii. Wtedy pragnęłam, żeby Glandar kopniakiem otworzył drzwi i zaczął wymachiwać mieczem. Jednak przeważnie powrót do szkoły sprawiał mi wiele radości. Zapisałam się na liczne kursy z angielskiego, ale wiedziałam, że nie chcę nauczać. W pracy było lepko, gorąco  isłabo płacili, a kiedy popychałam kanapki z końskim tłuszczem w stronę niecierpliwych klientów, szeptałam: „Śmierć niewiernym”. Mimo że w Burgeramie nie brakowało koszmarów rodem z Gwaten Tarn, cieszyłam się, że mogę poznać innych pracowników w moim wieku.
    Choć wszystko dobrze się układało, a moi rodzice byli zadowoleni z moich postępów, to czegoś mi brakowało. Pewnej nocy zrozumiałam, że tak naprawdę chcę zostać pisarką. Albo chociaż wrócić do gabinetu Ashmoleana, gdzie słowa tchnęły życie w to co niemożliwe. Kupiłam notatnik i próbowałam opowiedzieć jakąś historię, ale nigdy nie wyszłam poza kilka początkowych linijek, być może zbraku odwagi albo nadmiaru samokrytyki. „Gdyby tylko przyleciał Kreekaw i zabrał tę frustrację z moich niespokojnych snów”.
    Byłam na drugim semestrze w college’u, z powodzeniem realizując uświęconą czasem tradycję, gdy pewnego dnia kurier dostarczył paczkę do domu moich rodziców. Matka mnie zawołała, a ja zeszłam na dół, trąc zaspane oczy. Siedziałam do późna, czytając Bitwę Książek Swifta, przygotowując się do egzaminu. Matka podała mi brązowy pakunek, pośpiesznie cmoknęła mnie w policzek i wyszła do pracy.
    Otworzyłam paczkę i wyjęłam zawartość – nową, grubą książkę w twardej oprawie. Z podekscytowaniem stwierdziłam, że to egzemplarz Zabójcy Bezprawia. Upuściłam papier i błyskawicznie przekartkowałam powieść aż do końcowej części, którą pomogłam stworzyć. Podjęłam fabułę na pięć stron przed końcem, gdy Glandar stanął naprzeciwko potwora na krawędzi urwiska. Czytanie tego tekstu było doświadczeniem, którego nigdy nie zapomnę, gdyż Ashmolean użył moich słów. ­Przesunęłam ­palcami po zadrukowanej stronie, a kiedy litery nie zniknęły, pomyślałam: „Ja to stworzyłam”.
    Ujrzałam bitwę rozgrywającą się przed moimi oczami, tak samo jak w dniu, gdy dyktowałam jej opis Ashmoleanowi. Wszystko zostało dokładnie oddane, łącznie z przekleństwami. Kiedy doczytałam do miejsca, w którym fale oceanu zmyły ciała, zobaczyłam, że pozostała jeszcze cała strona tekstu.
    Zaskoczona, zaczęłam czytać dalej o tym, jak tej samej nocy Glandar powraca do Kreegenvale. Przemoczony, z jeżowcami we włosach i szyją owiniętą wodorostami, wchodzi do sali żałobników. Wszyscy się cieszą i otwierają butle z trunkami, a wojownik opowiada o tym, jak elastyczne ciało stwora uchroniło go przed śmiercią podczas upadku. Mimo że omal nie utonął, udało mu się przezwyciężyć morski prąd i wyjść na brzeg trzy mile od urwiska. Powieść kończy się optymistyczną zapowiedzią dalszego picia, chędożenia iwymachiwania mieczem.
    – Co to ma znaczyć, do diabła?– powiedziałam.
    Po kilku minutach w porzuconym opakowaniu znalazłam odpowiedź. Śpiesząc się, żeby zobaczyć swoje słowa w druku, przegapiłam liścik od Ashmoleana.

    Droga Mary!
