Warning: Undefined array key "autologin" in /usr/home/peronczyk/domains/insimilion.pl/insimilion/twierdza/index.php on line 25 Varia • Na zachód od Równika • INSIMILION

    Varia


    Na zachód od Równika

    Fantastyka » Varia » Opowiadania
    Autor: Vrenth Idaho
    Utworzono: 28.07.2005
    Aktualizacja: 11.08.2008


    *
         Później mówiono, że nadszedł z zachodu. Wczesnym rankiem do wsi Płoty wjeżdżał na siwym koniu elf. Było chłodno, więc przybysz szczelnie otulił się jasnym płaszczem. Czekali na niego. Z karczmy "Pod Złotym Smokiem" wyszło chwiejnym krokiem trzech ludzi. Większość przybyszów zaczęłaby rozważać inną drogę, jednak elfniewzruszenie patrzył na słońce lekko oświetlające mgły unoszące się nad wsią. Jego koniowi wyraźnie się nie spieszyło do nieznajomych.
      -  Nie potrzebujemy cię tutaj, podły elfie! - krzyknął Navik, gdy jeździec się zbliżył. Nabor położył dłoń na rękojeści miecza, Ynco podniósł kuszę do ramienia. Wszyscy trzej nienawidzili elfów.
      -  Słyszałeś, elfie ścierwo? Wynoś się! - Navik był wściekły. Czekali już zbyt długo. Wyciągnął miecz z pochwy.
      -  Czekaj, Navik. - uspokoił brata Ynco. - A ty, przybłędo, mów, coś za jeden?
      -  In s'anle Savillenollanterth[nazywam się 'ten, który wie'] - odparł z pogardą jeździec dźwięczną mową Ludu Kwiatów.
      -  A wspólnym nie łaska? Gadaj, ktoś ty! - Navik miał dość elfa. Miał dość czekania. Chciał wreszcie zabijać.
      -  Noszę imię Savillenollanterth. - odparł spokojnie nieznajomy, dopiero teraz spoglądając na nich - Nie obrażajcie mnie, gdyż konsekwencje mogą być przykre. - uśmiech nieznajomego stał się brzydki. Bardzo brzydki. - Nawet bym powiedział, że śmiertelne.
      -  Nabor, słyszysz? To elfie ścierwo umie całkiem dobrze gadać.
      -  Cicho, Navik! Jeszcze ściągniesz na nas kłopoty! - Ynco zaczął się obawiać elfa. Stary był zbyt spokojny. Nikt nie śmiał być spokojny, gdy ich widział.
      -  Nie groź nam, Savijeno-cośtam! - krzyknął Nabor, nie bojąc się wcale. Był na to po prostu za głupi. Wyciągnął miecz. To robił doskonale. - Mamy cię załatwić na rozkaz wielmożnego Narvira z Vartiru. Poddaj się. I tak zginiesz, nie mając broni.
      -  Jesteście pewni, że nie mam broni, głupcy? - spytał wolno, z tym samym wrednym uśmiechem. - Va'ntine ritha! [piekło wita] - krzyknął i strzelił zielono-żółtą kulą mocy w zabójcę. Nabor, zawodowy morderca od wieku lat siedmiu, zginął, nie wiedząc, dlaczego Ynco strzelił. Nigdy nie chybiał, ale Savillenollanterth wykonał szybki ruch dłonią w jego stronę i bełt upadł z brzękiem na ulicę. Chwilę później z palców maga wystrzeliły jęzory błękitnego płomienia. Ynco nie strzelił po raz drugi. Wtedy Navik zdał sobie sprawę, że nagroda Vartirskiego barona wcale nie jest taka wysoka. Rzucił miecz i zaczął uciekać w stronę najbliższych chałup. Nie zdążył schronić się w ich cieniu. Potężna błyskawica zwaliła go z nóg. Zanim skonał, przypomniał sobie słowa wieszczki: "Ten, który wie, czym jest śmierć, nadejdzie z zachodu. To on będzie śmiercią".

    *

         Mało było rzeczy, których się bał. Osób takich było jeszcze mniej. Jednak grupa zwana An'deithe składała się tylko z takich osób. Miesiąc temu dostał wiadomość od Bloandaeserentille, że ma przyjechać. Więc przyjechał. Jej nie wolno odmawiać, wiedział o tym. Zsiadł więc z konia przed oberżą. Krzywy napis na brudnym szyldzie głosił, że przybytek ten nosi nazwę "Pod Złotym Smokiem". Obok napisu widniał rysunek zwierzęcia, szumnie nazywanego smokiem, wyglądającego jednak jak skrzyżowanie żółtego kota z jaszczurką i czymś jeszcze. Savien nie wiedział jednak z czym. Wszedł.
         W środku panował półmrok. Karczmarz starannie wycierał talerz. Podniósł zaniepokojony wzrok na przybysza. Zaczął szybciej polerować talerz nie najczystszą szmatą. Karczma była pusta. Prawie. Przy jednym stole siedziało pięciu ludzi. Savillenollanterth wiedział jednak, że nimi nie są. Przynajmniej nie wszyscy z urodzenia. Bo ludzcy ci osobnicy nie byli nigdy. Podszedł bliżej.
      -  Spóźniłeś się, Savien. - usłyszał Bloandaeserentille.
      -  Racz mi wybaczyć, Czarna, ale czekali na mnie. Mordercy. - usprawiedliwiał się czarodziej. Był wściekły, że musiał to robić. Nikt nie przerażał go tak, jak ta dziewczyna.
      -  Wiem. - elfka dopiero teraz odwróciła się i gniewnie spojrzała Savienowi prosto w oczy z taką siłą, że spuścił wzrok. Tylko ona umiała tak patrzeć. I tylko jej spojrzenia nigdy nie mógł wytrzymać. - Wiem, Savien. - dodała spokojniej. - Ynco, Navik i Nabor, lokalni bandyci.
      -  Obecnie są na usługach Narvira Vartirskiego. - uzupełnił czarnowłosy elf.
      -  Byli na usługach barona, Dirteen. - uśmiechnął się ironicznie jasnowłosy An'deithe. Nie był to przyjemny uśmiech. - Obecnie, Daesethen, wąchają kwiatki od spodu, prawda, Savillthen?
      -  Savillenollanterth - poprawił stary mag, akcentując każdą zgłoskę.
      -  Niewątpliwie. - ucięła Bloandaeserentille. - Siadaj, Savien. Crillo, przynieś coś na ząb dla naszego gościa.
      -  I piwa dla wszystkich! - krzyknął jasnowłosy.
      -  I piwa, Crillo, zwłaszcza dla Jastrzębia. - zaśmiała się przywódczyni. "Ciekawe, czy nadal nie pije", zastanowiło Saviena.
      -  Dziękuję za przybycie - powiedziała już spokojniej do maga.
      -  Jak prosiłaś, powiadomiłem Juliena o wyprawie. Powinien niedługo przybyć. Prawdopodobnie podróżuje z krasnoludami starego Furina - powiedział swoim zwykłym, cholernie irytującym ją tonem, pełnym przekonania o swej wyższości nad wszystkim, co ośmiela się żyć.
      -  Ciekawe, Savien uznaje coś za prawdopodobne. Dziwne, zwłaszcza w ustach kogoś, kto zawsze wie dokładnie wszystko, co trzeba, a zwłaszcza to, czego nie trzeba. Na temat wszystkich i wszystkiego. I ma brzydki, denerwujący niektórych, zwyczaj dzielenia się tą wiedzą z każdym, zwłaszcza z osobami do tego zupełnie nie nadającymi się czy też z tymi, którzy tych rzeczy wiedzieć nie powinni - stwierdziła ironicznie Bloandaeserentille. An'deithe zaśmiali się głośno, lecz szybko zamilkli pod ostrym spojrzeniem szefowej.
      -  Kiedy powiesz, o co chodzi? - spytał stary mag, wiedząc że bezpieczniej jest zignorować wypowiedź Czarnej Róży, ograniczając się do nieprzyjemnego uśmiechu.
      -  Jak będą wszyscy. Wiesz, że nie lubię się powtarzać.
      -  Wiem. Tak, jak i wszyscy. Udowodniłaś to wystarczająco wieloma trupami, Czarna.
      -  Nie nazywaj mnie tak, Savien! - przez twarz elfki przemknęła błyskawica, jej czarne oczy zalśniły gniewnie. Savien wiedział, że tak nie mógł jej nazywać nawet Scorpio. "Ale nie powiem tego." - pomyślał - "Nie należy jej drażnić, gdy jest zdenerwowana. To niebezpieczne. Wścieknie się i będzie rzeź."
      -  Nie widziałeś mnie jeszcze zdenerwowanej. Ja, wbrew pozorom, wpadam w gniew niezmiernie rzadko. - Savillenollanterth spojrzał zdziwiony. Był magiem. I to potężnym. A ta dziewczynka, uciekła spod jego... opieki, magiczne beztalencie, czyta sobie, jak gdyby nigdy nic, w jego myślach.      Crillo przyniósł gulasz i wszyscy zasiedli do jedzenia. Popijali dużą ilością piwa, bo gulasz był ostry. I dobry. Savien spojrzał na Bloandaeserentille, "Nic się nie zmieniła." - pomyślał - "Nadal jest tak samo piękna. I tak samo miła i uprzejma dla szanowanych czarodziejów."
      -  Savien, nie ironizuj. Uraziłam cię czymś, magiku? - uśmiechnęła się elfka.
      -  Nie czytaj mnie, Czarna!
      -  A ty mnie tak nie nazywaj, Savien, bo nie ręczę za siebie. - odparła, cedząc słowa. Savillenollanterth zajął się szybką konsumpcją gulaszu. Niewielu osób się bał, jednak ta elfka była jedną z tych osób. Wiedział, że na jedno jej skinienie An'deithe wyciągną miecze. Czterech mężczyzn nie rozstawało się z bronią. W przeciwieństwie do Czarnej Róży. Na stole obok leżał jej płaszcz ze skóry czarnego smoka Viltenrmetha, na nim pochwa z mieczem o czarnej rękojeści - sveinem, nazywanym ar'blodae [ostrzem krwawego mroku]. Nie lubił oglądać tego ostrza w dłoni pięknej elfki. Bardzo nie lubił.

