Warning: Undefined array key "autologin" in /usr/home/peronczyk/domains/insimilion.pl/insimilion/twierdza/index.php on line 25 Fragmenty książek • Neil Gaiman- Reczczy u... • INSIMILION

    Fragmenty książek


    Neil Gaiman- Reczczy ulotne

    Literatura » Fragmenty książek » Fragmenty książek
    Autor: Bacha85
    Utworzono: 16.09.2015
    Aktualizacja: 16.09.2015

    Neil Gaiman
     
     
    Rzeczy ulotne
     
    Cuda i zmyślenia
     
     
    Dla Raya Bradbury’ego i Harlana Ellisona
     
     
    Wstęp
     
     
    „Myślę, że... wolałbym raczej wspominać życie zmarnowane na ściganiu rzeczy ulotnych niż poświęcone unikaniu moralnych zobowiązań”. Słowa te pojawiły się w moim śnie i gdy się ocknąłem, zapisałem je, niepewny co znaczą ani do kogo się odnoszą.
    Pierwotnie planując tę książkę jakieś osiem lat temu, zamierzałem stworzyć zbiór opowiadań, który nazwałbym Ci ludzie powinni wiedzieć kim jesteśmy i uprzedzić, że jesteśmy tutaj. Był to cytat z dymku z niedzielnej wersji komiksu Little Nemo (o dziwo, obecnie można znaleźć piękną reprodukcję owej strony w książce Arta Spiegelmana In the Shadow of No Towers). Wszystkie historie miały być opowiadane w pierwszej osobie przez najróżniejszych podejrzanych, niegodnych zaufania narratorów. Narratorzy owi kolejno opisywaliby swoje życie, opowiadali nam, kim są i że oni także byli kiedyś tutaj. Tuzin ludzi, tuzin historii. Taki miałem pomysł, a potem życie jak zwykle wszystko zepsuło. Gdy zacząłem pisać opowiadania, które znajdziecie w tym zbiorze, przybrały one formę taką, jakiej wymagały, i choć niektóre pozostały skrawkami życia w pierwszej osobie, inne bardzo się zmieniły. Jedna z historii w ogóle nie dała się napisać, dopóki nie powierzyłem jej do opowiedzenia miesiącom roku; inna bardzo skutecznie namieszała w swojej tożsamości, co oznaczało, że musiałem ją napisać w trzeciej osobie.
    W końcu zacząłem zbierać materiały do książki, zastanawiając się, jak mam ją nazwać, skoro poprzedni tytuł już nie pasował. I wtedy właśnie dotarła do mnie płyta One Ring Zero As Smart As We Are, usłyszałem, jak śpiewają tekst zapamiętany ze snu, i zacząłem się zastanawiać, o co właściwie mi chodziło z rzeczami ulotnymi.
    Uznałem, że to dobry tytuł dla zbioru opowiadań. Ostatecznie jest tak wiele rzeczy ulotnych. Ludzie są tak nietrwali. Podobnie sny i serca.
     
    Studium w szmaragdzie
    Tekst ten powstał do antologii Shadows Over Baker Street, którą mój przyjaciel Michael Reaves przygotował z Johnem Pelanem. Notka od Michaela brzmiała: „Chciałbym dostać opowiadanie, w którym Sherlock Holmes trafia do świata H.P. Love­crafta”. Zgodziłem się je napisać, uważałem jednak, że samo założenie brzmi wyjątkowo mało obiecująco: świat Sherlocka Holmesa jest przecież całkowicie racjonalny, liczą się w nim rozwiązania, a tymczasem fikcyjne dzieła Lovecrafta były zdecydowanie nieracjonalne i ludzkość, by przetrwać, potrzebowała tajemnic. Skoro miałem opowiedzieć historię łączącą oba te elementy, musiałem znaleźć jakiś ciekawy łącznik, pozwalający zachować się fair zarówno wobec Lovecrafta, jak i bohaterów sir Arthura Conan Doyle’a.
    W dzieciństwie uwielbiałem historie Philipa Jose Farmera z cyklu Wold Newton, w których dziesiątki postaci literackich pojawiają się w jednym spójnym świecie. Kibicowałem też z całych sił moim przyjaciołom, Kimowi Newmanowi i Alanowi Moore’owi, gdy budowali swe własne światy w tym stylu, odpowiednio w cyklu Anno Dracula i Lidze Niezwykłych Dżentelmenów. Wyglądało to na fajną zabawę. Zastanowiłem się, czy mógłbym spróbować czegoś podobnego.
    Składniki opowieści, które pojawiły się w mej głowie, połączyły się w całość znacznie lepszą, niż z początku liczyłem. (Pisanie bardzo przypomina gotowanie – czasami ciasto nie chce urosnąć, nieważne co zrobisz, a od czasu do czasu smakuje lepiej, niż mógłbyś marzyć).
    W sierpniu 2004 Studium w szmaragdzie zdobyło nagrodę Hugo dla najlepszego opowiadania. To coś, z czego do dziś jestem ogromnie dumny. Między innymi dzięki niemu także rok później zostałem z tajemniczych przyczyn wprowadzony do grona Baker Street Irregulars.
     
    Magiczny tan
    Nic wielkiego. Ot, wiersz, ale świetnie się go czyta na głos.
     
    Październik w fotelu
    Napisany dla Petera Strauba do niezwykłej antologii Conjunctions, którą gościnnie przygotowywał, tekst ten sięga korzeniami konwentu w Madison, na którym Harlan Ellison zaproponował, żebyśmy wspólnie napisali opowiadanie. Umieszczono nas za barierką, Harlana z maszyną do pisania, mnie z moim laptopem. Nim jednak zdążyliśmy zacząć, Harlan musiał skończyć wstęp, i podczas gdy go kończył, ja zacząłem tę historię i pokazałem mu ją. „To czysto gaimanowskie opowiadanie”, orzekł. (Odłożyłem je zatem i zacząłem kolejne, nad którym pracujemy z Harlanem już od paru lat. O dziwo, za każdym razem, gdy się spotykamy i bierzemy do pracy, staje się coraz krótsze). Miałem zatem na twardym dysku fragment opowiadania. Parę lat później, kiedy Peter zaprosił mnie do Conjunctions, postanowiłem napisać historię o martwym i żywym chłopcu, coś w rodzaju ćwiczenia przed stworzeniem książki dla dzieci, którą miałem w planach (nosi tytuł The Graveyard Book i piszę ją w tej chwili). Potrzebowałem trochę czasu, by ustalić, jak układa się historia, a kiedy ją skończyłem, zadedykowałem tekst Rayowi Bradbury’emu, który napisałby go znacznie lepiej niż ja.
    Październik... zdobył nagrodę Locusa dla najlepszego opowiadania roku 2003.
     
    Ukryta komora
    Z początku dwie redaktorki, obie noszące imię Nancy, Kilpatrick i Holder, poprosiły żebym napisał coś „gotyckiego” do ich antologii Outsiders. Uznałem, że historia Sinobrodego i jej warianty to najbardziej gotycka ze wszystkich historii, toteż napisałem wiersz dziejący się niemal w pustym domu, w którym akurat mieszkałem. „Niepokują” to coś, co Humpty-Dumpty nazwał „słowem-walizką”, coś pośredniego między „niepokoją” i „denerwują”.
     
    Zbłąkane oblubienice złowieszczych oprawców w bezimiennym domu nocy potwornego pożądania
    Zacząłem pisać tę historię ołówkiem pewnego zimowego wieczoru w poczekalni między peronami piątym i szóstym dworca kolejowego East Croydon. Miałem dwadzieścia dwa, prawie dwadzieścia trzy lata. Kiedy skończyłem, przepisałem tekst i pokazałem paru znajomym redaktorom. Jeden prychnął, oznajmił, że to nie dla niego i wątpi, by w ogóle był dla kogokolwiek. Drugi przeczytał, spojrzał na mnie ze współczuciem i oddał mi opowiadanie, oświadczając, że nikt go nigdy nie wydrukuje, bo to radosna bzdura. Odłożyłem zatem tekst, ciesząc się, że uniknąłem publicznej kompromitacji, która z pewnością by mnie spotkała, gdyby więcej osób przeczytało go i znielubiło.
    Opowiadanie pozostało nieprzeczytane, migrując z teczki do pudełka i do kontenerka, z gabinetu do piwnicy i na strych, i jeśli nawet przez następne dwadzieścia lat o nim myślałem, to wyłącznie z ulgą, że nie ukazało się drukiem. A potem poproszono mnie o opowiadanie do antologii zatytułowanej Gothic! i przypomniałem sobie maszynopis na strychu. Poszedłem go poszukać i sprawdzić, czy znajdzie się w nim coś wartego uratowania.
    Zacząłem czytać Zbłąkane oblubienice i podczas lektury uśmiechnąłem się. Uznałem, że to całkiem zabawny i inteligentny tekst; niezła historia. Wszystkie niezręczności należały do tych, jakie zazwyczaj znajduje się w młodzieńczej prozie, i łatwo można było je naprawić. Wyjąłem komputer i po dwudziestu latach przygotowałem kolejną wersję historii, skróciłem tytuł do dzisiejszej postaci i wysłałem do redaktora. Co najmniej jeden recenzent uznał to za radosną bzdurę, ale opinia większości wyglądała inaczej i Zbłąkane oblubienice zostały wybrane do ­kilku antologii najlepszych w roku oraz zdobyły tytuł najlepszego opowiadania w głosowaniu 2005 Locus Awards.
    Sam nie wiem jaka wynika z tego dla nas nauka. Czasami po prostu pokazujemy opowiadania nie tym ludziom co trzeba i nie ma czegoś, co spodoba się wszystkim. Czasem zastanawiam się, co jeszcze kryje się w pudłach na strychu.
    Na grzecznych chłopców czekają dary
     