    Przykro mi, ale musiałem nieco zmienić Twoje zakończenie. Pomyśl o wszystkich przyszłych tantiemach, które bym stracił, gdybym pozwolił Glandarowi umrzeć. Jeszcze nie jestem gotowy posłać go na śmierć – każdy potrzebuje jakiejś fantazji. Pozdrawia Cię i przeprasza za Twoją rolę w fikcji, którą dla Ciebie stworzyłem. Od dnia, kiedy Cię poznałem, wiedziałem, że uwielbiasz książki i idee. Zauważyłbym to, nawet gdybym nie zadzwonił do Twojej szkoły, jeszcze zanim przyszłaś na rozmowę kwalifikacyjną. Powiedzieli mi o Twoim miejscu na skraju boiska. Dobrze je znam. Ale są też inne miejsca, w które powinnaś się wybrać. Czasami akt zniszczenia może się stać aktem stworzenia. Czułem, że jest Ci to potrzebne, żeby ruszyć w podróż. Wierzę, że postać dręczonego obsesją, zaślepionego pisarza fantasy była najlepszą, jaką kiedykolwiek stworzyłem. Po co komu literacka iluzja, która nie może nam wskazać sposobu na zostanie ludźmi, którymi chcemy być? Glandar mówi: „Bądźcie odważni, czerpcie  zżycia pełnymi garściami i żyjcie z honorem”. To proste przesłanie, ale czasami warto o nim pamiętać w tym złożonym świecie. Zrobiłem to, ponieważ wiem, że pewnego dnia możesz zostać pisarką, ale potrzebowałaś odrobiny pomocy. Cieszę się, że mogłem Ci jej udzielić.
    Ashmolean 

    Początkowo czułam się zagubiona, ale przeczytałam list ponownie i zaczęłam się śmiać. Tego dnia nie podeszłam do testu ze Swifta, tylko udałam się do kuchni  izaparzyłam sobie dzbanek kawy. Potem wróciłam do swojego pokoju i wciągu dwóch dni, słysząc nawoływania matki i ojca z drugiej strony zamkniętych drzwi, napisałam to opowiadanie.
     
     
    Portret pani Charbuque
    (fragment)
     
     
    Piękne dzieło
     
    Pani Reed przez cały wieczór ustawiała się bezpośrednio pod lub tuż obok swojego nowego portretu, co wprawiało mnie w zakłopotanie. Miała na sobie tę samą czarną suknię oraz naszyjnik z brylantów, w których dla mnie pozowała. Zważywszy na te okoliczności, nie dało się uniknąć porównań między dziełem Boga a moim. Śmiem twierdzić, iż pierwowzór Najwyższego w zestawieniu z moją malarską wizją okazał się poniekąd niedoskonały. Pan w swej niewątpliwej mądrości nie szczędził rozmachu, tworząc nos pani Reed, jak również uznał za stosowne zostawić wyraźną szparę pomiędzy jej przednimi zębami, tymczasem ja zwarłem szeregi i złagodziłem najbardziej charakterystyczne cechy jej wyglądu do pięknej normalności. Używając bladego odcienia różu oraz oszczędnie operując światłocieniem, nadałem jej skórze młodzieńczy blask i elastyczność, wyraźnie cofając czas, lecz nie na tyle, by zmiany wydały się groteskowe.
    Być może pani Reed nie zdawała sobie sprawy z tych rozbieżności, albo była ich świadoma, lecz uważała, że stojąc tak blisko swojego szlachetniejszego wizerunku, pomiesza ułudę z rzeczywistością w umysłach swoich przyjaciół i krewnych. A może liczyła na jakąś nadnaturalną przemianę zachodzącą między ciałem a płótnem, niczym w najnowszej powieści Wilde’a Portret Doriana Graya. W każdym razie wyglądało na to, że promienieje radością. Pozostali goście uczestniczyli w tym krępującym spisku, starając się ignorować prawdę. Na szczęście, pan Reed z okazji odsłonięcia obrazu wydał fortunę na dobrego szampana i szczodrze nas nim częstował.