    *

         Byli blisko. Aefra wiedziała, że to najemnicy.
      -  Mówiłam ci, żeby nie napadać tych ludzi - wrzasnęła do szefa bandy. Wiatr świstał jej w uszach.
      -  Wypchaj się, Złota! - odkrzyknął Żaba - Mieliśmy tylko pecha! - galopowali przez las. Drzewa migały po bokach wąskiej dróżki. Krzyki żołdaków były coraz bliżej. Kwadrans później padł pierwszy koń. Kilka metrów dalej kolejne dwa. Nie mieli żadnych szans, ale każdy z nich chciał przynajmniej zginąć godnie. Aefra, zwana Złotą Lilią, rudowłosa siedemnastolatka, nie chciała ginąć. Po prostu, jak pozostali, cholernie się bała śmierci, którą zadawali innym. Stanęła z tyłu, trzymając kuszę w drżących dłoniach.      Wpadli na polanę. Dwudziestu trzech twardych, bezwzględnych, pozbawionych skrupułów. Dowodził nimi prefekt Vartiru - baron Narvir. Aefra strzeliła. Bełt utkwił w ramieniu oficera. Baron zachwiał się w siodle, ale nie spadł. Odwaga się skończyła. Aefra dała nura w pobliskie krzaki. Reszta bandy podjęła bezsensowną walkę. Po chwili było po wszystkim. Trzech vartirczyków nie żyło. Pięciu było niegroźnie rannych. Nie zatrzymali się nawet, aby pochować poległych. To byli najemnicy. Pod komendą barona zawrócili na południe. Po godzinie Aefra wyszła z krzaków. Rozejrzała się po pobojowisku. Niedaleko leżał Żaba z przeciętą tętnicą szyjną. Złota Lilia zabrała jego sakiewkę i list od tej elfki o złych oczach. Tej, przed którą respekt miał nawet bezczelny Żaba. Aefra musiała ją teraz odnaleźć. Sama. Znalazła jeszcze trochę prowiantu, zabrała jeszcze sakiewki najemników i kilku ze swej bandy. Było tego mało. Tyle, żeby przeżyć. I to tylko kilka dni. Do wsi Płoty. Do Czarnej Róży. Do Jastrzębia.
         Nieopodal zarżał koń. Odwróciła się z lękiem. Był to koń jednego z poległych najemników. Jedyny koń, który ocalał. Na skraju polany leżał Carteh. Aefra, gdy go zobaczyła, wyrzygała wszystko, co zostało od ostatniego posiłku. To byli najemnicy.

    *

         Zgliszcza dogasały. Świątynia Daeren, zwanej przez elfy Daesethe Rentille [mrocznym kwiatem], na północy Bantillandu była tylko wspomnieniem. Kravin pamiętała jak przez mgłę najemników. Gdyby nie zbierała tej nocy ziół, już by nie żyła, jak inni. Z oczu kapłanki popłynęły łzy.
         Trzy dni temu przyszło wezwanie od Bloandaeserentille. Bała się długiej wędrówki przez niebezpieczny Vartir. Nie miała nic do stracenia. Wszyscy, którzy byli jej bliscy, zginęli. Został tylko Nemedis. Ale on był właśnie tam, daleko. Tam daleko, we wsi Płoty popijał piwo gawędząc z Crillem o zupełnych pierdołach. Wschodzące słońce oświetliło zgliszcza. Kravin szła wprost na płonącą na widnokręgu kulę ognia.

    *

         Gdzieś, w oddali, zawył wilk. Dziewczyna przyspieszyła kroku. Zmierzchało już, a jak dotąd nie znalazła żadnej oberży. Nic dziwnego, zważywszy na to, że od sześciu dni szła leśnymi ścieżkami, znanymi chyba tylko wilkom i bandytom. Na spotkanie ani jednych, ani drugich nie miała najmniejszej ochoty. Nagle zobaczyła między drzewami ognisko. Podeszła bliżej. Kilku krasnoludów piekło dorodnego barana, pachnącego bardzo apetycznie. Jedna z osób na polance na pewno krasnoludem nie była.
      -  Julien! - krzyknęła, podchodząc. Krasnoludy błyskawicznie poderwały się, topory wyskoczyły zza pasów, szczęknęły korby kusz.
      -  Stać! - wrzasnął niziołek w pastelowym kubraku. Kusze i topory wróciły na swoje miejsca. - Kravin, czy mnie oczy mylą? To ty, kapłanko?
      -  Ttak..., to ja, Jjjulien... - wyjąkała przerażona dziewczyna.
      -  Kim jest ta młoda dama, Jull? - spytał kwadratowy krasnolud z długą, siwą brodą, który stał oparty o olbrzymi topór o podwójnym ostrzu.
      -  To moja dawna znajoma, Ojcze Furinie. Poznałem ją w świątyni Daeren w Bantillandzie.
      -  Skoro tak, - starzec zatknął topór za pas - siadaj przy ogniu, młoda. Sylick, nasza owieczka ma już chyba dość. Jedzmy. - przez dłuższą chwilę słychać było tylko mlaskanie. Dziesiątka krasnoludów w zastraszającym tempie pochłonęła dorodnego barana, kociołek kaszy, z dwa tuziny piklingów, popijając to słuszną beczułką piwa. Później poprzestały na popijaniu resztek piwa, pykaniu z krótkich fajeczek i pogryzaniu kilku pozostałych rybek, słonych, jak to tylko śledzie potrafią. Julien wyjaśnił kapłance, że podążają do wsi Płoty, by spotkać się z An'deithe. Imponujące zapasy zdobyli z napotkanej koło południa samotnej, pół rozwalonej chałupy. Metodami, które kler, zwłaszcza młodociane kapłanki, stanowczo potępia, a krasnoludy, wojskowi i bandyci, jak An'deithe, bardzo lubią.
      -  To co, dziewczynko, przyłączysz się do nas, czy potępisz nas, prostych, wulgarnych i bezczelnych krasnoludów. Po czym odłączysz się od nas, by napotkać najemników, wilki, gobliny lub orki? - spytał ironicznie Furin. Jego podkomendni zarechotali.
      -  Pójdę z wami - odparła Kravin, zakłopotana.      Następnego dnia, bladym świtem, wyruszyli w drogę. Niedaleko wsi usłyszeli tętent. Zza zakrętu wypadł oddział jeźdźców.
      -  Tardeńczycy!!! - krzyknął Xinter.
      -  Gotuj broń! - zakomenderował Furin - Xinter, Sylick, Jull! Z dziewczyną w las i do Czarnej!
      -  Ale, Ojcze... - Sylick chciał protestować
      -  Nie! - krzyknął starzec, wyciągając topór - Won! - Pobiegli, zostawiając krasnoludów na pewną śmierć.