    Kamyki z alei wspomnień
    Inspiracją do jednego z tych tekstów stał się posążek Lisy Snellings, przedstawiający mężczyznę z kontrabasem, takim samym na jakim grałem w dzieciństwie; druga powstała do antologii prawdziwych opowieści o duchach. Większość pozostałych autorów stworzyła historie bardziej zadowalające od mojej, choć moja ma tę niezbyt satysfakcjonującą przewagę, że jest w stu procentach prawdziwa. Historie te pojawiły się najpierw w tomiku Adventures in the Dream Trade, zbiorku opublikowanym przez NESFA Press w 2002 roku, gromadzącym mnóstwo wstępów, notek i różnych takich.
     
    Pora zamykania
    Michael Chabon przygotowywał zbiór opowiadań fantastycznych mających zademonstrować, jaką radość może dać lektura, a także pomóc zebrać fundusze na 826 Valencia (pomagającą dzieciom pisać). (Książka ukazała się pod tytułem McSweeney’s Mammoth Treasury of Thrilling Tales). Poprosił mnie o opowiadanie, spytałem więc, czy brakuje mu jakiegoś gatunku. ­Owszem – chciał historię o duchach w stylu M.R. Jamesa.
    Zabrałem się zatem do pisania prawdziwej opowieści o duchach, lecz ukończony tekst zawdzięcza znacznie więcej mojemu umiłowaniu „osobliwych historii” Roberta Aickmana niż Jamesowi (choć po ukończeniu okazał się także opowiadaniem klubowym, załatwiając dwa podgatunki za cenę jednego). Następnie trafił do kilku antologii najlepszych w roku i zdobył przyznawany przez pismo Locus tytuł najlepszego opowiadania roku 2004.
    Wszystkie miejsca opisane w tej historii są prawdziwe, choć zmieniłem parę nazw – przykładowo Klub Diogenes to w istocie Klub Troja przy Hanway Street. Część ludzi i wydarzeń także jest autentyczna, bardziej niż można by przypuszczać. W chwili, gdy to piszę, zastanawiam się, czy domek do zabaw wciąż istnieje, czy też zburzyli go i w miejscu, gdzie czekał, zbudowali budynki mieszkalne. Przyznaję jednak, że zupełnie nie mam ochoty pojechać tam i sprawdzić.
     
    Zmiana w wodwo
    Wodwo, czy wodwose, to dziki człowiek z lasów. Tekst powstał dla antologii Green Man przygotowanej przez Windling i Datlow.

    Smak goryczy
    W 2002 napisałem cztery opowiadania. Podejrzewam, że to jest z nich najlepsze, choć nie zdobyło żadnych nagród. Pisałem je z myślą o antologii mojej przyjaciółki Nalo Hopkinson Mojo: Conjure Stories.

    To inni
    Nie pamiętam, gdzie byłem ani kiedy, gdy przyszła mi do głowy ta krótka moebiusowska historia. Pamiętam, że zanotowałem pomysł i pierwszą linijkę. Potem zwątpiłem, czy są oryginalne. Może przypominałem sobie jak przez mgłę przeczytane kiedyś w dzieciństwie opowiadanie Fredrica Browna albo Henry’ego Kuttnera? Historia robiła wrażenie nie mojej, obcej. Pomysł wydawał się zbyt ironiczny i kompletny, i podszedłem do niego nieufnie.
    Jakiś rok później, nudząc się w samolocie, natrafiłem na notatkę dotyczącą opowiadania, a że przeczytałem już gazetę, po prostu je napisałem – skończyłem jeszcze przed lądowaniem. Potem zadzwoniłem do paru znających się na rzeczy przyjaciół i odczytałem im tekst, pytając, czy wydaje się im znajomy, czy ktokolwiek czytał coś takiego wcześniej. Odparli, że nie. Zazwyczaj pisuję opowiadania, bo ktoś je u mnie zamawia. Teraz jednak pierwszy raz w życiu miałem opowiadanie, na które ­absolutnie nikt nie czekał. Posłałem je do Gordona z The Magazine of Fantasy and Science Fiction, a on przyjął tekst i zmienił mu tytuł. To zupełnie mi nie przeszkadzało. (Ja sam podczas pisania zatytułowałem je Zaświaty).
    Często pisuję w samolotach. Gdy zacząłem pracę nad Amerykańskimi bogami, w samolocie do Nowego Jorku napisałem historię, która, byłem tego pewien, trafi do książki. Nie znalazłem jednak miejsca, do którego by pasowała. Wreszcie, gdy ukończyłem powieść i historia się w niej nie znalazła, przerobiłem ją na kartkę świąteczną, rozesłałem i kompletnie o niej zapomniałem. Parę lat później wydawnictwo Hill House Press, publikujące niezwykle piękne limitowane edycje moich książek, wysłało ją prenumeratorom jako własną kartkę świąteczną.
    Historia ta nigdy nie miała tytułu. Nazwijmy ją:

    Mapy
    Historie opisuje się najlepiej, opowiadając historie. Widzicie? Kiedy ktoś opisuje opowieść sobie bądź światu, czyni to poprzez jej odwiedzenie. To akt równowagi, sen. Im dokładniejsza mapa, tym bardziej przypomina teren. Najdokładniejsza mapa sama byłaby terenem. W ten sposób stałaby się idealnie dokładna i całkowicie bezużyteczna.
    Opowieść to mapa, która jest terenem.
    Musicie o tym pamiętać.
    Niemal dwa tysiące lat Chinami władał cesarz, mający obsesję na punkcie sporządzenia map krainy, którą przyszło mu rządzić. Na wyspie zbudowanej wielkim kosztem, przypadkiem także ludzkiego życia (bo woda była głęboka i zimna), na jeziorze kompleksu pałacowego rozkazał odtworzyć w miniaturze całe Chiny. Każda góra stała się kopczykiem, każda rzeka wąską strużką. Cesarz potrzebował pół godziny, by obejść swą wyspę.
    Każdego ranka o brzasku setka ludzi płynęła na wyspę, po czym naprawiała wszystkie elementy, które uszkodziła natura bądź dzikie ptactwo albo pochłonęło jezioro. Następnie usuwali i przerabiali te części ziem cesarskich, które naprawdę nawiedziły powodzie, trzęsienia ziemi bądź lawiny. Chodziło o to, żeby mapa jeszcze lepiej odzwierciedlała świat.
    Cesarzowi wystarczyło to niemal przez rok, potem jednak dostrzegł w sobie rosnące niezadowolenie z wyspy i zaczął w chwilach przed snem planować stworzenie kolejnej mapy, jednej setnej wielkości jego ziem. Każda chata, dom i dwór, każde drzewo, wzgórze i zwierzę zostałyby odtworzone w jednej setnej swej wielkości.
    Był to wspaniały plan, którego realizacja wyczerpałaby do szczętu skarbiec cesarski. Wymagała też udziału liczby ludzi większej, niż potrafił ogarnąć umysł: kartografów i badaczy, mierniczych, urzędników, malarzy. Należałoby zatrudnić konstruktorów modeli, garncarzy, budowniczych i rzemieślników, oraz sześciuset zawodowych śniących, by ujawnili naturę rzeczy ukrytych pod korzeniami drzew i w najgłębszych górskich jaskiniach, a także w głębinach morza, bo mapa warta cokolwiek musiałaby obejmować zarówno cesarstwo widoczne, jak i niewidoczne.
    Taki był plan cesarza.
    Tego wieczoru pierwszy z ministrów i prawa ręka cesarza próbował odwieść go od tego pomysłu. Spacerowali razem po pałacowych ogrodach pod wielkim złocistym księżycem.
    – Wasza cesarska wysokość musi wiedzieć – rzekł pierwszy z ministrów – iż to, co zamierza, jest...
    W tym momencie zabrakło mu odwagi i umilkł. Jasnołuski karp wynurzył się nad wodę, roztrzaskując odbicie złotego księżyca na setki tańczących odłamków, a każdy z nich sam przypominał maleńki księżyc. Potem tarcza znów zlała się w jeden nietknięty krąg odbitego światła, złoto w wodzie barwy nocnego nieba, tak ciemnofioletowego, że nikt nigdy nie wziąłby go za czarne.
    – ...Niemożliwe? – spytał łagodnie cesarz.
    Właśnie wtedy, gdy cesarze i królowie zachowują się najłagodniej, są najniebezpieczniejsi.
    – Nic, czego życzy sobie cesarska wysokość, nie mogło być uznane za niemożliwe – odparł pierwszy z ministrów. – Będzie to jednak kosztowne. Stworzenie tej mapy opróżni skarb cesarski. Znikną miasta i wioski, robiąc miejsce dla twej mapy. Pozostawisz po sobie kraj, którym twoi następcy nie będą mogli dłużej władać, bo nie będzie ich na to stać. Jako twój doradca sprzeniewierzyłbym się obowiązkom, gdybym ci o tym nie powiedział.
    – Może masz rację – rzekł cesarz. – Może. Gdybym jednak miał cię posłuchać i zapomnieć o tej mapie świata, pozostawić ją niezrealizowaną, jej wizja dręczyłaby mój umysł i na zawsze psuła smak jadła na języku i wina w ustach.
    Gdzieś z daleka, z głębi ogrodu, dobiegł ich śpiew słowika.
    – Lecz ta kraina-mapa – wyznał cesarz – to wciąż jedynie początek. Już w trakcie jej budowy będę tęsknić i planować moje arcydzieło.
    – A cóż to będzie? – spytał łagodnie pierwszy z ministrów.
    – Mapa – oświadczył cesarz – wszystkich cesarskich dominiów, na której każdy dom przedstawiać będzie dom naturalnej wielkości, każdą górę góra, każde drzewo drzewo tych samych rozmiarów i gatunku, każdą rzekę rzeka, a każdego człowieka człowiek.
    Pierwszy z ministrów skłonił się nisko w blasku księżyca i zatopiony w myślach wrócił z powrotem do cesarskiego pałacu, trzymając się z szacunkiem kilka kroków za cesarzem.
    W kronikach zapisano, że cesarz zmarł we śnie, i istotnie, odpowiada to prawdzie – choć można by dodać, że jego śmierć nie była całkiem naturalna, a najstarszy syn, który zastąpił go na tronie cesarskim, zupełnie nie interesował się mapami i ich sporządzaniem.
    Wyspa na jeziorze stała się ostoją dzikich ptaków i wszelkich gatunków wodnego ptactwa, które pod nieobecność płoszących je ludzi rozdziobały małe kopczyki gór, by zbudować gniazda. Wody jeziora zaczęły podmywać brzegi wyspy, aż z czasem wszyscy o niej zapomnieli i pozostało tylko jezioro.
    Mapa odeszła, podobnie jej twórca, lecz kraina żyła dalej.
     
    Pamiątki i skarby
    Historia ta, nosząca podtytuł Historia miłosna, rozpoczęła życie, przynajmniej częściowo, jako komiks pisany do zbioru noir Oscara Zarate It’s Dark In London i ilustrowany przez Warrena Pleece’a. Warren świetnie się spisał, nie byłem jednak zadowolony z tekstu i zacząłem się zastanawiać, co uczyniło z mężczyzny, który nazywał się Smithem, człowieka, którym się stał. Al Sarrantonio poprosił mnie o opowiadanie do antologii 999 i uznałem, że ciekawie byłoby złożyć ponowną wizytę Smithowi i panu Alice oraz ich historii. Obaj pojawiają się także w innym opowiadaniu w tym zbiorze.
    Myślę, że pozostało do opowiedzenia jeszcze więcej historii o nieprzyjemnym panu Smisie, zwłaszcza ta traktująca o jego rozstaniu z panem Alice.
     
    Fakty w sprawie zniknięcia panny Finch
    Kiedyś pokazano mi obraz Franka Frazetty i poproszono, bym napisał towarzyszące mu opowiadanie. Nie potrafiłem wymyślić żadnej historii, zamiast tego więc opowiedziałem o tym, co się zdarzyło pannie Finch.
    Dziwne dziewczynki
    ...To w istocie dwanaście bardzo krótkich historyjek napisanych jako uzupełnienie płyty Tori Amos Strange Little Girls. Zainspirowana przez Cindy Sherman i same piosenki, Tori stworzyła postaci do każdej z nich, a ja napisałem ich historie. Nigdy jeszcze nie ukazały się w żadnym zbiorze, choć wydano je w broszurze z trasy koncertowej, a cytaty z historii pojawiały się na płycie.
     
    Arlekin i walentynki
    Lisa Snellings to rzeźbiarka i artystka, której dzieła uwielbiam od lat. Na podstawie jej rzeźby diabelskiego młyna powstała książka Strange Attractions. Wielu świetnych autorów napisało opowiadania traktujące o pasażerach w koszach. Mnie spytano, czy chciałbym napisać historię zainspirowaną przez postać sprzedawcy biletów, uśmiechniętego arlekina.
    I napisałem.
    Zazwyczaj historie nie piszą się same, ale jeśli chodzi o tę, pamiętam, że wymyśliłem tylko pierwsze zdanie. Potem przypominało to wpisywanie dyktowanego tekstu, podczas gdy arlekin radośnie tańczył i podskakiwał, świętując swoje walentynki.
    Arlekin to postać hultaja z commedia dell’arte, niewidzialny psotnik wyposażony w maskę i magiczny kij i ubrany w kostium o wzorze w romby. Kochał Kolombinę i poszukiwał jej wśród kolejnych atrakcji, natykając się na tak klasyczne postaci Doktora i Klowna, i czasami odmieniając każdego, kogo napotkał na swej drodze.
     
    Zamki
    Złotowłosa i trzy misie to bajka poety Southeya. No, niezupełnie – jego wersja opowiada o staruszce i trzech niedźwiedziach. Kształt historii i to, co się w niej działo, były jak należy, lecz ludzie szybko zrozumieli, że bohaterką powinna zostać dziewczynka, nie stara kobieta, i gdy ją powtarzali, dokonali stosownej zmiany.
    Oczywiście bajki łatwo się roznoszą, można je złapać, zarazić się nimi. To wspólna waluta – nasza i tych, którzy wędro­wali po świecie, nim się na nim zjawiliśmy. (Opowiadanie moim dzieciom historii, które z kolei usłyszałem od moich rodziców i dziadków, sprawia, że czuję się częścią czegoś niezwykłego i wyjątkowego, częścią nieustającego strumienia życia).
    Kiedy pisałem to dla mojej córki Maddy, miała dwa lata. Teraz ma jedenaście i wciąż dzielimy się historiami, tyle że pokazywanymi w telewizji bądź na filmach. Czytamy te same książki i rozmawiamy o nich, ale nie czytam jej już na głos, zresztą nawet to stanowiło kiepski substytut opowiadania historii z głowy.
    Uważam, że opowiadanie historii to coś, co jesteśmy sobie winni. Jeśli w ogóle mam czy będę miał jakieś credo, to właśnie takie.

    Problem Zuzanny
    Lekarz, którego wezwała do mnie obsługa hotelowa, oznajmił, iż kark dolega mi tak bardzo, wymiotuję, mam zawroty głowy i wszystko mnie boli dlatego, że złapałem grypę. Zaczął wymieniać środki przeciwbólowe i rozluźniające, które mogłyby mi pomóc. Wybrałem z listy lek przeciwbólowy i wróciłem chwiejnie do pokoju, gdzie zemdlałem, niezdolny się ruszyć, myśleć ani unieść głowy. Trzeciego dnia zadzwonił mój własny domowy lekarz, zaalarmowany przez moją asystentkę Lorraine, i po krótkiej rozmowie oświadczył: „Nie lubię stawiać diagnoz przez telefon, ale według mnie to zapalenie opon mózgowych”. Miał rację. Faktycznie, to było zapalenie opon mózgowych.
    Minęło kilka miesięcy, nim znów zacząłem myśleć dość jasno, by pisać, i opowiadanie to jest pierwszym tekstem, jaki wówczas powstał. Czułem się, jakbym na nowo uczył się chodzić. Zamówił je u mnie Al Sarrantonio do antologii Flights, zbioru opowiadań fantasy.
    W dzieciństwie setki razy czytałem książki o Narnii, jako dorosły wracałem do nich dwukrotnie, czytając na głos moim dzieciom. Jest w nich tak wiele rzeczy, które kocham, lecz za każdym razem nieodmiennie irytuje mnie to, jak autor potraktował Zuzannę, i wydaje mi się to problematyczne. Chciałem chyba napisać opowiadanie równie problematyczne i równie irytujące, choć z innej perspektywy, a także powiedzieć parę słów o niezwykłej mocy literatury dziecięcej.