    Wśród około pięćdziesięciorga gości znalazło się wielu, którzy postanowili podejść do mnie i pochwalić moje dzieło, co zapewne przyprawiłoby mnie o kwaśny grymas, gdyby nie alkohol.
    – Piambo, zachwycająco przedstawił pan złotą rybkę w akwarium na stoliku obok pani Reed. Mogę policzyć wszystkie łuski.
    – Więdnące nasturcje w porcelanowym wazonie wyglądają jak żywe.
    – Nikt tak jak pan nie potrafi oddać fałd na sukni, a te brylanty, jakże one lśnią.
    Grzecznie im dziękowałem, wiedząc, że w nadchodzącym roku zrobię dla niektórych z nich to samo, co teraz zrobiłem dla pani Reed. Gdy wydawało mi się, że wreszcie zostałem sam, zbliżył się do mnie Shenz, mój przyjaciel, który również parał się szlachetną sztuką portretu. Był to niski mężczyzna z krótko przystrzyżoną, spiczastą bródką. Zasłynął jako wyznawca doktryny prerafaelitów oraz autor portretów pomniejszych luminarzy klanu Vanderbiltów. Ukrywając szelmowski uśmiech za dużym cygarem, przyjrzał się obrazowi wiszącemu po drugiej stronie rozległego salonu.
    – Piękne dzieło, Piambo – powiedział, po czym lekko obrócił głowę i podniósł na mnie wzrok.
    – Napij się jeszcze szampana – szepnąłem, a Shenz cicho się roześmiał.
    – No i bardzo bezpieczne – dodał.
    – Przyjmuję zakłady, czy ludziom bardziej podoba się złota rybka, czy nasturcje.
    – Ja obstawiam nos – odrzekł. – Genialna oszczędność farby.
    – Myślę, że Reed podziela twoje zdanie. Wyjątkowo hojnie mi zapłacił.
    – Nic dziwnego. Twoja magia sprawiła, że jego żona całkiem zapomniała o nierozważnym epizodzie z młodą sprzedawczynią z Macy’s. Na nic by się zdała fortuna, którą ostatnio przyniosły mu fabryki obuwia; tylko twoje zdolności mogły ocalić jego małżeństwo i dobre imię.
    – Bóg jeden wie, że do naszych zadań należy nie tylko malowanie. Kto będzie twoją następną ofiarą?
    – Dziś wieczorem zobowiązałem się uwiecznić korpulentne potomstwo Hatstellów. Dwa utuczone potworki, które być może nafaszeruję laudanum, żeby spokojnie pozowały. – Przed odejściem uniósł kieliszek z szampanem i zaproponował toast. – Za sztukę – rzekł, gdy zetknęły się delikatne krawędzie kryształów.
    Kiedy Shenz się oddalił, usiadłem w kącie obok donicy  zpaprocią i zapaliłem cygaro, tworząc zasłonę dymną, za którą zamierzałem się schować. Wypiłem zbyt dużo szampana i kręciło mi się w głowie. Oślepiało mnie światło odbijające się od ozdobnego żyrandola zwieszającego się nad środkiem podłogi oraz blask biżuterii, którą nosiły piękniejsze połowy nowobogackich nowojorskich par. Od czasu do czasu ponad szum morza gości wybijały się urywki rozmów i po chwili dotarły do mnie wieści dotyczące zarówno otwarcia kolumbijskiej wystawy w Chicago, jak i najnowszych przygód ubranego w koszulę nocną dziecięcego bohatera Down Hogan’s Alley, najnowszej historyjki obrazkowej drukowanej w„New York World”.
    Niejasno zdawałem sobie sprawę, że nie tylko chcę, ale wprost muszę się stąd wydostać. Zrozumiałem, że ostatnio więcej czasu spędzam w luksusowych salonach, odurzając się alkoholem, niż przed sztalugą. Nagle morze gości się przemieściło, a ja skupiłem wzrok i wypatrzyłem panią Reed, która samotnie wpatrywała się w swój portret. Widziałem ją od tyłu, ale zauważyłem, jak powoli podnosi rękę i dotyka swojej twarzy. Potem gwałtownie się odwróciła i odeszła. Po chwili widok zasłoniła mi kobieta ubrana w zieloną suknię, której kolor przypomniał mi, że zmagam się z mdłościami. Zgasiłem cygaro w donicy z paprocią, po czym chwiejnie wstałem. Na szczęście nie musiałem zbytnio się zagłębiać w rozbawionym tłumie, żeby znaleźć pokojówkę i poprosić o płaszcz i kapelusz.