    *


      -  Nie powinniśmy byli ich atakować!
      -  Mój drogi, nie gorączkuj się tak. Wiesz dobrze, że nawet będąc poddowódcą tego oddziału nie powinieneś się sprzeciwiać swojemu przełożonemu, człowiekowi starszemu stopniem i pełnemu godności - tardeński oficer, hrabia Calmin był jak zawsze skromny i tryskał energią.
      -  Nie sprzeciwiam się, pułkowniku, ale nadal uważam, iż atak ten był dużym błędem - porucznik mówił już nieco spokojniej - Kiedy kopalnie dowiedzą się o śmierci ośmiu krasnoludów, w tym starego Furina, zaczną się kolejne powstania.
      -  To się ich uciszy. Cesarz, by zaatakować, potrzebuje silnej armii. Krasnoludy, jako świetni wojownicy, są przymusowo wcielani do wojska. Kto z nich w wojsku nie jest, jest buntownikiem. Skoro jest buntownikiem, działa na szkodę Tardenu. Kto szkodzi Cesarstwu musi umrzeć.
      -  Same uogólnienia i uproszczenia, typowe dla wojska - mruknął podoficer, jednak tak, aby jego zwierzchnik nie usłyszał. Zaczynał coraz mocniej tęsknić za dawnymi czasami. Zanim został najemnikiem, podejmował się rozmaitych zajęć, by zarobić na chleb.      Za młodu poznał pewną elfkę. Jej prawdziwe imię co chwilę uciekało mu z pamięci, więc nazywał ją Czarną Różą. Balansowali na granicy prawa, na granicy życia i śmierci. Byli dobrzy w tym co robili - w zabijaniu jednych na zlecenie drugich. Jeśli ci drudzy mieli czym płacić. Władze Noringaardu uznały ich za banitów i zaczęły obławę. Ona wtedy powróciła do Lasów Ettine lub też schroniła się na dzikich Ziemiach Niczyich - nie wiedział dokładnie. On wyruszył na południe, do małego księstwa Dalenu. Później szukał przygód jeszcze dalej, na mało jeszcze znanym wschodzie, w Slinii i Bangkkaku. Niestety wdał się w romans z księżniczką Slinii i musiał znowu uciekać. Wschód obrzydł mu do reszty, więc wrócił na północ. Nie chcąc zawisnąć na noringaardzkiej szubienicy, zaciągnął się do armii Tardenu. Doszedł tam do stopnia niższego oficera i zdobył sobie niezłą sławę. "I co mi po tym wszystkim. Cały ten pieprzony Tarden i śmierdzące onucami wojsko oddałbym za ponowne spotkanie z Czarną Różą." - pomyślał poddowódca najsłynniejszego oddziału najemników w krajach Nordlandu - tardeńskiej brygady Impera, leżąc pod drzewem i patrząc na mrowie gwiazd, świecących nad nim. Nie mógł wiedzieć, że w tym samym czasie, niecały dzień drogi na północ, patrząc w te same konstelacje Bloandaeserentille myślała o nim, o Scorpio.

    *

         Widać było już pierwsze zabudowania. Kravin biegła z trudem, dyszała ciężko, zostając w tyle. "Jacy kapłani są nieodporni na trudy i wysiłek" - pomyślał po raz któryś z kolei Sylick. Nie wierzył w bogów i nie zauważał jakiejkolwiek przydatności kapłanów. A zwłaszcza młodych, głupich i strachliwych ludzkich dziewczynek, żarliwie modlących się do rozmaitych bóstw i rzygających lub mdlejących na widok jakichkolwiek ran.
         Po chwili wpadli do karczmy. Na ich widok pięciu mężczyzn poderwało się z ław i chwyciło za broń. Kobieta, siedząca tyłem do wejścia, oszczędnym ruchem ręki kazała im usiąść. Czterech tęgich chłopów usiadło tak samo nagle, jak wstało. Crillo i Dirteen schowali wyciągnięte z pochew krasnoludzkie miecze o ciemnych klingach.
      -  Siadaj, Savien - powiedziała niewzruszonym głosem ciemnowłosa elfka. Stary mag, z ociąganiem, usiadł na ławie. Po chwili dziewczyna zwróciła się do przybyłych - Goni was ktoś?
      -  Nie wiemy, pani - odparł z wahaniem Julien. Miał nadzieję, że Bloandaeserentille zwróci na niego uwagę. Nie miał również pewności, że elfka go nie widzi, więc skłonił się nisko. Po chwili podjął niepewnie, gdyż Czarna Róża nie zareagowała na ukłon. To znaczy on tego nie widział, bo Jastrząb dostrzegł lekki uśmiech, przemykający po jej twarzy. - Nie wiemy. Uciekaliśmy szybko, ale...
      -  Skoro nie wiecie, to pewnie nikt - przerwała mu Czarna Róża. - Siadajcie, proszę - dopiero teraz odwróciła się w ich stronę i serdecznie uśmiechnęła. Kravin, na widok tego uśmiechu, zadrżała. Po chwili usiadła na ławie naprzeciwko Nemedisa. Obok niej usadowił się Julien. Oba krasnoludy stały nadal.
      -  Nemedis, popilnujesz, czy aby na pewno nikt nam nie przeszkodzi w rozmowie. Albo nie, - dostrzegła błagalne spojrzenie Kravin. Ta mała ją bawiła swoją naiwnością. Nemedis też nie miał wesołej miny. "Jeszcze ją kocha?" - zdziwiła się Czarna Róża - oberży popilnuje Crillo, a Nemedis wynajdzie jakąś strawę i napitek dla naszych miłych gości. Cieszę się, że jesteście - Bloandaeserentille wstała i podeszła do krasnoludów. Uścisnęła serdecznie obu wojowników. - Witaj, Xinter, cieszę się, że cię widzę Sylick. Usiądźcie - jej zimne, czarne oczy zalśniły w blasku świec. Uśmiechnęła się pięknie, bardziej do wspomnień, które obudzili, niż do nich. "Znowu myślisz o Scorpio, siostrzyczko" - pomyślał Dirteen, patrząc na nią. Ledwie zauważalnie kiwnęła głową, potwierdzając jego domysły.      Wszyscy zasiedli za stołem. Nowoprzybyli jedli resztkę gulaszu, suto zakrapiając posiłek piwem. Pozostali także nie żałowali sobie trunku. Jedynie Czarna Róża piła wywar z ziół. Saviena przestało zastanawiać, czy nadal nie pije. Rzecz jasna, Kravin, jako kapłanka, również nie piła. Nemedis przyniósł jej obtłuczony kubek z kozim mlekiem. On sam siedział naprzeciwko niej. Cieszył się, że ją widzi.
      -  Co was sprowadza, a właściwie przed kim uciekacie? - zapytała po chwili Czarna Róża.
      -  Wyruszyłem z Onii, z południa, razem z oddziałem krasnoludów Ojca Furina. Pół dnia drogi od Płotów rozbiliśmy obóz. Wtedy dołączyła do nas Kravin.
      -  Czemu byłaś sama, A'gne? - spytał kapłankę Nemedis. W jego głosie słyszalna była troska o dziewczynę. "Zawsze ją nazywa 'błękitną' od koloru szaty" - pomyślał Dirteen, uśmiechając się lekko do siostry.
      -  Prosiłam o przybycie zwłaszcza Jerra i Tinocka. Mieli się opiekować w drodze Kravin. - zamiast kapłanki odpowiedzi Nemedisowi udzieliła Czarna Róża. W jej głosie zadźwięczała lekka irytacja - Dlaczego pozwolili ci podróżować samej wbrew moim poleceniom? Co, Kravin?
      -  Nie mieli wiele do powiedzenia w tej sprawie, pani. - odparła kapłanka z lękiem.
      -  Daruj sobie tą 'panią', dziewczynko - roześmiała się Czarna Róża.
      -  Tinock, na długo przed pa... ekhm, przed twoim wezwaniem wyjechał bardzo daleko na południe, na wyspę Landię, by zwalczać tam szerzące się pogaństwo i ateizm. - zawahała się. Jak wszyscy, wiedziała, że nikt z obecnych, oprócz niej i, być może, niziołka, nie wierzy w bogów. Część nie poddawała się też powszechnej na północy predestynacji. Po chwili mówiła dalej, ze smutkiem w głosie:
      -  Jerr, jak wszyscy pozostali, zginął tydzień temu. Wtedy, gdy najemnicy podpalili w środku nocy świątynię i wymordowali wszystkich.
      -  Kto? - w czarnych oczach elfki zalśniły błyskawice.
      -  Nie wiem - odparła z lękiem kapłanka - niewiele pamiętam. Tylko jednego z nich, chyba oficera. Stał z boku, wydając rozkazy. Dosiadał wielkiego kota z północy.
      -  Gvyny? Pamiętasz, jak wyglądał - zaniepokoiła się Czarna Róża.
      -  Był wysoki, dobrze zbudowany, nosił czarny płaszcz ze znakiem srebrnej błyskawicy na ramieniu - odpowiedziała wolno, z trudem przypominając sobie tamte wydarzenia.
      -  Tardeńscy najemnicy, brygada Impera, jeśli się nie mylę, prawda, siostrzyczko? - upewnił się Dirteen.
      -  Tak, Daesethen, masz rację. A ten oficer, pamiętasz coś jeszcze, mała?
      -  Nosił długie włosy, na prawym policzku miał tatuaż, wyobrażający skorpiona.
      -  Czyżby to był Scorpio?! - zdziwiła się elfka - To przecież niemożliwe!
      -  O kim mówisz, Różo? - spytał Jastrząb nie bez niepokoju.
      -  O jedynym, któremu pozwalam do siebie tak mówić. - Odparła gniewnie. - O Scorpio, moim dawnym przyjacielu. Mam pewne informacje, że on nie żyje, stąd moje zdziwienie. Powiedzcie lepiej, kto was ściga, Jull - zwróciła się do niziołka.
      -  Zatem: wędrowaliśmy we dwanaście osób - podjął opowieść jak gdyby nigdy nic - ja, Kravin i krasnoludy. Nagle zaskoczył nas oddział ponad trzydziestu konnych. Rozpoznałem brygadę Impera, oddział barona Calmina. Chyba widziałem również człowieka, o którym mówiła Kravin - zastanowiło go. - Mniejsza z tym. Faktem jest, że Furin kazał mnie i Kravin uciekać pod ochroną Xintera i Sylicka. On z siedmioma towarzyszami rozpoczęli walkę z najemnikami. Nie mieli szans - zawiesił głos, ze smutkiem patrząc w przestrzeń.
      -  Więc Ojciec Furin zginął?! - krzyknęła z bólem Czarna Róża.
      -  Bronił nas, pani...
      -  Było mu to pisane, Bloandaeserentille. - powiedział poważnie Savien. - Ja znam tego człowieka - dodał po chwili - tego z tatuażem na gębie, który jeździ na gvynie. W drodze tutaj spotkałem oddział barona Calmina i został mi, jako przyjacielowi Cesarstwa, przedstawiony też poddowódca Brygady. Pochodzi z barbarzyńskiej północy Noringaardu, z najpotężniejszego z klanów - Klanu Niedźwiedzia. - Czarna Róża zauważalnie drgnęła na dźwięk tych słów, choć nieczęsto było po niej widać jakiekolwiek emocje. Savillenollanterth uśmiechnął się wrednie. Uwielbiał ją wprawiać w zakłopotanie. - Jak się trafnie domyślasz, nazywają go Scorpio.