    Instrukcja
    Choć w moim ostatnim zbiorze Dym i lustra umieściłem kilka wierszy, pierwotnie planowałem, że w tej książce znajdzie się wyłącznie proza. W końcu jednak się złamałem, głównie dlatego, że bardzo podoba mi się wiersz. Jeśli należycie do ludzi, którzy nie lubią poezji, możecie pocieszyć się myślą, że podobnie jak ten wstęp, są one za darmo. Książka kosztowałaby tyle samo z nimi czy bez nich i nikt nie zapłacił mi więcej za dodanie ich. Czasami miło jest mieć coś krótkiego, co można przeczytać i odłożyć, tak jak czasem warto dowiedzieć się czegoś na temat historii powstawania jakiegoś tekstu, choć oczywiście tego także nie trzeba czytać. (I mimo że wiele tygodni biłem się z myślami, radośnie ustalając kolejność tekstów, ich kształt i porządek, Wy oczywiście możecie – i powinniście – czytać je w takiej kolejności, jaka najbardziej Wam odpowiada).
    To całkiem dosłownie instrukcja co robić, jeśli nagle znajdziecie się w baśni.
     
    Jak myślisz, jakie to uczucie?
    Zgodziłem się napisać tekst do antologii opowiadań o gargulcach. Choć termin zbliżał się szybkimi krokami, wciąż nie miałem pomysłu.
    W końcu przyszło mi do głowy, że gargulce umieszczano na kościołach i katedrach, by ich strzegły. Zastanawiałem się, czy gargulec mógłby strzec czegoś innego. Na przykład serca...

    Moje życie
    Ten krótki dziwaczny monolog miał towarzyszyć zdjęciu skarpetkowej małpki w albumie dwustu fotografii skarpetkowych małpek zatytułowanym niezbyt zaskakująco Sock Monkeys i przygotowanym przez fotografa Arne Svensona. Małpka na moim zdjęciu wyglądała, jakby miała za sobą ciężkie, lecz ciekawe życie.
    Moja przyjaciółka zaczęła właśnie pisać do Weekly World News i świetnie się bawiłem, wymyślając dla niej różne historie. (Przestała dla nich pisać, gdy odkryła, że co prawda podpisują jej teksty nazwiskiem, ale jej za nie nie płacą).
    Zacząłem się zastanawiać, czy gdzieś na świecie istnieje ktoś, kogo życie przypomina Weekly World News. W albumie Sock Monkeys tekst został wydrukowany jako proza, ale bardziej mi się podoba podzielony na wersy. Nie wątpię, że przy dostatecznym dopływie alkoholu i chętnych słuchaczach mógłby ciągnąć się bez końca. (Od czasu do czasu ludzie piszą do mnie na adres strony z pytaniem, czy miałbym coś przeciw temu, gdyby wykorzystali ten bądź inne moje teksty podczas przesłuchań. Nie mam).
    Piętnaście malowanych kart z wampirzego tarota
    Pewnego dnia być może dokończę wielkie arkana. Zostało jeszcze siedem kart i siedem krótkich opowieści. A potem czas na mniejsze arkana. Sami możecie nakreślić własne obrazy.

    Karmiący i karmieni
    To koszmarny sen, który nawiedził mnie, kiedy miałem dwadzieścia kilka lat.
    Uwielbiam sny. Wiem o nich dość, by się orientować, że logika snu nie przypomina zwyczajnej logiki i że rzadko można oddać sen w formie opowieści. Po przebudzeniu złoto zamienia się w liście, jedwabie w pajęczyny. Istnieją jednak rzeczy, które można sprowadzić ze sobą ze snu: atmosfera, chwile, ludzie, temat. To jednak jedyny przypadek, jaki pamiętam, kiedy obudziłem się z całą historią.
    Najpierw napisałem ją w formie komiksu, ilustrowanego przez obdarzonego wieloma talentami Marka Buckinghama. Później próbowałem przerobić na szkic pornograficznego filmu grozy, którego nigdy nie nakręcę (historii zatytułowanej Pożarty: sceny z filmu). Parę lat temu redaktor Steve Jones spytał, czy nie chciałbym wskrzesić jakiejś niesprawiedliwie zapomnianej historii do antologii Keep Out the Night. Przypomniałem sobie wówczas ten tekst, zakasałem rękawy i zacząłem pisać.
    Czernidłaki kołpakowate to faktycznie przepyszne grzyby, tyle że wkrótce po zerwaniu rozpływają się w czarną ohydną atramentowatą maź i dlatego nie widuje się ich w sklepach.

    Krup chorobotwórców
    Poproszono mnie, żebym napisał coś do książki o wymyślonych chorobach (The Thackery T. Lambshead Pocket Guide to Eccentric and Discredited Diseases pod redakcją Jeffa Vandermeera i Tima Lebbona), i uznałem, że wymyślona choroba związana z tworzeniem wymyślonych chorób to ciekawy pomysł. Pisząc ten tekst, używałem dawno zapomnianego programu komputerowego Babble oraz zakurzonego, oprawnego w skórę poradnika dla lekarzy domowych.

    Gdy nastał koniec
    Próbowałem sobie wyobrazić ostatnią księgę Biblii.
    A jeśli chodzi o nazywanie zwierząt, przyznam, że z głębokim zachwytem odkryłem niedawno, iż słowo „yeti” znaczy w dosłownym tłumaczeniu „to coś, o tam”.
    (– Szybko, dzielny himalajski przewodniku. Co to jest to coś, o tam?
    – Yeti.
    – O rany, naprawdę?).
    Goliat
    „Chcą, żebyś napisał opowiadanie”, oznajmiła moja agentka kilka lat temu. „Ma trafić na stronę sieciową filmu, który jeszcze nie wszedł na ekrany kin, zatytułowanego Matrix. Przyślą ci scenariusz”.
    Z zainteresowaniem przeczytałem scenariusz i napisałem historię, która trafiła na stronę krótko przed premierą.
    Kartki z pamiętnika znalezionego w pudełku po butach w autobusie rejsowym gdzieś między Tulsą w stanie Oklahoma i Louisville w Kentucky.
    Tekst ten powstał kilka lat temu na potrzeby trasy koncertowej Scarlet’s Walk mojej przyjaciółki Tori Amos i niezwykle się ucieszyłem, gdy wybrano go do antologii najlepszych opowiadań roku. To historia zainspirowana luźno muzyką ze Scarlet’s Walk. Chciałem napisać coś na temat tożsamości, podróży i Ameryki. Niewielki tekst uzupełniający do Amerykańskich bogów, w którym wszystko, łącznie z jakimkolwiek rozwiązaniem, pozostaje tuż poza zasięgiem.

    Jak rozmawiać z dziewczynami na prywatkach
    Proces pisania historii fascynuje mnie równie mocno, jak jego owoce. Ta historia, na przykład, rozpoczęła życie jako dwie różne (nieudane) próby napisania relacji z turystycznej wycieczki na Ziemię, przeznaczone do przygotowywanej przez australijskiego krytyka i redaktora, Jonathana Strahana, antologii The Starry Rift. (Nie znajdziecie w niej tego opowiadania. Po raz pierwszy ukazuje się drukiem. Mam nadzieję, że do książki Jonathana napiszę co innego). Historia, którą zaplanowałem, zupełnie mi nie wyszła; pozostało tylko kilka fragmentów wiodących donikąd. Nie dałem rady. Zacząłem wysyłać e-maile do Jonathana, informując, że nie dostanie opowiadania, przynajmniej ode mnie. Odpowiedział, że właśnie otrzymał świetny tekst od autorki, którą szczerze podziwiam, i że napisała go w dwadzieścia cztery godziny.
    Wziąłem zatem pusty notes i pióro, poszedłem do altany na końcu ogrodu i w ciągu jednego popołudnia napisałem to opowiadanie. Po raz pierwszy przeczytałem je na głos kilka tygodni później na imprezie charytatywnej w CBGBs. To chyba najlepsze możliwe miejsce do czytania historii traktujących o punku i roku 1977, toteż występ sprawił mi ogromną przyjemność.