    Planowałem szybką i dyskretną ucieczkę, ale kiedy ruszyłem w stronę schodów prowadzących ku frontowym drzwiom, dopadł mnie Reed.
    – Panie Piambo!– zawołał.– Chyba nas pan nie opuszcza?
    Odwróciłem się izobaczyłem, że gospodarz lekko się chwieje ispogląda na mnie spod przymkniętych powiek. Na jego ustach gościł charakterystyczny wąski uśmiech, który mógł uchodzić za objaw serdeczności, jeśli ktoś nie dysponował bystrym okiem portrecisty. Reed był przystojnym i nowoczesnym mężczyzną. Nosił bokobrody  i wąsy, a jego twarz mogłaby wyjść spod dłuta Saint-Gaudensa. Niewątpliwie miał także olbrzymie szczęście, ale kiedy uważniej mu się przyjrzałem, dostrzegłem w nim fabrykę nieszczerości.
    – Jest pan moim honorowym gościem – rzekł, podchodząc i kładąc mi dłoń na ramieniu.
    – Proszę owybaczenie, panie Reed – szepnąłem – ale próbowałem sam wypić pańskiego wybornego szampana. Tak bardzo kręci mi się w głowie, że muszę zaczerpnąć świeżego powietrza.
    Roześmiał się donośnie, zwracając na siebie uwagę okolicznych gości. Zażenowany, zerknąłem na tłum, który również ryknął śmiechem, chociaż nie wiedział, co tak rozbawiło gospodarza, i zobaczyłem, jak Shenz kręci głową i przewraca oczami, dając mi tajny sygnał, że on również uważa Reeda za skończonego osła.
    – Niech pan przynajmniej pozwoli, że zawołam żonę. Na pewno chciałaby panu podziękować i się pożegnać.
    – Dobrze – odrzekłem.
    Reed zniknął, a ja zostałem, wpatrzony w długie schody prowadzące ku drodze ucieczki. Po kilku chwilach wrócił z żoną.
    – Pan Piambo ma coś pilnego do załatwienia winnej części miasta, kochanie – wyjaśnił. – Dlatego jest zmuszony wyjść. Pomyślałem, że zechcesz mu podziękować za portret.
    Pani Reed się uśmiechnęła, a ja skupiłem wzrok na szparze między jej zębami. Spędzając kolejne dni w jej towarzystwie, doszedłem do wniosku, że jest niemal całkowicie pozbawiona osobowości. Była posłuszną i grzeczną modelką, ale nigdy nie próbowałem poznać jej prawdziwej natury, ponieważ jej mąż dobitnie mi wyjaśnił, że to nie dusza pani Reed ma stanowić temat portretu.
    Kiedy zbliżyła się o krok, zamierzając pocałować mnie w policzek, nagle na jej twarzy mignęło coś innego niż otępienie, do którego przywykłem. Potem jej usta musnęły moją skórę, a zanim się cofnęła, usłyszałem jej szept, cichy jak odgłos mokrego pędzla ślizgającego się po płótnie.
    – Obyś sczezł. – Gdy ponownie się odsunęła, tak że widziałem jej całe oblicze, na jej ustach znów gościł uśmiech. – Dziękuję, panie Piambo – powiedziała.