    *

         W chacie panował mrok. Po wieczerzy wszyscy siedzieli jeszcze przy ogniu w głównej sali karczmy. Większość słuchała z uwagą opowieści Sylicka o smokach, bohaterach, potworach i zaginionych skarbach. Ale nie wszyscy. Kravin i Nemedisa tam nie było. "Siedzą na górze, w moim pokoju, który oddałam tej małej. Co mi tam. I tak przecież śpię u chłopców. Ale im zależy na pozorach, więc mi przydzielili osobny pokój." - pomyślała Czarna Róża. Rzeczywiście nie spała u siebie. Lubiła rozmawiać długo w noc z Daesethenem Interimo, Mrocznym Płomieniem, czy grę w karty z Crillem. O tym, co można robić z Senterdendirtendo, zwanym potocznie Jastrzębiem, wiedziała bardzo dobrze. Zamyśliła się: - "Ludzie są tacy dziwni. Przywiązują zbyt wielką wagę do pozorów, wiecznie coś udają. I po co? Nie wiem... Oni chyba też sami nie wiedzą po co. Chyba nigdy tego nie zrozumiem... Cóż, nie wszyscy są tacy..." - uśmiechnęła się do wspomnień. Czarna Róża nie słuchała już krasnoludzkich opowieści. Myślała o przeszłości, o Scorpio.
         Nagle jej rozmyślania zostały przerwane głośną kłótnię Crilla i Xintera o jakiś mało istotny szczegół opowieści. Wstała, włożyła swój czarny płaszcz.
      -  Dokąd idziesz, Bloandaeserentille? - spytał Senterdendirtendo podchodząc.
      -  Chcę w spokoju pomyśleć, popatrzeć na gwiazdy wsłuchać się w ciszę nocy.
      -  Pójdę z tobą, poetko, - uśmiechnął się - nie chcę, by ci się coś stało. - Elfka nie zaprotestowała. Jastrząb włożył płaszcz i przepasał przez plecy miecz. Ona nie wzięła broni. Pozornie. Wiedział, że w cholewie wysokiego buta nosi sztylet, którym potrafi błyskawicznie zabić. Po chwili wyszli. Owionęło ich zimne powietrze. Wiał wiatr z północy. Przysiedli na zwalonym drzewie w pobliskim zagajniku. Jastrząb objął dziewczynę. Ona oparła głowę na jego ramieniu, patrząc w niebo usiane gwiazdami. Nagle padło pytanie:
      -  Kim jest Scorpio? - zamyślona spojrzała na Jastrzębia. Wbrew jego oczekiwaniom nie była zaskoczona tym pytaniem, jakby o nim wiedziała wcześniej. Senterdendirtendo nie znał jej wszystkich zdolności. Od dłuższej chwili czytała jego myśli.
      -  Dręczy cię to? - Nie odpowiedział. Wiedział, że to nie było pytanie, nie w jej ustach. Czekał na ciąg dalszy. Po chwili elfka podjęła myśl:
      -  Jak ci już mówiłam, to mój przyjaciel. Dawny przyjaciel. Z czasów na długo przed tym, gdy powstało An'deithe. Przed tym, jak poznałam kogokolwiek z was. Oprócz Interimo... - zawiesiła głos. "I Saviena" - dodała w myśli. "Ale o tym nikt z was wiedzieć nie powinien." - To długa historia. - dodała po chwili.
      -  Opowiedz, mamy czas...
      -  Za młodu, gdy uciekłam ze Świętego Lasu...
      -  Z domu? - zdziwił się Jastrząb.
      -  Z prawdziwego domu nigdy bym nie uciekła. - stwierdziła sucho. - Nigdy go też nie miałam. Rodziców nie znałam, wychowywali mnie i uczyli nasi kapłani. Potem, gdy się okazało, że mam talent, stary mag.
      -  Kto to był?
      -  Ten, od którego uciekłam - odparła wymijająco. - To nieistotne. - Jastrząb nie wiedział, że to, co opowiada to zełgana historyjka. Prawdą były dwie rzeczy: że nie uciekłaby z domu i, że uciekała przed czarodziejem. Ale o tym nie musiał wiedzieć. Nawet nie powinien. Po chwili kontynuowała opowieść: - Dotarłam na daleką północ, do Noringaardu. Tam poznałam kilku bandytów. Szybko się dogadaliśmy. Było nas sześcioro, budziliśmy strach, kręciło mnie to. Wkrótce zdobyliśmy sporo grosza, rabując kupców. Musieliśmy jednak uciekać jeszcze dalej na północ, gdyż zaniepokoiliśmy władze. Natknęliśmy się tam na wojowników Klanu Niedźwiedzia. Faceci sprowokowali tamtych. To nie było mądre, ale mężczyźni rzadko postępują mądrze. - Jastrząb uśmiechnął się krzywo - Zwłaszcza ci, którzy nazywają siebie cywilizowanymi, nie wiedząc, co to słowo oznacza. Wojownicy zaatakowali nas. Tamtych idiotów wybili, mnie ranili ciężko i pozostawili, uznając za nieżywą. Od śmierci uratował mnie pewien młody wojownik. Widział mnie poprzedniej nocy w karczmie. Rozpoznał i zabrał do wioski. Mieszkańcy powitali mnie przyjaźnie, gdyż pierwotne ludy bardzo szanują elfy. Tam opatrzono moje rany. Wojownik, który mnie ocalił okazał się być synem wodza wioski. Na policzku nosił tatuaż - rysunek czarnego skorpiona, wyobrażający jego imię - Scorpio. Pochodziło ono stąd, że jako mały chłopiec pokonał w walce zwierzę, zwane tam czarnym skorpionem.
      -  Co to było za stworzenie? Nie przypominam sobie takiej istoty. Znam jedynie małe, niezbyt groźne skorpiony z pustyń. - Jastrząb był lekko zdziwiony.
      -  To była sq'orena, czarna odmiana vi'rsha, zwanego we wspólnym...
      -  Gigaskorpionem! - dokończył zaskoczony Jastrząb - Toż to szalenie niebezpieczne stworzenie! - Czarna Róża uśmiechnęła się lekko.
