Warning: Undefined array key "autologin" in /usr/home/peronczyk/domains/insimilion.pl/insimilion/twierdza/index.php on line 25 Varia • Jeszcze trochę • INSIMILION

    Varia


    Jeszcze trochę

    Fantastyka » Varia » Opowiadania
    Autor: Sephin
    Utworzono: 31.08.2011
    Aktualizacja: 31.08.2011

    Opowiadanie inspirowane tematyką voo doo, aby zrozumieć jego treść należy przeczytać poniższe krótkie opisy:

    Baron Samedi (dosłownie: Baron Sobota) to w religii voodoo duch (loa)-przywódca i ojciec wszystkich duchów śmierci Guédé, pan podziemi, mistrz magii. Jego żoną jest Maman Brigitte.

    Maman Brigitte (dosłownie: Mama Brygida, czytaj: mam'ą briżít) – jeden z duchów (loa) w religii voodoo, żona Barona Samedi. Opiekunka cmentarzy i grobów.
    Jej imię zostało prawdopodobnie zapożyczone od św. Brygidy. Jest kobietą o białej skórze i rudych włosach, ubraną w czarną suknię z szalem na ramionach, przykrywa głowę chustą i nosi ciemne okulary w których brakuje prawego szkła. Jej ulubiony kolor to fiolet, a zwierzę ofiarne to czarna kura.



    Magiczne miasto - tak pomyślałeś, idąc deptakiem w kierunku Bramy Krakowskiej. Padał deszcz, ten irytujący typ mżawki, która wydaje się z początku przyjemna, stopniowo sprawiając, że cały jesteś przemoczony. Minąłeś wzniosły gmach ratusza – wyglądał nadzwyczaj ponuro w wieczornym świetle lubelskich lamp. Przechodząc przez ulicę nie rozglądałeś się – po co, kiedy w tym miejscu samochody z własnej woli zatrzymują się, kiedy ich kierowca dostrzega potencjalnego przechodnia? Szedłeś dalej, stawiając kołnierz, starając się powstrzymać chociaż kilka kropel deszczu.

    Magiczne miasto. Z której strony? Wnikając w mrok Bramy Krakowskiej mignęła ci z lewej sylwetka staruszki, która odkąd pamiętasz zawsze sprzedawała tu kwietne bukieciki przewiązane czerwoną wstążeczką.

    - Może jeden dla pana, dla panienki?

    Przeczysz krótkim ruchem głowy, nie patrząc na nią. Idziesz dalej. Przypominała ci pewnego brodatego skrzypka wygrywającego co wieczór smutne serenady na Krakowskim Przedmieściu. Co wieczór te same, niezmienne – tylko coraz bardziej czułe, czarujące przechodniów melodią tęsknoty. Wychodząc zamyślony z bramy, wpadasz na kogoś, potrąca cię ramieniem nieznany ci gentelman w cylindrze i długim płaszczu. Zapachniało drogą wodą kolońską. Odzyskując równowagę, spojrzałeś za nim, lecz zdołałeś dostrzec tylko rąbek płaszcza znikającego za załomem muru. Stałeś chwilę niezdecydowany, ale zaraz ruszyłeś dalej, nie zaprzątając sobie dłużej głowy nieznajomym. Szybkim krokiem przeszedłeś obok Trybunału, wydającego się lśnić fosforycznym blaskiem w zapadającej nocy, minąłeś Bramę Rybną, na krótko zatrzymałeś wzrok na resztkach piwnic Fary… Nie widziałeś mnie. Może nie chciałeś. Szłam za tobą ulicą aż do samej Bramy Grodzkiej, skradając się na palcach, by nie czynić najmniejszego hałasu, nie spłoszyć Ciebie, Ciebie tak bardzo skrzętnego w tej swojej ostrożności.

    Zatrzymałam się za załomem muru. Patrzyłam, jak wchodzisz do sklepu cynamonowego, ale nie miałam odwagi, by ruszyć tam za tobą. Jeszcze trochę, jeszcze nie dziś.

    Gołębie wzbiły się w powietrze z furkotem, spłoszone gwałtownie zawracającą sylwetką. Potem było już tylko cichnące staccato oddalających się kroków.

    * * *


    Zabrzęczał dzwoneczek. Wszedłem do środka. Ot, zwykły sklepik pełen zapachu herbaty, ziół oraz drobnych osobliwości. Wahadełko, ręcznie malowana chińska porcelana, zmechacona fulańska laleczka voodoo przywleczona z jakiejś zapomnianej, odległej wyspy… Chińskie wachlarze. To wszystko ustawiono tu na pokaz, dla pospólstwa chcącego przyozdobić swoje domy na egzotyczną modłę.