    Dzień, w którym przybyły spodki
    Napisane w nowojorskim pokoju hotelowym w tygodniu, gdy nagrywałem wersję audio mojej powieści Gwiezdny pył, podczas czekania na samochód, dla redaktorki i poetki Rain Graves, która poprosiła mnie o parę wierszy na swą stronę www.spiderwords.com. Bardzo ucieszyło mnie odkrycie, że świetnie się sprawdza czytany na głos przed publicznością.

    Ptak słońca
    Moja najstarsza córka Holly powiedziała dokładnie, co chciałaby dostać na osiemnaste urodziny. „Chciałabym coś, czego nie może mi dać nikt inny, tato. Chcę, żebyś napisał dla mnie opowiadanie”. A potem, ponieważ zna mnie dobrze, dodała: „Wiem, że zawsze się spóźniasz. Nie chcę cię stresować ani nic takiego, toteż jeśli dostanę je do dziewiętnastych urodzin, będzie super”.
    Pewien nieżyjący już pisarz z Tulsa w stanie Oklahoma (zmarł w 2002 roku) przez pewien czas pod koniec lat sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych był najlepszym autorem opowiadań na świecie. Nazywał się R.A. Lafferty, a jego historie są niezwykłe, wyjątkowe i nie poddają się żadnym klasyfikacjom – wystarczy jedno zdanie, by wiedzieć, że czyta się opowiadanie Lafferty’ego. Gdy byłem młody, napisałem do niego, a on odpisał.
    Ptak słońca to moja próba stworzenia historii w stylu Laf­ferty’ego. Nauczył mnie mnóstwa rzeczy, głównie tego, że są one znacznie trudniejsze, niż się wydaje. Holly dostała je dopiero, gdy skończyła dziewiętnaście i pół roku. Byłem wtedy w połowie pisania Chłopaków Anansiego i stwierdziłem, że jeśli nie skończę czegoś pisać – czegokolwiek – to chyba oszaleję. Za zgodą córki opowiadanie ukazało się w książce o niezwykle długim tytule, często skracanym do Noisy Outlaws, Unfriendly Blobs and some Other Things That Aren’t As Scary... z której wpływy zasiliły program wspierania czytelnictwa 826 New York.
    Nawet jeśli kupiliście mój zbiór, być może zechcecie kupić książkę o niezwykle długim tytule, ponieważ znajdziecie w niej opowiadanie Clementa Freuda Grimble.

    Wymyślanie Aladyna
    Jedną z rzeczy, które mnie zadziwiają (i użyłem tu słowa „zadziwiają” w sensie: naprawdę, naprawdę wkurzają) są wypowiedzi naukowców w książkach traktujących o baśniach i folklorze – a czasem zdarza mi się czytać podobne książki – wyjaśniające, dlaczego nikt ich nie napisał, i podkreślające, że szukanie autora opowieści ludowych to czcze zajęcie. Książki te, bądź artykuły, starają się dowieść, iż ludzie natrafili sami z siebie na wszystkie historie, czy też w najlepszym razie lekko je zmienili, a ja myślę wówczas: owszem, ale każda z nich musiała gdzieś mieć swój początek, w czyjejś głowie. Ponieważ historie zaczynają się w umysłach. To nie artefakty ani zjawiska naturalne.
    Pewna książka naukowa tłumaczyła, że wszystkie baśnie, w których bohater zasypia, bez wątpienia rozpoczęły swój żywot jako sny zrelacjonowane po przebudzeniu przez ludzi prymitywnych, nieumiejących odróżnić snów od rzeczywistości. I właśnie owe sny stały się zalążkiem naszych baśni. Teorię tę od początku uważam za dziurawą, bo w historiach, które trwają i są powtarzane, obowiązuje logika narracji, nie logika snu.
    Historie tworzą ludzie, którzy je wymyślają. Jeśli się podobają, są opowiadane na nowo. Oto prawdziwa magia.
    Szeherezada jako narrator była fikcją, podobnie jej siostra i krwiożerczy król, którego musiały co noc ugłaskiwać. Same Baśnie z tysiąca i jednej nocy to konstrukcja sztuczna, złożona z elementów pochodzących z najróżniejszych kultur, a baśń o Aladynie powstała stosunkowo późno i została dołączona do Baśni z tysiąca i jednej nocy przez Francuzów zaledwie paręset lat temu. Co oznacza, że kiedy powstała, z całą pewnością nie wyglądała tak, jak ją opisuję. A jednak. A przecież.

    Władca górskiej doliny
    Historia, która powstała i istnieje z powodu miłości, jaką darzę odległe zakątki Szkocji, gdzie pod brudnobiałym niebem widać kości ziemi, a wszystko jest zdumiewająco piękne i wydaje się tak odległe, jak to tylko możliwe. Dobrze było ponownie spotkać się z Cieniem dwa lata po wydarzeniach opisanych w mojej powieści Amerykańscy bogowie.
    Robert Silverberg poprosił mnie o dłuższe opowiadania do drugiego tomu antologii Legendy. Nie obchodziło go, czy napiszę opowiadanie ze świata Nigdziebądź, czy też Amerykańskich bogów. Opowiadanie z Nigdziebądź, które zacząłem, natrafiło na problemy techniczne (nosiło tytuł Jak Markiz odzyskał swój płaszcz i któregoś dnia pewnie je skończę). Władcę górskiej doliny zacząłem pisać w mieszkaniu w Notting Hill; reżyserowałem tam krótkometrażowy film A Short Film about John Bolton. Dokończyłem je podczas jednego długiego zimowego maratonu w domku nad jeziorem, w którym obecnie piszę ten wstęp. Moja przyjaciółka, Iselin Evensen z Norwegii, po raz pierwszy opowiedziała mi legendy o hulder i poprawiła mój norweski. Podobnie jak w Bay Wolfie z Dymu i luster w opowiadaniu tym widać wpływy Beowulfa, a w czasie, gdy powstawało, byłem pewien, iż scenariusz Beowulfa, który pisałem dla i z Rogerem Avarym, nigdy nie zostanie sfilmowany. Oczywiście się myliłem, podoba mi się jednak przepaść pomiędzy matką Grendela sportretowaną przez Angelinę Jolie w filmie Roberta Zemeckisa i wersją tej samej postaci, o której możecie przeczytać tutaj.
    ***
    Chciałbym podziękować wszystkim redaktorom najróżniejszych zbiorów, w których po raz pierwszy ukazywały się niniejsze opowiadania, a zwłaszcza Jennifer Brehl i Jane Morpeth, moim redaktorkom w Stanach i w Wielkiej Brytanii, za ich pomoc i wsparcie, a przede wszystkim cierpliwość, oraz mojej agentce literackiej, srogiej Merrilee Heifetz, i jej bandzie działającej na całym świecie.
    Pisząc to, pomyślałem sobie właśnie, że osobliwą cechą większości rzeczy, które uważamy za ulotne, jest ich niezwykła trwałość. W dzieciństwie zabawialiśmy się sztuczkami z jajkami, pokazującymi, jak wielką mają moc owe maleńkie kuliste fortece, kryjące w sobie skarb; a naukowcy twierdzą, że uderzenie skrzydełek motyla w odpowiednim miejscu może wywołać huragan nad oceanem. Serce można złamać, lecz jednocześnie serce to najsilniejszy z mięśni, kurczący się rytmicznie przez całe życie, siedemdziesiąt razy na minutę i bardzo rzadko zawodzący. Nawet sny, najdelikatniejsze i najbardziej ulotne ze wszystkiego, czasami niezwykle trudno zabić.
    Historie, podobnie jak ludzie, motyle, jajeczka dzikich ptaków, ludzkie serca i sny to także rzeczy ulotne. Składa się na nie zaledwie dwadzieścia sześć liter alfabetu i garść znaków przestankowych. Albo słowa rozbrzmiewające w powietrzu, złożone z dźwięków i idei – abstrakcyjne, niewidzialne, które znikają, gdy tylko zostają wypowiedziane. Czy może być coś bardziej ulotnego? Lecz niektóre historie, krótkie, proste, opowiadające o przygodach i ludziach dokonujących niezwykłych wyczynów, historie o cudach i potworach przetrwały wszystkich, którzy je opowiadali, a niektóre nawet krainy, w których powstały.
    I choć wątpię, by stało się tak z którąkolwiek z historii zgromadzonych w tym tomie, miło jest zebrać je razem i znaleźć dla nich dom, gdzie będą mogły być czytane i pamiętane. Mam nadzieję, że czeka Was przyjemna lektura.
    Neil Gaiman
    Pierwszego dnia wiosny 2006 roku
     