      -  W wiosce Klanu Niedźwiedzia poznałam również Crilla. Wiem! - uprzedziła jego pytanie. - Crillo pochodzi ze szlacheckiej rodziny, był jednak wychowywany przez Klan. Tak, jest bękartem. Jego matka puściła się z którymś z wojowników. Spędziłam prawie trzy lata na północy. Scorpio uczył mnie walki, tańca z mieczem. Zatęskniłam jednak do przygód. On też nie chciał spędzić całego życia w wiosce Klanu. Chciał, żebyśmy wyruszyli szukać przygód. Liczyliśmy też na Crilla, ale odmówił. Był zaręczony z córką wodza, Lilianną - siostrą Scorpio, najpiękniejszą dziewczyną z wioski. Wyruszyliśmy więc w świat. Staliśmy się płatnymi mordercami. Jak kiedyś wiedźmini, zabijaliśmy jedne niedobre stworzenia za pieniądze innych, niewiele od nich lepszych. Po kilku latach prefekt skądś dowiedział się o tym, jak się naprawdę nazywam (przybrałam wtedy imię Czarnej Róży) i rozpoczął obławę. Grunt palił namsię pod stopami. Scorpio uciekł wtedy do Dalenu, czy na Wyspy Jordzkie, nie wiem dokładnie. Ja zaszyłam się na Ziemiach Niczyich. Tam spotkałam się z Dirteenem, moim przyrodnim bratem, potem z tobą... - elfka zawiesiła głos.
      -  Spotkałaś go jeszcze kiedyś? - spytał z obawą w głosie Jastrząb. Choć elfka o tym nic nie mówiła, był pewny, że między nią i tym wojownikiem było więcej, niż tylko przyjaźń. Dużo więcej. Właśnie dlatego, że nie mówiła, był tego pewien.
      -  Tak... raz. - powiedziała po chwili, ze smutkiem. - Uciekałam z Dalenu do Lasów Ettine przed wojskiem wraz z Ojcem Furinem i jego Wesołą Krasnoludzką Kompanią. W Onii dopadli nas. Kilku najemników z Impery dowodzonych przez Scorpio. Tylko dzięki niemu dotarliśmy wtedy do Świętego Lasu. Kilka lat później ponownie spotkałam się z Crillem. To on mi mówił o śmierci jego, o której słyszał od Klanu, i Lilianny, której nie mógł ochronić.
      -  Dlatego dzisiejsze nowiny tak cię zaskoczyły? - spytał Jastrząb. Nie uznała za stosowne potwierdzić. - Chciałabyś go spotkać?
      -  Tak. - odparła, myśląc że chyba niczego tak bardzo nie pragnie, jak znowu być ze Scorpio. Po chwili dodała wymijająco, że przydałby się dobry wojownik. - Wyruszamy na niebezpieczną wyprawę.
      -  Co to za wyprawa? Kiedy mi powiesz? - niecierpliwił się.
      -  W odpowiednim czasie. - ucięła zimno. Zrozumiał, że nie należy pytać. Jednak po dłuższej chwili nie wytrzymał. To pytanie nurtowało go od rana.
      -  Było coś między wami, prawda? - nie spodziewał się odpowiedzi. Bloandaeserentille z zasady nie odpowiadała na takie pytania.
      -  Tak, Senterdendirtendo, coś było. Ale wtedy cię jeszcze nie znałam. - spojrzała mu głęboko w oczy. Myślała o Scorpio. Ale nie chciała o tym mówić mężczyźnie, który uważał, że ma wyłączne do niej prawo, a ona nie miała ochoty go wyprowadzać z błędu. Jeszcze nie teraz. Jastrząb przytulił dziewczynę. Pocałowała go. Jastrząb nie miał już więcej pytań...

    *

         Obudziły ich krzyki. Nawykła do niebezpieczeństw, wyciągnęła sztylet spod poduszki. Senterdendirtendo zacisnął swoje długie palce na rękojeści ze srebrnym rysunkiem jastrzębia. Crillo i Dirteen, na pół ubrani, chwycili miecze i zbiegli na dół, skąd dochodziły krzyki. Czarna Róża, uspokojona nieco, niedbale wrzuciła sztylet do cholewy buta, stojącego obok łóżka. Jastrząb nie ufał tak bardzo chłopakom. Usiadł na posłaniu, nie wypuszczając z dłoni miecza. Bloandaeserentille zauważyła, że Nemedis nie wrócił na noc. Nie zdziwiło jej to. Wiedziała. Przytuliła się do Jastrzębia. On objął ją wolną ręką. Pocałowała go. Skrzypnęły drzwi. Crillo chrząknął znacząco, Czarna Róża odwróciła się, patrząc mu prosto w oczy.
      -  Czy ja zawsze muszę przyjść nie w porę? - zastanowił się Crillo, gapiąc się bezczelnie. Bloandaeserentille nie uznała za stosowne się okryć.
      -  Spieprzaj, Crillo! - wrzasnęła. Miała ochotę rzucić w niego trzymanym przed chwilą w ręce sztyletem. Cisnęła mu jedynie piorunujące spojrzenie. Podobne incydenty miały miejsce co kilka dni. Musiała się hamować.
      -  Aefra przyjechała i chce się z tobą widzieć, siostro - poinformował Dirteen, wchodząc do pokoju.
      -  I robi większe zamieszanie niż kilka tuzinów goblinów? Normalne - skwitowała elfka. W międzyczasie Dirteen narzucił czarną koszulę i kaftan. Właśnie zapinał pas z mieczem. - Zaraz zejdę, Interimo - dodała uprzejmie. Dirteen odwrócił się i wyszedł z pokoju. Crillo ani myślał iść w jego ślady. Zajął się jednak zapinaniem koszuli.
      -  Spieprzaj, Crillo! - Ponownie wrzasnęła Czarna Róża. Crillo ani myślał spieprzać. - Chciałabym się wreszcie ubrać, a ty mi w tym wybitnie przeszkadzasz. - Jastrząb wiedział, co oznacza ten ton. Na miejscu Crilla już dawno by spieprzył. Ale Crillo był bezczelny. Zapiął już koszulę i kaftan, przypiął broń, ale ani mu przez myśl nie przeszło, żeby wyjść. Stał tylko i patrzył bezczelnie. Jastrząb się nie dziwił.
      -  Crillo, nie lubię się powtarzać, wiesz o tym - w oczach elfki zalśniły błyskawice. Spieprzył. Zbyt lubił swoją skórę w całości. Bloandaeserentille wstała, włożyła swoje wytarte spodnie z czarnej skóry i taki sam kaftan na czarną koszulę haftowaną w róże. Nawet w drodze musiała dobrze wyglądać. Jastrząb wstał, objął ją.
      -  Dzisiaj ruszamy?