    - Witam – usłyszałem za plecami spokojny głos sprzedawcy. Odpowiedziałem uprzejmym skinieniem głowy, jednocześnie nasłuchując odgłosu stóp za dopiero co zamkniętymi drzwiami. Cisza… Hm. Dziwne. Odkąd minąłem gmach Trybunału miałem dziwne wrażenie, zupełnie jakby mnie ktoś obserwował. Ledwie dostrzegalnie wzruszyłem ramionami i podszedłem do staroświeckiego biurka pełniącego w ciasnym sklepiku rolę lady.

    - Czy zastałem Jonnasainta?

    - Jest na zapleczu. Tym drugim – subiekt odsunął kotarę prowadzącą na tyły lokalu, wykonując wolną dłonią zapraszający gest. Nie musiał mnie legitymować – byłem i wciąż jestem stałym klientem. Zdecydowanie skierowałem się na zaplecze. Przechodząc przez, nie wiem, jak to możliwe, jeszcze ciaśniejsze pomieszczenie niż właściwy sklepik, w dodatku od podłogi po sufit zapakowane pudłami z bibelotami, usłyszałem za sobą szelest wracającej na swoje miejsce tkaniny.

    Rozejrzałem się. Za stertą pudeł emanującą herbacianym aromatem dojrzałem zastawione nimi stare, zakurzone drzwi. Nie myślcie, że każdy mógłby je ot tak zobaczyć, co to, to nie. Były zabezpieczone dosyć silnym czarem, sprawiającym, że za każdym razem ukazywały się w innym miejscu. Raz były to zwyczajne drzwi w jednej ze ścian, kiedy indziej klapa w suficie lub w podłodze. Jedynie stali klienci wiedzieli jak patrzeć, aby je dostrzec. Przesunąłem pakunki, nie sprawiło mi to większego problemu, po czym sięgnąłem do klamki.

    Ech, czy ja nigdy się nie nauczę? Drzwi otworzyły się jak zawsze same, nim zdążyłem dotknąć uchwytu. Nie wiedzieć czemu skonsternowany, wyciągniętą uprzednio rękę schowałem do kieszeni, zgoła nieelegancko.

    - Samedi, to znowu ty. Witaj.

    - Witaj, Jonnasaint – znów nie miałem pojęcia, jakim sposobem wiedział, że to właśnie ja. Przecież był ślepy.

    - Dawno tu nie zaglądałeś, chłopcze. Końce moich wąsów zdążyły już posiwieć. Usiądź sobie.

    Usiadłem na tapicerowanym czerwonym aksamitem fotelu wysiedzianym przez dziesiątki klientów starego Jonnie.

    - Dzisiaj kupujesz czy sprzedajesz? – Ślepiec przeciągnął długimi szczupłymi palcami po papierach zaściełających blat staroświeckiego sekretarzyka. – Mam dla ciebie coś z kręgu twoich ostatnich zainteresowań. Egipski rotulus, hieratyczny… Doskonały stan.

    - Innym razem, Jonnie. Dzisiaj sprzedaję – sięgnąłem za pazuchę do wewnętrznej kieszeni, tam, gdzie przez całą drogę spoczywała niewielka paczuszka zawinięta w starą szmatkę. Wydobyłem pakunek i ostrożnie złożyłem na sekretarzyku. Starzec sięgnął pewnym ruchem i rozwinął tkaninę powoli. Stary diabeł, jakby dokładnie widział, gdzie ją zostawiłem.

    - Do kroćset… Ale emanuje – mruczał, obracając w palcach przedmiot. Spojrzałem nań raz jeszcze, z żalem. Rzeczą, którą przyniosłem, był żelazny łańcuszek z zawieszką. Wisiorek wykonano ze srebra, widziałem, jak sparzył palce staremu, gdy go przypadkowo nimi musnął. Średniej grubości srebrny pręcik wygięto w skomplikowany wzór, mało znany w dzisiejszych czasach w Europie. – Ile za niego chcesz?

    - Tyle, ile dasz. Nie mam czasu na targi, jutro w południe mam pociąg do Wiednia.

    - Nie jest to mało warte i z pewnością nie pozbywasz się tego bez celu – rzekł powoli Jonnasaint. Przez chwilę wydawało mi się, że za przydymionymi szkłami okularów spogląda na mnie uważnie. – Ale dobrze, wypiszę ci kwit. Nie będziesz pokrzywdzony. Odbierzesz w filii naszego banku w Wiedniu.

    Mężczyzna przysunął sobie kartkę papieru oraz pióro. Szybko skreślił kilka słów, ozdabiając koniec treści fantazyjnym podpisem. Następnie owinął medalion w szmatkę, jak poprzednio ja, przysunął do siebie, zaś list zalakował i niemal wcisnął mi w dłoń.