    Studium w szmaragdzie
     
    1. Nowy znajomy
     
    Świeżo po Serii Niewiarygodnych Europejskich Występów, podczas której grali przed obliczami kilku koronowanych głów Europy, zys­kując poklask i uznanie dla wspaniałych spektakli dramatycznych, łączących w sobie komedię i tragedię, Strand Players informują niniejszym, iż w kwietniu dadzą ograniczoną liczbę spektakli w Teatrze Królewskim przy Drury Lane. Przedstawią tam sztuki Mój brat bliźniaczy Tom!, Dziewczynka z fiołkami i Przybycie Wielkich Przedwiecznych (ów ostatni spektakl to historyczna Tragedia Epicka, pełna Rozmachu i Uroku); trzy pełne jednoaktowe historie! Bilety dostępne w kasie.
    To ów ogrom. Olbrzymie rozmiary tego co ukryte. Ciemność panująca w snach.
    Ale widzę, że zbaczam z tematu. Wybaczcie, nie jestem człowiekiem pióra.
    Potrzebowałem kwatery. Tak właśnie go poznałem. Szukałem kogoś, z kim podzieliłbym się kosztami pokojów. ­Przedstawił nas sobie wspólny znajomy w laboratoriach chemicznych u Świętego Barta.
    – Widzę, że był pan w Afganistanie – powiedział do mnie nieznajomy w białym kitlu laboratoryjnym, a ja spojrzałem na niego zadziwiony, ze zdumienia otwierając usta.
    – Niewiarygodne – rzekłem.
    – Ależ nie – odparł człowiek, który miał stać się moim przyjacielem. – Z tego, jak unosi pan rękę, wnioskuję, że został pan ranny, i to w szczególny sposób. Jest pan też mocno opalony, ma postawę wojskowego. A w Imperium nie znajdzie się zbyt wiele miejsc, gdzie wojskowy mógł jednocześnie się opalić i, biorąc pod uwagę naturę obrażeń pańskiego ramienia i tradycje mieszkańców Afganistanu, zostać poddany torturom.
    Kiedy ujął to w ten sposób, jego wnioski wydały mi się absurdalnie proste, ale też zawsze tak wyglądały. Byłem spalony na brąz. I istotnie, jak słusznie zauważył, torturowano mnie.
    Bogowie i lud afgański to stado dzikusów, nieskorych poddać się władzy Whitehallu, Berlina czy nawet Moskwy, nieumiejących rozsądnie spojrzeć na świat. Wysłano mnie na tamte wzgórza wraz z ___tym regimentem. I dopóki walka ograniczała się do wzgórz i gór, biliśmy się jak równy z równym. Gdy potyczki sięgnęły jaskiń i zalegających w nich ciemności, natrafiliśmy na coś, z czym nie potrafiliśmy sobie poradzić. Nigdy nie zapomnę lustrzanej tafli podziemnego jeziora, ani tego, co z niego wychynęło. Oczy tego czegoś otwierały się i zamykały, a gdy powstawało, słyszałem śpiewne szepty krążące wokół niego niczym brzęczenie much większych niż światy.
    To, że przetrwałem, zakrawało na cud, lecz ów cud nastąpił i powróciłem do Anglii z nerwami w strzępach. Miejsce, w którym dotknęła mnie przywodząca na myśl pijawkę paszcza, pozostało na zawsze wytatuowane na skórze mego uschniętego ramienia: plama biała jak żabi brzuch. Kiedyś byłem świetnym strzelcem, teraz nie miałem nic prócz bliskiego panice strachu przed światem ukrytym pod naszym światem, sprawiającego, że wolałem płacić z mej niewielkiej wojskowej renty sześć pensów za dorożkę niźli pensa za jazdę metrem.
    Mimo wszystko mgły i mroki Londynu dodały mi otuchy. Pierwsze dwie kwatery straciłem, bo krzyczałem nocami. Kiedyś byłem w Afganistanie, ale teraz już nie.
    – Krzyczę w nocy – uprzedziłem.
    – Mnie mówiono, że chrapię – odparł. – Pracuję też w dziwnych godzinach i często ćwiczę strzelanie do przedmiotów na kominku. W salonie przyjmuję klientów. Jestem samolubny, skryty i łatwo się nudzę. Czy to panu przeszkadza?
    Uśmiechnąłem się, pokręciłem głową i wyciągnąłem rękę. Uścisnęliśmy sobie dłonie.
    Pokoje, które dla nas znalazł przy Baker Street, okazały się więcej niż wystarczające dla dwóch kawalerów. Pamiętając, co mój przyjaciel powiedział o swej skrytości, powstrzymałem się od pytania, w jaki sposób zarabia na życie, jednak wiele wydarzeń podsycało moją ciekawość. Goście odwiedzali go o różnych porach dnia i nocy, a gdy to czynili, opuszczałem salon i udawałem się do swojej sypialni, zastanawiając się, co mogą mieć wspólnego z moim przyjacielem: blada kobieta o zasnutym bielmem, białym jak kość oku, drobny mężczyzna przypominający komiwojażera, tęgi dandys w aksamitnym surducie i inni. Niektórzy odwiedzali go często, wielu jednak zjawiało się tylko raz, rozmawiało z nim i znikało – jedni wyraźnie zadowoleni, inni niespokojni.
    Był dla mnie tajemnicą.
    Pewnego ranka posilaliśmy się jednym ze wspaniałych śniadań naszej gospodyni, gdy mój przyjaciel zadzwonił, wzywając ową zacną niewiastę.
    – Za jakieś cztery minuty dołączy do nas pewien dżentelmen – oznajmił. – Prosimy o jeszcze jedno nakrycie.
    – Oczywiście – odparła. – Położę na ruszcie dodatkowe kiełbaski.
    Mój przyjaciel wrócił do lektury porannej gazety. Z rosnącym zniecierpliwieniem czekałem na wyjaśnienia. W końcu nie mog­łem już dłużej wytrzymać.
    – Nie rozumiem. Skąd wiesz, że za cztery minuty zjawi się gość? Nie przyszedł przecież telegram, nie dostałeś żadnej wiadomości.
    Uśmiechnął się lekko.
    – Nie słyszałeś terkotu kół powozu parę minut temu? Przejeżdżając koło nas zwolnił. Woźnica najwyraźniej zidentyfikował nasze drzwi, po czym przyspieszył i pojechał dalej, aż do Maryle­bone Road. Przy dworcu kolejowym i gabinecie figur woskowych zatrzymuje się tak wiele dorożek i pojazdów, że ktoś, kto chce wysiąść niepostrzeżenie, może zrobić to z łatwością. Spacer stamtąd do nas zajmuje cztery minuty...
    Zerknął na zegarek kieszonkowy i w tym momencie usłyszałem kroki na schodach.
    – Wejdź, Lestrade! – zawołał mój przyjaciel. – Drzwi są otwarte, a twoje kiełbaski dochodzą właśnie na ruszcie.
    Przybysz, który jak zrozumiałem nazywał się Lestrade, otworzył drzwi i zamknął je za sobą starannie.
    – Nie powinienem – powiedział – lecz prawdę mówiąc, dziś rano nie miałem szansy się posilić i chętnie skosztuję kilku waszych kiełbasek.
    Był to niski mężczyzna, którego widziałem kilka razy wcześniej; wyglądał na handlarza gumowymi zabawkami bądź patentowanymi medykamentami.
    Mój przyjaciel odczekał, aż gospodyni opuści pokój.
    – Oczywiście, zakładam, że to sprawa wagi państwowej – rzekł.
    – Na wszystkie gwiazdy! – Lestrade zbladł. – Z pewnością wieści jeszcze się nie rozeszły. Powiedz mi, że nie. – Hojnie nałożył sobie kiełbasek, śledzi, ryżu z rybą i jajkami, i grzanek, lecz ręce trzęsły mu się lekko.
    – Oczywista, że nie – odparł mój przyjaciel. – Znamy się jednak dość długo, bym rozpoznawał skrzypienie kół twojego powozu: wibrujące wysokie G. A jeśli inspektor Lestrade ze Scotland Yardu, nie mogąc otwarcie odwiedzić salonu jedynego londyńskiego detektywa doradcy, i tak przyjeżdża, i to bez śniadania, niewątpliwie nie chodzi o sprawę rutynową. Ergo, dotyczy ona tych, którzy stoją ponad nami i jest to sprawa wagi państwowej.
    Lestrade starł serwetką z brody odrobinę żółtka. Przyjrzałem mu się uważnie. Według mnie nie wyglądał jak inspektor policji, ale też mój przyjaciel nie wyglądał na detektywa doradcę – cokolwiek to miało znaczyć.
    – Może powinniśmy pomówić o tym w cztery oczy? – zasugerował Lestrade, zerkając na mnie.
    Mój przyjaciel uśmiechnął się figlarnie; jego głowa zakołysała się jak wtedy, gdy śmiał się z jakiegoś prywatnego żartu.
    – Bzdura. Co dwie głowy, to nie jedna, a to, co powiesz jednemu z nas, możesz powiedzieć obu.
    – Jeżeli przeszkadzam... – zacząłem szorstko, on jednak uciszył mnie gestem.
    Lestrade wzruszył ramionami.
    – Dla mnie to bez znaczenia – powiedział po chwili. – Jeżeli rozwiążesz tę sprawę, dalej będę miał pracę, jeżeli nie, stracę ją. Użyj swych metod, powiadam. Gorzej i tak już nie będzie.
    – Jeśli historia nauczyła nas czegokolwiek, to tego, że zawsze może być gorzej – nie zgodził się mój przyjaciel. – Kiedy wyruszymy do Shoreditch?
    Lestrade upuścił widelec.
    – To niegodne! – wykrzyknął. – Żartujesz tu sobie ze mnie, a przecież wiesz już o całej sprawie! Powinieneś się wstydzić...
    – Nikt niczego mi nie mówił. Kiedy jednak inspektor policji wchodzi do mego pokoju i widzę na jego nogawkach i butach świeże plamy błota owej osobliwej musztardowożółtej barwy, z pewnością wolno mi założyć, że niedawno znalazł się obok wykopów przy Hobbs Lane w Shoreditch, bo to jedyne miejsce w Londynie, w którym można znaleźć podobnie ubarwione błoto.
    Inspektor Lestrade z zakłopotaniem odwrócił wzrok.
    – Teraz, gdy tak to ująłeś, wydaje się to oczywiste – rzekł.
    Mój przyjaciel odsunął talerz.
    – Niewątpliwie – powiedział z lekką irytacją.
    Na East End pojechaliśmy dorożką. Inspektor Lestrade wrócił na Marylebone Road do swego powozu i zostawił nas samych.
    – Naprawdę jesteś detektywem doradcą? – spytałem.
    – Jedynym w Londynie, może nawet na całym świecie – odparł mój przyjaciel. – Nie przyjmuję spraw. Zamiast tego doradzam. Inni przynoszą mi nierozwiązane problemy, opisują je, a ja czasami znajduję rozwiązanie.
    – Zatem ci ludzie, którzy cię odwiedzają...
    – To głównie policjanci albo detektywi, owszem.
    Był piękny poranek, jednakże dorożka akurat, trzęsąc się, przejeżdżała skrajem Katowni Świętego Idziego, gniazda złodziei i morderców, szpecącego oblicze Londynu niczym narośl rakowa twarz pięknej kwiaciarki, i przez okno do środka wpadało tylko słabe przyćmione światło.
    – Na pewno chcesz, bym pojechał z tobą?
    W odpowiedzi mój przyjaciel spojrzał na mnie bez mrug­nięcia.
    – Mam dziwne uczucie – rzekł. – Przeczucie, że przeznaczone jest nam być razem, że walczyliśmy już u swego boku w przeszłości bądź przyszłości. Jestem człowiekiem racjonalnym, już dawno jednak nauczyłem się doceniać wartość dobrego kompana, a od chwili, gdy padł na ciebie mój wzrok, wiedziałem, że mogę ci zaufać tak jak samemu sobie. Owszem. Chcę, żebyś pojechał ze mną.
    Zarumieniłem się, może powiedziałem coś niemądrego. Po raz pierwszy od Afganistanu poczułem, że jestem cokolwiek wart.