    *

         Chwilę później zeszła na dół. Miała na sobie czarny płaszcz, spod którego widać było rękojeść miecza ze srebrnym symbolem róży. Za nią szedł Jastrząb, też w płaszczu, z mieczem, ze sztyletem za pasem. Aefra westchnęła. Jasne włosy spadały mu na ramiona okalając delikatną jak u elfa twarz. Nic dziwnego, zważywszy, że w jego żyłach płynęła połowa krwi Ludu Kwiatów. Aefra zazdrościła elfce urody, przywództwa i, przede wszystkim, jego.
      -  Witaj, Złota - uśmiechnęła się lekko Bloandaeserentille. I niezbyt szczerze. - wreszcie przyjechałaś.
      -  Tak, pani - lekko się skłoniła, zdziwiona, że Czarna Róża ją rozpoznała. Widziały się dwa, może trzy razy. I nigdy nie zamieniły ani słowa. Ale Aefra i tak zazdrościła. - Nie bez przygód.
      -  Powiesz później, mała. - zbyła ją lekceważąco - Gdzie Stavik?
      -  Poległ podczas napadu na kupców przedwczoraj. Ja i jeszcze pięciu pod dowództwem Żaby uciekliśmy. Tylko ja przeżyłam. To byli najemnicy.
      -  Siadaj i zjedz coś. Crillo, kopnij się na górę i obudź wszystkich. - Kopnął się. Oni usiedli. Dirteenowi nigdy nie trzeba było mówić, co ma robić. Poszedł po strawę. Reszta zeszła na dół. - Jastrząb, pomóż Dirteenowi nosić żarcie - rozkazała. Pomógł. Nigdy się nie sprzeciwiał.

    *


      -  Teraz mogę już wszystko wyjaśnić - powiedziała gdy zjedli. - Możemy zdobyć legendarny skarb. Klejnot Światła. Według elfich podań daje władzę, moc, potęgę. Według nich jest w Górach Sowich na granicy Onii i Vartiru. To nie jest jednak pewne.
      -  A co jest pewne? - spytał cynicznie Savien.
      -  Nic, magiku. Klejnot jest legendą, przekazywaną przez podobnych tobie. Powinieneś o tym wiedzieć. - odparła Czarna Róża. Jak zawsze, mag ją irytował, ale nie miała dużego wyboru. Znał doskonale wszelkie wersje i interpretacje legendy o Klejnocie. I potężną magię. - Ja może nie wierzę wcale w bogów i ludzkie mity. Mam też wątpliwości, co do tego, czy wierzę w przeznaczenie, prawdziwą miłość i tym podobne rzeczy. Ale w tę legendę wierzę. I jeśli przeznaczenie istnieje, to dla mnie, jest nim ta wyprawa.
      -  To niebezpieczna sprawa, szefowo - bąknął Crillo.
      -  Nie chcesz, to nie idź, tchórzu śmierdzący! Nie potrzebuję was, mogę iść sama. I nie uśmiechaj się głupio, Senterdendirtendo, bo pójdę, jeśli wszyscy stchórzycie!
      -  Samej cię i tak nie puszczę - zapewnił Jastrząb, siedzący na prawo od niej.
      -  Dziękuję - pocałowała go. Zdziwił się. Nie znosiła demonstrować swoich uczuć.
      -  Idę z tobą, siostrzyczko - siedzący z lewej. Objął ją ramieniem, przytuliła się. Jastrząb nie zazdrościł. Dirteen był jej bratem.
      -  Ja też, ale wolałbym... - zawiesił głos Nemedis. Spojrzał znacząco na kapłankę.
      -  Nie mam dokąd wracać, świątynia spalona. Przyda się wam ktoś, kto jednak wierzy. W bogów, ludzkie mity, przeznaczenie i prawdziwą miłość - Kravin spojrzała na Nemedisa. Nie patrzył. On w prawdziwą miłość nie wierzył. Nie wierzył w żadną miłość od śmierci Lailli.
      -  A ty, Crillo, idziesz. Czy czekasz może na specjalne zaproszenie?
      -  Nie, Czarna Różo, idę z wami. Będziesz potrzebowała ochrony. - Elfka i Interimo zaśmiali się dźwięcznie. Ona umiała sobie poradzić. Wiedział o tym.
      -  Jak będzie komu przyłożyć, to ja idę z wami! - krzyknął Xinter.
      -  A niech się jakiś pieprzony tardeński najemnik nawinie pod topór, to mu z przyjemnością łeb rozpłatam za Ojca Furina! - dodał Sylick.
      -  Gdzie jest złoto i przygoda, tam zawsze pójdę. - dodała ochoczo Aefra, zapominając, jak przedwczoraj rzygała przy bliskim spotkaniu z tą przygodą. Bloandaeserentille uśmiechnęła się, wiedząc, jaka "przygoda" pociąga bandytkę.
      -  Przyda się niezły kucharz. Coś trzeba w końcu jeść. A i kuszą nie pogardzisz, jak mniemam, pani - Julien pochylił głowę w stronę elfki.
      -  Zawsze pociągała mnie władza i potęga. - powiedział swym zimno dźwięczącym głosem Savien - Poza tym przyda się wam ktoś naprawdę inteligentny.
      -  Nie obrażaj mnie, ty parszywe elfie ścierwo! - Xinter wyszarpnął topór.
      -  Xinter, siadaj! Spokój! Nie obrażaj przy okazji elfów. Zwłaszcza Bloandaeserentille. A ty, Savillthen, nie prowokuj go! - uciszył ich Jastrząb.
      -  Wybacz, pani, obrazę. - spokorniał krasnolud.
      -  Nie obraziłeś mnie, Xinter. Nie jest to łatwe.
      -  Całe szczęście, czy aby na pewno nie czujesz do mnie urazy? - upewnił się.
      -  Sprawdź, czy masz sztylet pod żebrem. - rzucił zimno Dirteen.

    *

         Około południa ruszyli w drogę. Zaopatrzeni w Płotach w żywność, a także w wierzchowce dla kapłanki, niziołka i krasnoludów - krępe, wytrzymałe kuce. Na czele jechał na czarnym koniu Dirteen zajęty obserwacją okolicy. Za nim Czarna Róża i Jastrząb, zajęci rozmową. Za nimi na swym siwku Savillenollanterth, zajęty myślami. Dalej Aefra zajęta żartowaniem z Julienem. Za nimi Crillo z krasnoludami, zajęci śpiewaniem nieprzyzwoitej piosenki, której kapłanka na szczęście nie słyszała, bo by się zgorszyła. Kravin i Nemedis jechali na końcu, zajęci sobą, a zwłaszcza ona nim, bo on bardziej zajęty był przysłuchiwaniem się owej piosence. Podążali w stronę Gór Sowich, w stronę swego przeznaczenia.

    * * *


    *
         Dirteen zawrócił konia:
      -  Jeździec przed nami - zameldował Czarnej Róży. Kazała wszystkim poczekać. Sama, podjechała z bratem, obejrzeć jeźdźca. Po chwili ujrzała olbrzymią czarną gvynę. Dosiadający jej człowiek, był dobrze zbudowanym, wysokim mężczyzną. Nosił czarny płaszcz, krył jednak twarz pod nasuniętym na oczy kapturem. Bloandaeserentille coś tknęło. Gestem kazała zostać Dirteenowi i podjechała do przodu. Po chwili zbliżyła się do nieznajomego na odległość dwu końskich długości.
      -  Kim jesteś? - spytała. Jeździec zsiadł z gvyny, podszedł dwa kroki i zapytał niskim, aksamitnym głosem:
      -  Nie poznajesz mnie, Różo? - powoli zdjął kaptur. Poznała. Zeskoczyła z konia i pobiegła. Wybiegł jej na spotkanie. Wtuliła się w jego ramiona, poczuła na twarzy dotyk tych długich włosów, które tak dobrze pamiętała, tak dobrze znane ręce zacisnęły się na jej talii.
      -  Scorpio, kochany - szepnęła. Od tak dawna tęsknił za nią, pragnął poczuć jej bliskość. Odgarnął jej z twarzy ciemne, czerwonawe włosy. Dużo dłuższe, niż pamiętał. Pocałował ją. Odwzajemniła pocałunek, jednak nie mogła się zapomnieć. Po chwili, jak dla niego, stanowczo za krótkiej, szepnęła:
      -  Nie jesteśmy sami, Scorpio.
      -  Tak tęskniłem za tobą, ukochana - spojrzał dziewczynie czule w czarne oczy, chcąc jednak zapomnieć o całym świecie.
      -  Później porozmawiamy, najdroższy - lekko odsunęła się od niego. Z żalem. - Muszę cię przedstawić reszcie drużyny. - Odwróciła się. Ujrzała nadjeżdżających towarzyszy. Savien był bardzo blisko. Zdecydowanie za bardzo. "Widział" - pomyślała Czarna Róża ze złością.