    Reed objął ją ramieniem i stanęli razem, jakby pozowali do obrazu przedstawiającego małżeńskie szczęście. Nagle obudziła się we mnie zdolność zaglądania w ludzkie dusze, którą wypracowałem przez lata pracy z modelami, a którą ostatnimi czasy ignorowałem, by tworzyć to, co Shenz nazwał bezpiecznymi obrazami, i ujrzałem bladą, śmiertelnie zmęczoną kobietę w szponach wampira. Odwróciłem się i uciekłem, lekko potykając się na schodach. Towarzyszyło mi dręczące uczucie, jakiego może doświadczać człowiek, który nie pośpieszył na pomoc dziecku tonącemu w lodowatej rzece.
     
     
    Posłaniec
     
    Nie skorzystałem z eleganckich dorożek, które Reed podstawił dla swoich gości. Skręciłem w lewo i ruszyłem na południe Piątą Aleją, a w głowie wciąż kręciło mi się od alkoholu oraz słów, które wyszeptała pani Reed. Postawiłem kołnierz płaszcza i mocniej naciągnąłem kapelusz na głowę, ponieważ wszystko wskazywało na to, że podczas przyjęcia lato dyskretnie się ulotniło. Mocny wiatr dmuchał mi w plecy, niosąc ulicą żółknący arkusz gazety, który, łopocząc, przeleciał mi nad lewym ramieniem, po czym wzbił się pod gazowe latarnie niczym czmychający duch ciepłej pogody. Było późno, od mojego domu przy Gramercy Park dzieliło mnie jeszcze wiele przecznic, ale bardziej niż czegokolwiek potrzebowałem świeżego powietrza, ruchu oraz nocy, jako odtrutki na zatęchły, zatłoczony salon i fałszywe, popękane światło tamtego przeklętego żyrandola.
    O tej ponurej godzinie na ulicach nie było bezpiecznie, lecz miałem pewność, że nawet najbardziej zaciekły napastnik nie byłby tak groźny i podstępny jak Reed. Pokręciłem głową, myśląc o tym, co musi znosić jego biedna żona, i zdając sobie sprawę, że chętnie, chociaż nie wpełni świadomie, przyczyniłem się do jej cierpień. Teraz było dla mnie oczywiste, że od początku wiedziała, w czym uczestniczy. Prawdopodobnie dla dobra dzieci, ale także w celu ratowania własnej skóry udawała ­oczarowanie grą pozorów Reeda. Jeśli nawet był to pierwszy raz, zpewnością w przyszłości czekają ją kolejne upokorzenia, jednakże teraz każdemu atakowi na jej godność będzie towarzyszyło ujmujące, ponadczasowe piękno mojego obrazu, który już zawsze będzie przypominał pani Reed o pogłębiającej się brzydocie jej małżeństwa oraz życia. Wizerunek, podobny do modelki, ale nie identyczny, zpewnością przedstawiał kobietę, której pragnął jej mąż. Prawdę mówiąc, pani Reed miała więcej wspólnego ze złotą rybką uwięzioną w kulistym akwarium oraz ciętymi kwiatami więdnącymi w ozdobnym porcelanowym wazonie. Kiedy wybierałem rekwizyty, nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak będą wymowne.
    – Piambo, kim ty się stałeś? – spytałem sam siebie, po czym zorientowałem się, że mówię na głos. Rozejrzałem się, żeby sprawdzić, czy usłyszeli mnie inni przechodnie, ale nieliczne osoby wędrujące ulicami o tak później godzinie były szczelnie otulone własnymi pragnieniami i przestrogami. Wciągu dnia miasto gnało przed siebie jak skazany na potępienie bogaty geniusz, zmierzając ku przyszłości z gorączkową energią, która kiedyś pozwoli mu doścignąć zwierzynę, ale nocą, gdy śniło, jego ulice przypominały nawiedzone aleje jakiegoś podmorskiego królestwa.