    2. Pokój

    „Vitae” Wiktora! Fluid elektryczny! Czy twoim członkom i dolnym partiom ciała brak życia? Czy z zazdrością wspominasz czasy swej młodości? Czy zapomniałeś już o rozkoszach cielesnych? „Vitae” Wiktora przywróci życie temu, co dawno je utraciło! Nawet najstarsza chabeta znów przeistoczy się w dumnego ogiera! Nowe życie dla martwych: połączenie starej rodzinnej receptury i najnowszych osiągnięć naukowych. Aby otrzymać pisemne świadectwo skuteczności „Vitae” Wiktora, napisz do Kompanii W. von F., 1b Cheap Street, Londyn.
    To była tania kamienica czynszowa w Shoreditch. Przy drzwiach frontowych pełnił straż policjant. Lestrade pozdrowił go po nazwisku i gestem zaprosił nas do środka. Już miałem wejść, lecz mój przyjaciel przykucnął na progu i wyciągnął z ­kieszeni płaszcza szkło powiększające. Uważnie zbadał błoto na skrobaczce z kutego żelaza, trącając je palcem. Dopiero wtedy pozwolił nam wejść.
    Ruszyliśmy na górę. Natychmiast się zorientowałem, w którym pomieszczeniu doszło do zbrodni, przy wejściu czuwało bowiem dwóch rosłych konstabli.
    Lestrade skinął im głową i odsunęli się na bok. Weszliśmy.
    Jak już wspominałem, nie jestem człowiekiem pióra i waham się przed opisem owego miejsca, gdyż wiem, że moje słowa nie oddadzą tego, co widziałem. Skoro już jednak zacząłem tę opowieść, lękam się, że muszę kontynuować. W niewielkim mieszkaniu popełniono morderstwo. Ciało, czy też to, co z niego zostało, wciąż leżało na podłodze. Ujrzałem je, lecz z początku z jakichś powodów go nie dostrzegłem. Zamiast tego zobaczyłem to, co wytrysnęło i wypłynęło z gardła i piersi ofiary: całą gamę odcieni, od żółtawego seledynu po soczystą trawiastą zieleń. Płyn ów wsiąknął w wytarty dywan i rozbryznął się po tapecie. Przez sekundę wydało mi się, że to dzieło piekielnego artysty, który postanowił stworzyć studium w szma-
    ragdzie.
    Po chwili, trwającej, jak się zdawało, sto lat, spojrzałem w dół na ciało, wypatroszone niczym królik u rzeźnika, i próbowałem pojąć, co widzę. Zdjąłem kapelusz; mój przyjaciel uczynił to samo.
    Ukląkł i zbadał ciało, oglądając uważnie rany i skaleczenia. Potem znów wyjął lupę i podszedł do ściany, przyglądając się rozbryzgowi zasychającej posoki.
    – Już to zrobiliśmy – oznajmił inspektor Lestrade.
    – Ach tak – odparł mój przyjaciel. – Co zatem o tym myślicie? To przecież słowo.
    Lestrade podszedł do miejsca, w którym stał mój przyjaciel, i spojrzał w górę. Na wyblakłej żółtej tapecie, nieco nad głową inspektora, istotnie widniało słowo, wypisane drukowanymi literami w zielonej krwi.
    – Rache...? – Lestrade przeliterował. – Niewątpliwie miał zamiar napisać Rachela, ale przerwano mu. Zatem szukamy kobiety.
    Mój przyjaciel milczał. Wrócił do nieboszczyka i podniósł kolejno jego dłonie. Na czubkach palców nie znalazł śladów posoki.
    – Myślę, że dowodzi to jasno, że słowa nie napisał jego Królewska Wysokość.
    – Skąd, do diabła, wiesz...?
    – Mój drogi Lestrade. Proszę, nie odmawiaj mi choćby odrobiny rozumu. Zwłoki bez wątpienia nie należą do człowieka: kolor krwi, liczba członków, oczy, umiejscowienie twarzy, wszystko to świadczy o królewskim pochodzeniu. Choć nie potrafię stwierdzić, do której należy linii, domyślam się, że to być może następca... nie, drugi w kolejce do tronu... jednej z prowincji niemieckich.
    – Niesamowite! – Lestrade zawahał się przez moment. – To książę Franz Drago z Bohemii. Przebywał u nas w Albionie na zaproszenie Jej Wysokości Wiktorii. Pragnął rozrywek i zmiany otoczenia...
    – Czyli teatrów, dziwek i salonów hazardu.
    – Skoro tak twierdzisz. – Lestrade sprawiał wrażenie urażonego. – W każdym razie, podsunąłeś nam świetny trop. Rachela. Choć nie wątpię, że sami także byśmy go znaleźli.
    – Z pewnością – przytaknął mój przyjaciel.
    Wrócił do oględzin pokoju, kilka razy rzucając cierpkie uwagi na temat policjantów, którzy butami zatarli ślady stóp i przesunęli przedmioty mogące posłużyć do rekonstrukcji wydarzeń z poprzedniej nocy. Mimo wszystko jednak zainteresowała go niewielka plama błota znaleziona za drzwiami.
    Przy kominku natrafił na coś, co przypominało kurz albo popiół.
    – Widziałeś to? – spytał Lestrade’a.
    – Policji Jej Królewskiej Mości – odparł Lestrade – nie fascynuje widok popiołu w palenisku. Tam właśnie zwykle się go znajduje. – Zaśmiał się.
    Mój przyjaciel wziął szczyptę popiołu, roztarł go między palcami i powąchał. W końcu zgarnął resztę do szklanej fiolki, którą starannie zamknął korkiem i schował do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Potem wstał.
    – A ciało?
    – Pałac przyśle swoich ludzi – wyjaśnił Lestrade.
    Przyjaciel skinął na mnie; razem ruszyliśmy do drzwi. Westchnął.
    – Inspektorze, pańskie poszukiwania panny Racheli mogą okazać się bezowocne. Rache to także niemieckie słowo. Oznacza zemstę. Proszę sprawdzić w słowniku. Ma również inne znaczenia.
    Dotarliśmy na dół i wyszliśmy na ulicę.
    – Nigdy wcześniej nie widziałeś członka rodu królewskiego, prawda? – spytał.
    Pokręciłem głową.
    – Jeśli nie jesteś nań wcześniej przygotowany, widok ów może wstrząsnąć człowiekiem. Ależ, mój przyjacielu, ty drżysz.
    – Wybacz. Za chwilę dojdę do siebie.
    – Może miałbyś ochotę się przejść? – spytał, a ja zgodziłem się, pewien, że jeśli nie ruszę się z miejsca, zacznę krzyczeć.
    – W takim razie na zachód.
    Mój przyjaciel wskazał ręką ciemną wieżę pałacu. Ruszyliśmy naprzód.
    – A zatem – rzekł po jakimś czasie – nigdy nie spotkałeś osobiście żadnej z koronowanych głów Europy?
    – Nie.
    – Chyba mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że spotkasz. I tym razem nie będzie to trup. Wkrótce.
    – Mój drogi druhu, skąd to przekonanie?
    W odpowiedzi wskazał czarny powóz, który zatrzymał się pięćdziesiąt jardów przed nami. Przy drzwiach stał człowiek w czarnym cylindrze i płaszczu. Otworzył drzwiczki i czekał w milczeniu. Złotą farbą wymalowano na nich herb znany każdemu dziecku Albionu.
    – Pewnych zaproszeń się nie odrzuca – oznajmił mój przyjaciel.
    Uchylił kapelusza przed lokajem. Odniosłem wrażenie, że uśmiechnął się, wsiadając do zamkniętego powozu i sadowiąc się wygodnie na miękkiej skórzanej kanapie.
    Gdy w czasie jazdy do pałacu próbowałem go zagadnąć, przyłożył palec do ust. Potem zamknął oczy i pogrążył się w myślach. Ja tymczasem próbowałem sobie przypomnieć, co mi wiadomo o niemieckich rodach królewskich. Jednakże prócz tego, że małżonek królowej, książę Albert, jest Niemcem, nie wiedziałem zbyt wiele.
    Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem garstkę monet – z brązu i srebra, czarnych i zaśniedziałych. Przyjrzałem się wybitemu na nich portretowi naszej królowej i poczułem patriotyczną dumę i jednocześnie niewyobrażalną grozę. Powiedziałem sobie, że byłem przecież wojskowym i nie znałem strachu; pamiętałem czasy, gdy tak było w istocie. Przez chwilę wspominałem, że kiedyś byłem świetnym strzelcem, może wręcz wyborowym, lecz moja prawa ręka zadygotała niczym w ataku choroby, monety zabrzęczały, a ja poczułem wyłącznie żal.