    *


      -  Kto to jest? - ostro spytał półelf.
      -  To, drogi Senterdendirtendo, jest Scorpio. Mówiłam ci o nim nie dalej jak wczoraj - odparła chłodno Czarna Róża. - Scorpio - uśmiechnęła się serdecznie. Uśmiechem, za który Scorpio skoczyłby w ogień. I nie tylko on. - to jest Jastrząb.
      -  Witaj. - powiedział uprzejmie - Słyszałem o twoich czynach w An'deithe, u boku Róży.
      -  Miło cię poznać, Scorpio.- Jastrząb uścisnął podaną rękę. Zdecydowanie poirytowany faktem, iż wojownik drugą ręką nadal obejmuje elfkę, jak również tym, że śmie nazywać ją Różą, czego nie było wolno nawet jemu. - Ja również sporo o tobie słyszałem. Również dobrego - dodał po chwili.
      -  Dość, Senterdendirtendo. - ucięła Czarna Róża. Delikatnie odsunęła dłoń Scorpio. Nie chciała prowokować ostrego mordobicia. Przeprosiła wojownika spojrzeniem pełnym uroku. I miłości.
      -  Scorpio, stary druhu!
      -  Crillo! Co u ciebie? - uściskał przyjaciela - Jak się miewa Lilianna? - Uśmiech zniknął z twarzy Crilla. Z nienawiścią spojrzał na srebrny znak błyskawicy na ramieniu przyjaciela. Odszedł kilka kroków.
      -  Scorpio nie wie o niczym, Crillo. I nie jest niczemu winien. - Róża położyła Scorpio dłoń na ramieniu. - Lilianna, Kwiat Północy zginęła zeszłej wiosny. - wyjaśniła mu. Twarz wojownika powlekła się głębokim smutkiem. Elfka ściszyła głos. - Crillo mało nie stracił życia, broniąc jej. Rozorali mu twarz.To byli Tardeńczycy. Najemnicy z brygady Impera.
      -  Wybacz, bracie. Nie wiedziałem... - powiedział Scorpio z głębokim smutkiem. - Możesz być pewien, że nie miałem z tym nic wspólnego... - Czarna Róża patrzyła wzrokiem pełnym współczucia. Ujął jej drobną dłoń. Spojrzał na nią ciepło, dziękując.      Po jego słowach zapadła cisza. Ironia przeznaczenia. Tak wielu z nich zawinili Tardeńczycy z brygady Impera, której znak nosił na płaszczu Scorpio, który stał teraz wśród nich, obejmując Czarną Różę, której dłoń nadal spoczywała na jego ramieniu.

    *


      -  Ruszcie dupy! Będziemy tak stać i czekać, aż nas dopadnie Tarden lub inna cholera? - wrzasnęła Aefra.
      -  Masz zupełną rację, młoda. - potwierdził Dirteen.

    *

         Ogień płonął. Języki ognia pożerały sosnowe drewno. Nad ogniskiem bulgotał w kociołku gulasz. Wszyscy siedzieli wokół ogniska.
      -  Kolacja gotowa - stwierdził Julien. Wszyscy zajęli się konsumpcją, zagryzając chlebem, piklingami, suszonym mięsem i kaszą z drugiego kociołka. I popijając czym kto miał i lubił - piwem, winem ziołowym, czy wodą z pobliskiego źródełka, od której, jak twierdzą krasnoludy, dostaje się poważnej niestrawności. Bloandaeserentille, jak zawsze, piła wywar z ziół. Większość z nich nie miała nazw w żadnym z języków i była zabójcza dla większości mówiących tymi językami istot.
      -  Nadal nie pijesz - stwierdził, nie zapytał, gdy podeszła. Najemnik siedział nieco z boku, oparty o drzewo. Obok leżała gvyna. Scorpio bezbłędnie wyczuwał niechęć towarzyszy. Róża usiadła blisko niego, na trawie. Jedli w milczeniu. Po dłuższej chwili odłożyli blaszane, mocno już zużyte miski i drewniane łyżki. Ona wiedziała aż za dobrze, że nie powinna tego robić, jednak przysunęła się do niego. Delikatnie objął dziewczynę dopiero po tym, jak spojrzała wymownie. Bał się prowokować kolejne konflikty. Siedzieli w milczeniu. Ona popijała swoje zioła, patrzyli w gwiazdy. Po chwili elfka odstawiła kubek i oparła głowę na ramieniu najemnika. Scorpio przerwał milczenie:
      -  Nie powinnaś, Różo. Nie chcę, byś miała problemy. Ty przecież... - zawahał się - jesteś z Jastrzębiem.
      -  Skąd wiesz? - dziewczyna figlarnie przekrzywiła głowę.
      -  Widziałem po drodze. Będzie na ciebie zły, Różo. - odparł. Elfka spojrzała mu głęboko w oczy. "Jaka ona jest śliczna" - pomyślał po raz nie wiadomo który.
      -  Zapominasz, że to ja dowodzę An'deithe. Jastrząb dobrze o tym pamięta. - uśmiechnęła się ślicznie. Tego uśmiechu nie mógł już wytrzymać. Odwzajemniła pocałunek.

    *


      -  Dlaczego?!
      -  Nie drzyj się! Obudzisz Crilla! - odparła niewzruszenie Czarna Róża. Stwierdzenie było absurdalne, gdyż oboje wiedzieli, iż Crilla nie obudziłby ryk wściekłego silvana.
      -  Pytam raz jeszcze - Jastrząb cedził słowa wściekły poza wszelkie granice. - Dlaczego?! Jak śmiałaś na moich oczach całować się z tym najemnikiem?!
      -  Scorpio jest moim przyjacielem dużo dłużej niż wszyscy tu obecni, wyłączając jedynie Interimo. - Czarna Róża doskonale panowała nad sobą. - On nie jest najemnikiem. Uciekł z armii i jest ścigany, jak my wszyscy, no może z wyjątkiem Saviena. Nawiasem mówiąc ja sama mam wyroki w trzech tardeńskich prowincjach, więc gdyby jeszcze służył Cesarstwu, już by pewnie nie żył. Ja nie mam skrupułów, Jastrząb. - dodała z naciskiem. - Oprócz tego zdajesz się zapominać, kto przewodzi An'deithe i tej drużynie.
      -  Kobieta nigdy nie będzie umiała przewodzić komukolwiek, gdyż jej naturalną rolą jest podporządkowanie się mężczyźnie.
      -  Spieprzaj, Savien! - wybuchła - Trzymaj się z daleka ze swymi prymitywnymi teoriami, przeklęty magu, albo ci uszy obetnę. - po chwili uśmiechnęła się - Lub też co innego.