    Nawet tramwaje poruszały się bardziej ociężale, jak potężne węże pływające w ciemności gęstej od porzuconych za dnia wyrzutów sumienia. Uniknąłem odpowiedzi na swoje pytanie, zatrzymując się na rogu Trzydziestej Trzeciej Ulicy, żeby popatrzeć na drugą stronę, na oświetlone blaskiem księżyca ruiny niegdysiejszej posiadłości Johna Jacoba Astora. Czytałem w gazecie, że jego syn, żeby zrobić na złość matce, zamierzał wyburzyć stary budynek i na jego miejscu wznieść elegancki hotel. Teraz pozostałości na wpół rozebranego domu przypominały gnijące cielsko jakiegoś olbrzyma wyrzuconego na brzeg na obrazie Veddera. Oto świadectwo niszczącej mocy nowego bogactwa. Nawet dawni bogowie i ich spuścizna nie byli chronieni przed tą inwazją. Nowym bóstwem została fortuna, a cała armia Reedów chętnie przestrajała swoje moralne barometry, żeby tylko wstąpić do jej kościoła. Jej katechizm sączył się z górnych poziomów Manhattanu aż do Lower East Side, gdzie rodziny imigrantów goniły za ulotnym duchem tego, czego nie pojmowały.
    Jak w obliczu tak wszechobecnej społecznej manii taki zwykły malarz jak ja mógł ustrzec się przed zmianami? Niedawno na rynek wkroczyła fotografia, a ludzie z mojej branży z przerażeniem wstrzymali oddech, wieszcząc życie w nędzy. Jednakże, kiedy bogacze zorientowali się, że teraz byle robotnik może sobie pozwolić na tanią kopię swojego wizerunku, wśród arystokratów i elit zapanowała moda na zamawianie portretów u uznanych malarzy. W końcu zdjęcia żółkną i pękają po zaledwie kilkudziesięciu latach, a olejny obraz może zachować podobiznę zachwyconego modela dla przyszłych pokoleń. Posypała się lawina banknotów, które przesłoniły mi widok tego, co pierwotnie pragnąłem osiągnąć poprzez swoją sztukę. Dałem się zdominować aspektowi swojej pracy, który John Sargent nazywał „tyranią próżności”– machinacjom i złożonym sieciom intryg, które knuli klienci.
    Jako że Sargent wciąż był królem portretu, mój styl stopniowo przekształcił się w nieco mniej charakterystyczną kopię jego wygładzonego realizmu. Śmiem twierdzić, że poradziłem sobie z tym lepiej niż większość współczesnych, którzy usiłowali go naśladować, jednak Sargent był tylko jeden i nie mogłem się z nim równać. Mimo wszystko przyniosło mi to pieniądze i nieco sławy, a ja, niemal nieświadomie, zrobiłem dla siebie to samo, co niedawno zrobiłem dla pani Reed. Mając znacznie mniej do stracenia, również zaakceptowałem nieprzekraczalną, choć niewidzialną granicę wyznaczaną przez ściany akwarium i więdłem jak cięte kwiaty wstawione do ozdobnego wazonu, w który zmieniło się moje życie.
    Gdy tak szedłem, trzeźwiejąc na świeżym powietrzu, zrozumiałem, że najważniejsze pytanie nie brzmi: „Kim się stałem?”, lecz raczej: „Co mam teraz zrobić?”. Jak znów stać się sobą i namalować coś wartościowego, zanim będę za stary, żeby się tym przejmować, albo za słaby, żeby spróbować? Obejrzałem się na swoją mroczną sylwetkę przemykającą po sklepowej witrynie i nagle przypomniałem sobie obraz, który mniej więcej rok wcześniej widziałem w Narodowej Akademii Projektowania. Dzieło nosiło tytuł „Śmierć na bladym koniu”, a namalował je zagadkowy Albert Pinkham Ryder, który pochodził z New Bedford. Teraz mieszkał w mało charakterystycznym domu przy Wschodniej Jedenastej i pracował w zagraconym, zrujnowanym studiu na poddaszu przy Piętnastej Ulicy. Kiedyś poznał nas Richard Gilder, redaktor „Century Magazine”, który mieszkał obok mnie w Gramercy.