    3. Pałac

    Nareszcie! Doktor Henry Jekyll z dumą ogłasza wprowadzenie do powszechnej sprzedaży cieszących się światową sławą Proszków Jekylla. Dostępne już nie tylko dla garstki wybrańców. Uwolnij swoje Wewnętrzne Ja! Daje Oczyszczenie Wewnętrzne i Zewnętrzne! Zbyt wielu ludzi, tak mężów jak i niewiast, cierpi na zatwardzenie duszy! Ulga jest natychmiastowa i tania – dzięki Proszkom Jekylla! (Do wyboru receptura waniliowa i oryginalna mentolowa).
    Książę małżonek Albert był rosłym mężczyzną o imponująco sumiastym wąsie i nader wysokim czole; był też niewątpliwie i całkowicie człowiekiem. Wyszedł po nas na korytarz, skinieniem głowy pozdrowił mojego przyjaciela i mnie, nie spytał o nasze nazwiska i nie zaproponował uścisku dłoni.
    – Królowa jest wielce zasmucona – oznajmił. Miał wyraźny cudzoziemski akcent. S wymawiał jak z: Jezd. Zazmucona. – Franz był jednym z jej ulubieńców. Ma wielu siostrzeńców i ­bratanków, on jednak niezwykle ją rozśmieszał. Znajdziecie tych, którzy mu to zrobili.
    – Zrobię co w mojej mocy – odparł mój przyjaciel.
    – Czytałem pańskie monografie – powiedział książę Albert. – To ja kazałem im zwrócić się do pana. Mam nadzieję, że uczyniłem słusznie.
    – Ja także – rzekł mój przyjaciel.
    W tym momencie wielkie drzwi otwarły się i wprowadzono nas w mrok przed oblicze królowej.
    Nazywają ją Wiktorią, bo siedemset lat temu pokonała nas w bitwie. Nazywają ją też Glorianą, bo jest wspaniała, a także Królową, gdyż ludzkie usta niezdolne są wymówić jej prawdziwe imię. Była wielka, większa niż sobie wyobrażałem. Przycupnęła nieruchomo wśród cieni, patrząc na nas z góry.
    „Muzszicie to rozzswiązsać”.
    Jej słowa zabrzmiały pośród cieni.
    – Tak jest, pani – odparł mój przyjaciel.
    Macka poruszyła się i wskazała mnie.
    „Wyzzstąp napzrzód”.
    Chciałem posłuchać. Moje nogi się nie poruszyły.
    Uratował mnie przyjaciel. Ujął mnie za łokieć i podprowadził ku Jej Wysokości.
    „Nie baćź zzsię. Byćź godnym. Byćź towarzyzszem”. To właśnie do mnie powiedziała. Przemawiała przejmująco słodkim kontraltem, w którym pobrzmiewało odległe bzyczenie. A potem macka rozwinęła się, wyprostowała i dotknęła mojego ramienia. Przez moment, ale tylko moment, poczułem ból głębszy i bardziej przejmujący niż cokolwiek, czego doświadczyłem w życiu. Potem zniknął, zastąpiony niezwykłym wrażeniem zdrowia. Poczułem, jak mięśnie mego ramienia się rozluźniają, i po raz pierwszy od czasów Afganistanu ból 
    zniknął.
    Wówczas mój przyjaciel wystąpił naprzód. Wiktoria przemówiła do niego, ale nie słyszałem jej słów. Zastanawiałem się, czy w jakiś sposób nie trafiają wprost z jej umysłu do jego głowy. Czy tak właśnie wygląda Rada Królewska, o której czytałem w dziełach historycznych?
    – Oczywiście, pani – odpowiedział głośno. – Już teraz mogę powiedzieć, że tamtej nocy w pokoju w Shoreditch twojemu bratankowi towarzyszyło dwóch mężczyzn. Ślady, choć zatarte, wskazują to wyraźnie. – A potem dodał: – Tak. Rozumiem... Myślę, że tak... Tak.
    Gdy wyszliśmy z pałacu, milczał, nie odzywał się też podczas jazdy powrotnej na Baker Street.
    Na dworze było już ciemno. Zastanawiałem się, ile czasu spędziliśmy w pałacu.
    Ulice i niebo zasnuwały macki gęstej czarnej mgły.
    Po powrocie na Baker Street, spoglądając w lustro w moim pokoju, stwierdziłem, że biała jak żabi brzuch skóra na mym ramieniu nabrała różowego odcienia. Miałem nadzieję, że nie wyobrażam sobie tego, że nie sprawia tego tylko blask księżyca wpadający przez okno.



    Komentarze

    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.




    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.


    Pseudonim
    E-mail
    Treść Dostępne tagi: [cytat][/cytat], [url=http://][/url]
    Przepisz poprawnie podane słowa mnustwo orkuw