    - Mam prośbę. Czy w ramach zapłaty mógłbym dostać tę laleczkę ze sklepu?

    Staruch wiedział, o co mi chodzi. Skinął tylko głową w geście przyzwolenia, po czym zajął się papierami na stoliku. Wiedziałem, że to koniec wizyty. Wyszedłem do głównego pomieszczenia tą samą drogą, którą przyszedłem, z tą różnicą, że tym razem sam musiałem otworzyć sobie drzwi. Zaklęcie antywłamaniowe działało tylko w jedną stronę.

    Mijając ladę, uśmiechnąłem się do sprzedawcy spod wąsa. Ten nie odwzajemnił uśmiechu od razu, z powagą sięgnął do półeczki z wystawą i zdjął fulańską lalkę. Dopiero gdy mi ją wręczył, pozwolił sobie na niepewny uśmiech. Spojrzałem na nią, na kilka minut zatapiając się we wspomnieniach… przeciągnąłem palcem po czerwonych sznureczkach imitujących włosy, po czym włożyłem ją ostrożnie do kieszeni.

    Brzęknął dzwonek.

    Wyszedłem.

    * * *


    Ona przyszła o świcie. Wpadła do wnętrza sklepu nie potrzebując klucza, chociaż zewnętrzne drzwi były zamknięte na cztery spusty. Ot, nagle znalazła się w klitce drugiego zaplecza – inteligentne drzwi wpuściły ją bez jednego skrzypnięcia. Ja, Tziksate, zazdrościłam jej białej skóry, czerwonych włosów przykrytych ażurową chustą, szczupłych ramion okrytych wiotkim szalem, a nawet czarnej sukni starego kroju. Zazdrościłam tego, co nie mogło być mi dane.

    - Jonnasaint! Był tutaj, prawda? – Przypadła do sekretarzyka, opierając się o niego rękoma. Mężczyzna podniósł wzrok. „Usiądź”, powiedział; usłuchała natychmiast.

    - Znowu coś kupił? – Kobieta zdjęła ciemne okulary, co dziwne, mające tylko jedną wstawioną soczewkę. Miejsce na drugą ziało pustką. Patrzyła z napięciem w twarz starca.

    - Nie, Brygido, tym razem nie. Sprzedawał. To, na co czekałaś – stary wampir wręczył niewieście byle jak zawiniętą paczuszkę. Brygida rozpakowała zawiniątko drżącymi palcami, widząc zaś znajomy artefakt przymknęła oczy, szepcząc cicho podziękowanie Oxali. Ucałowała delikatnie symbol, po czym zawiesiła sobie na szyi. Jonnasaint obserwował.

    - Czy wziął coś…?

    - Nie. Jesteś w końcu wolna. Możesz powrócić wreszcie na Haiti.

    - I zrób to czym prędzej – mruknęłam zniechęcona. Nie mogłam uwierzyć, że Baron Samedi ją uwolnił. Niby pojawiał się w Europie raz na kilka stuleci… Ale mógł poczekać jeszcze z tysiąc lat, na siedem kręgów!

    - Cicho, Tziksate – szepnął sędziwy wampir, wstając z krzesła i podchodząc do mnie. – Cicho już. Kto wie, może za parę setek lat zwróci wolność i tobie. Jeszcze trochę.

    - Tak – powiedziałam gorzko. – Na pewno. Do tego czasu muszę pozostać gadającą drewnianą maską i straszyć nachalnych klientów.

    Brygidy już nie było.

    * * *


    Samedi patrzył przez okno pociągu na migające wciąż pejzaże. W palcach obracał gałązkę akacji. Laleczka spoczywała bezpiecznie w walizce obok, na walizce leżał cylinder.

    - Mamo, kiedy nareszcie dojedziemy? – W tym samym przedziale jechało jeszcze dwóch pasażerów, kobieta w średnim wieku z chłopczykiem. Kobieta pogłaskała synka uspokajająco po nierówno ściętych włosach.

    - Już zaraz Wiedeń, Martinie. Już niedaleko. Jeszcze trochę wytrzymaj.

    Gdzieś daleko, daleko na zachodzie pewien bożek wrócił do swoich wiernych. Astralne krzyki szczęśliwych dusz, mambo i hounganów Samedi słyszał jeszcze realizując kwit w jednym z mniej znanych ogółowi wiedeńskich banków.



    Komentarze

    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.




    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.


    Pseudonim
    E-mail
    Treść Dostępne tagi: [cytat][/cytat], [url=http://][/url]
    Przepisz poprawnie podane słowa mnustwo orkuw