    Obraz przedstawiał przerażający wizerunek kostuchy z kosą, jadącej na grzbiecie konia pędzącego samotnie po torze w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Na pierwszym planie wił się wąż, a w tle widniało zachmurzone niebo namalowane za pomocą odcieni ochry, sienny palonej oraz ledwie widocznego szkarłatu, które doskonale oddawały ponury spokój poprzedzający burzę. Z obrazu biła czysta groza, a każdy, kto zdobyłby się na odwagę i go kupił, po czym zawiesił w salonie, ­zaprosiłby do swojego domu koszmar. Ten obraz przekazywał jakąś prawdę i stanowił przeciwieństwo idealnych technicznie, a zarazem bezpiecznych stylistycznie prac Sargenta, które tak lubili bogacze.
    Gilder powiedział mi, że Ryder namalował go po tym, jak usłyszał historię pewnego kelnera, który pracował w hotelu należącym do jego brata. Biedak skrupulatnie odłożył pięć tysięcy dolarów, po czym przegrał je podczas jednego zakładu na torze Hanover. Po przegranej popełnił samobójstwo. Za pomocą tego obrazu Ryder złożył mu hołd.
    Ryder sprzedawał swoje dzieła, gdy pojawiali się chętni, ale pracował niezależnie od pieniędzy, trudząc się, by oddać na płótnie wszystko to, czego nie da się przekazać słowami. Pod wieloma względami był dziwakiem, nieco nieśmiałym i wycofanym, który do malowania używał wszystkiego, co wpadło mu wręce – alkoholu, wosku ze świec, lakieru, oleju. Gdy zawodziły go pędzle, nakładał na płótno duże porcje farby za pomocą noża do palet. Gdy zawodził go nóż, używał dłoni, a kiedy lakier nie był wstanie zapewnić pożądanej jakości, podobno malował własną śliną. Czasami nawet nie czekał, aż obraz wyschnie, i natychmiast malował na nim kolejny. Nie nazwałbym go naiwnym, ale podczas naszego spotkania wyczułem w nim namacalną niewinność. Spokojna natura, potężna sylwetka i bujna broda upodabniały do go biblijnego proroka.
    Pamiętam, że natrafiłem na jeden z jego morskich pejzaży, gdy byłem młodym uczniem pana Sabotta. Obraz przedstawiał łódeczkę na rozszalałym oceanie i biła z niego przytłaczająca moc natury oraz odwaga mało znaczącego żeglarza siedzącego na dziobie. Sabott, który stał wtedy obok mnie, nazwał dzieło „chaotycznym”. „Ten człowiek jest jak dziecko malujące własnym gównem na ścianie żłobka. Prawdziwego mistrza poznaje się po powściągliwości”, powiedział i przez pewien czas ta ocena mi towarzyszyła, gdy napotykałem któreś z płócien Rydera w jego galerii, Cottier & Co., albo na którymś z konkursów malarskich. Być może Sabott miał trochę racji, ale jakże cudownie byłoby znów stać się takim dzieckiem i pławić się w swojej oryginalnej wizji, ignorując Reedów tego świata i ich bogactwo.
    Jeden ze znajomych Rydera kiedyś zacytował mi coś, co malarz napisał do niego w liście: „Czy kiedykolwiek widziałeś, jak gąsienica pełznie po liściu albo gałązce, a potem przystaje na końcu i przez chwilę lawiruje w powietrzu, próbując coś wyczuć, czegoś dosięgnąć? Właśnie tak jest ze mną. Usiłuję coś znaleźć poza miejscem, w którym mam oparcie”.
    Skręciłem w lewo w Dwudziestą Pierwszą Ulicę i ruszyłem w stronę domu, zdając sobie sprawę, że właśnie tego mi trzeba. Musiałem sięgnąć poza swoją obecną bezpieczną egzystencję i ponownie odkryć siebie jako artystę. Bałem się tylko, że niczego tam nie znajdę. Wspiąłem się na szczyt swoich lat i rozpocząłem zejście ku mecie. Czułem przybierający na sile wiatr w coraz rzadszych włosach. Co się stanie, jeśli zawiodę, a do tego stracę swoją pozycję jednego z najbardziej rozchwytywanych portrecistów w Nowym Jorku? Ponownie przypomniałem sobie wizerunek Śmierci na bladym koniu oraz postać głupca, który w jednej chwili roztrwonił wszystkie oszczędności. Po tych przemyśleniach miałem w głowie jeszcze większy mętlik niż dotychczas. W końcu poszukiwanie prawdy i moralności ustąpiło miejsca pogoni za bogactwem i bezpieczeństwem. Pragnienie bycia kimś innym wydobyło się na powierzchnię, niesione przez dobre chęci, po czym pękło jak bąbelek w kieliszku z szampanem. Pokręciłem głową, kwitując głośnym śmiechem swoje problemy, i wtedy poczułem, że coś lekko trąca mnie w lewą goleń.
    Podniosłem wzrok i aż podskoczyłem, gdy ujrzałem mężczyznę opierającego się ościanę, szybko jednak doszedłem do siebie.
    – Przepraszam pana – odezwałem się nie bez irytacji.
    Mężczyzna cofnął czarną laseczkę, którą mnie zaczepił, po czym zrobił krok do przodu. Był potężnie zbudowany, ale stary. Miał krótką białą brodę i krąg białych włosów otaczający łysinę. Nosił trzyrzędowy jasnofioletowy garnitur, który blask latarni ulicznej stojącej przy krawężniku wzbogacał o ciekawy zielony odcień. Ta nietypowa gra światła na chwilę przyciągnęła moją uwagę, ale zaraz przeniosłem wzrok na twarz nieznajomego i z zaskoczeniem odkryłem, że w jego oczach zatarła się granica między źrenicą a tęczówką i spowiła je jednolita biel.
    – To chyba pan podpisuje swoje obrazy jako „Piambo” – rzekł mężczyzna.
    Każda choroba oczu wywołuje we mnie duży niepokój, więc potrzebowałem kilku chwil, żeby odzyskać równowagę.
    – Tak – odparłem.
    – Nazywam się Watkin.
    – A o co chodzi? – spytałem, spodziewając się, że poprosi mnie odrobne.
    – Moja pracodawczyni chciałaby zamówić u pana swój portret – odpowiedział cichym głosem, w którego precyzji kryła się nutka groźby.
    – Obawiam się, że przez najbliższe miesiące będę zajęty– odrzekłem, pragnąc jak najszybciej ruszyć w dalszą drogę.
    – Musi pan znaleźć czas teraz. Ona nie chce nikogo poza panem.
    – Doceniam jej dobry gust, ale niestety, dałem słowo innym zleceniodawcom.
    – To będzie wyjątkowy projekt. Może pan sam zaproponować cenę. Proszę zsumować honoraria za obrazy, które obiecał pan namalować, a ona potroi tę sumę.
    – Kim jest pańska pracodawczyni?– spytałem.
    Sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął kopertę w kolorze róży. Sposób, w jaki ją trzymał, podając ją nie tylko mnie, ale całemu wszechświatowi, upewnił mnie, że rzeczywiście jest niewidomy.
    Zawahałem się, czując, że nie chcę mieć nic wspólnego z panem Watkinem, ale coś w sposobie, w jaki wypowiedział słowa „wyjątkowy projekt”, sprawiło, że wkońcu sięgnąłem po kopertę.
    – Rozważę to – obiecałem.
    – Niech będzie – odparł zuśmiechem.
    – Skąd pan wiedział, że mnie tutaj znajdzie?
    – Intuicja – odrzekł, po czym wyciągnął przed siebie laseczkę, odwrócił się na zachód i ominął mnie. Idąc, co jakiś czas stukał czubkiem laseczki o fasady budynków.
    – Skąd pan wiedział, że to ja?! – zawołałem.
    Zanim zniknął w ciemności, usłyszałem, jak odpowiada:
    – Zapach samozadowolenia; wszechogarniający.




    Komentarze

    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.




    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.


    Pseudonim
    E-mail
    Treść Dostępne tagi: [cytat][/cytat], [url=http://][/url]
    Przepisz poprawnie podane słowa mnustwo orkuw