    *

         Przez cały dzień atmosfera była ciężka. Coś wisiało w powietrzu. I nie były to tylko ciężkie chmury. Było zimno. Dirteen przeczuwał burzę. Julien wyczuwał co innego. Kłopoty. I to nie tylko dlatego, że dołączył do nich Scorpio.
         Około południa zatrzymali się w opuszczonej stacji kurierskiej, by coś zjeść i dać odpocząć koniom. Czarna Róża siedziała na uboczu, naradzając się z Interimo i Savienem. Scorpio zbliżył się do nich:
      -  ...winien być gdzieś w pobliżu.
      -  Nie spotkamy Wędrowca na trakcie, Czarna. Zbyt wielu tardeńczyków.
      -  Ona wie, Savillenollanterth - uciął Dirteen - musimy zejść z tej drogi. Lada moment mogą nas dopaść żołdacy.
      -  Skąd będziesz wiedział, gdzie iść, by Go znaleźć? - w głosie maga dźwięczała ironia.
      -  Proponuję pójść Leśnym Traktem - na dźwięk tych słów Scorpio, stojący jakieś trzy metry od Róży, wzdrygnął się. Nie widziała tego, siedziała tyłem do niego. - Tam najpewniej spotkamy Cienistego.
      -  Tak, Interimo ma rację, jeśli mamy Go spotkać, to tylko na tej drodze. Reszta drużyny, Scorpio, - odwróciła się do niego - nie powinna wiedzieć kogo szukamy. Ani dlaczego. Niedobrze, że podsłuchiwałeś.
      -  Ale ja tylko... ja chciałem...- najemnik próbował się tłumaczyć.
      -  Wiem, Scorpio - przerwała dziwnie miękkim głosem - usiądź z nami.      Posłuchał. Przysiadł na trawie obok Czarnej Róży. Przez chwilę panowało milczenie. Przerwała je elfka, normalnym już tonem:
      -  Interimo, poprowadzisz nas Leśnym Traktem. Niech się to nie rozniesie wśród grupy. Istnieje wiele opowieści o tym miejscu.
      -  Wyssanych z palca, rzecz jasna - wtrącił niepewnie Savien.
      -  Nie wszystkie, magiku, zapewniam cię, że w wielu z nich doszukasz się prawdy, czyż nie?
      -  Tak, siostro, - odparł Dirteen - ta droga to stary trakt gnomów.
      -  Nie elfów? - zdziwił się Scorpio.
      -  Nie, choć wielu tak myśli. Ta droga była wytyczona na długo wcześniej zanim przybyły elfy, ludzie, a nawet krasnoludy.
      -  Krasnoludy nie żyły na tych ziemiach od zawsze?
      -  Wielu rzeczy z Dawnych Dziejów jeszcze nie wiesz. - uśmiechnęła się lekko Róża - Nic dziwnego. Na Dalekiej Północy uczą jedynie zabijać... i przeżyć. - dodała po chwili, z wahaniem - Krasnoludy żyły w Siódmej Sferze Materialnej. Około trzech tysięcy lat temu najechały na nich elfy, przechodząc przez Wrota, otworzone wysiłkami ich magów. Krasnoludy dobrze walczyły, ale zostały pokonane, gdyż nie znały magii, w przeciwieństwie do elfów, których czarodzieje wygrali tę wojnę. Krasnoludy zostały zepchnięte do kopalń, w miastach pracowały w bankach, zajęły się handlem. Właściwie były wolne, ale Siódmą władały niepodzielnie elfy. Jednak elfia wieszczka Vi'sena na początku ich rządów przepowiedziała upadek Ludu Kwiatów.
    "wiele jeszcze przeminie wieków
    nim niski lud spokój odzyska
    niewiasta z krwi kwietnego ludu
    magią otworzy światów wrota "
    Tak mówiła Vi'sena. Wielu uznało ją za obłąkaną, ale krasnoludy wierzyły. I przyszła. Nazywali ją Vrenemorthe. Posłaną przez Mortherena. I nie czekali długo - Bloandaeserentille uśmiechnęła się ironicznie - tylko jakieś dwa tysiące lat. Czyli coś koło ośmiu pokoleń krasnoludów. - zamyśliła się na chwilę - I trzech pokoleń elfów. I przyszła. Nie znała magii, ale była wybrana. Tak sądzili. Ja myślę, że była przeklętą. Vrenemorthe była uczennicą pewnego maga. Ten, przez prawie trzy wieki swojego życia, zdobył olbrzymią wiedzę. Razem z nią, w ruinach świątyni Daesethe Rentille, odnaleźli stary manuskrypt. Było to zaklęcie, którego trzy wieki temu użyli elfi czarodzieje do otwarcia Wrót. Udało się im je wykorzystać. Jednak ma ono tą własność, że działa skrajnie przypadkowo. Vrenemorthe, jej nauczyciel i bardzo duża grupa krasnoludów przeszli przez Wrota do Pierwszej Sfery. Należała ona do gnomów i niziołków. Krasnoludy szybko zżyły się z gnomami, produkując razem broń, pracując w bankach i w kopalniach. Niestety, siedemdziesiąt lat później okazało się, że w tym świecie są też ludzie. Przypłynęli zza Wielkiego Oceanu. W pięćdziesiąt lat po tym, jak się tam pojawiły nieliczne elfy. Elfy, które uciekały z Jedenastej Pozamaterialnej Sfery, gdyż tam zaczęły panoszyć się dżiny i im podobne niematerialne stworzenia. Trafiły wtedy do krasnoludzkiej Siódmej, którą podbiły, do Trzeciej i do mrocznej Szóstej. Tam ich serca ściemniały i stały się drowami. Elfy z Siódmej, po przejściu przez Wrota Vrenemorthe i krasnoludów, zostały unieruchomione. Elfka, z pomocą nauczyciela i kapłanów Mortherena, rzuciła bardzo potężną klątwę, zamykając im drogę do innych sfer. Elfy z Trzeciej i drowy przeszły do tej Sfery już dwadzieścia lat po Klątwie Mor. Ludzi było bardzo wielu. Szybko podbijają inne rasy. Elfy zostały w lasach, drowy poszukały cienia pod górą Arrth w jaskiniach, podziemnych miastach i mrocznych dżunglach wokół wulkanu, krasnoludy skolonizowały większość pasm górskich, unikając jednak południa. Gnomy, jak dawniej żyją w górskich osadach, a niziołki zamieszkują równiny, uprawiając ziemię. Przedstawicieli każdej z tych grup można spotkać w ludzkich miastach, gdzie żyją w pokoju i zgodzie. Przynajmniej teoretycznie.
      -  Nie wszyscy ludzie przypłynęli zza Oceanu. - dodał Dirteen - Na Dalekiej Północy żyło od zarania dziejów kilka plemion, zwanych teraz barbarzyńskimi. Oni udomowili gvyny i nauczyli się jak przetrwać. Kilka grup elfów na wschodzie, w Świętym Lesie żyło od siedmiu tysiącleci.
      -  Prawda, Interimo, - przyznała Czarna Róża - tam się wychowywałam jako twoja siostra, a z Północnych Klanów wywodzi się Scorpio. A ja wiele się od nich nauczyłam... - zamyśliła się.
      -  A co z Vrenemorthe i jej nauczycielem? - spytał po chwili milczenia Scorpio.
      -  Po dzielnej, lub też szalonej, dziewczynie wszelki ślad zaginął. Plotka głosi, że zginęła na skutek Klątwy Mor w kilka lat po przejściu Wrót. Oddała życie za krasnoludy i na zawsze będzie ich bohaterką. - Savien zawiesił głos.
      -  Savillenollanterth, powiedz mu jeszcze, kim był mag z mojej historii - ponagliła czarodzieja Bloandaeserentille.
      -  Dobrze, Czarna, ten mag, który pomógł Vrenemorthe otworzyć bramę jeszcze żyje, choć przy pomysłach pewnej damy - spojrzał znacząco na elfkę - już niedługo. Ja nim jestem.
      -  Ty, Savien! - wykrzyknął zdziwiony Scorpio. - Przecież ty masz...
      -  Siedemset trzydzieści osiem lat. Co jest dużą liczbą, nawet jak na elfa. Dwa tysiące siedemset osiemdziesiąt lat temu elfy przekroczyły Wrota, uciekając z Jedenastej Pozamaterialnej Sfery. Dwa tysiące trzysta dwadzieścia trzy lata później Vrenemorthe przeszła do Pierwszej Sfery Materialnej. Miałem wtedy dwieście osiemdziesiąt jeden lat, ona osiemdziesiąt sześć. Była bardzo młoda i przepiękna. "Bloandaeserentille miała sto trzynaście lat, gdy ją poznałem. Dojrzałość formalnie osiągnęła po siedmiu latach. Czyżby... nie, to nie możliwe! Przecież ona nie żyje. " - myślał Dirteen.

    *

         Po odpoczynku wyruszyli w dalszą drogę. Większość jechała zwartą grupą, tylko Dirteen i Bloandaeserentille podążali przed nimi, sprawdzając teren i szukając drogi odbijającej z traktu w gęsty okoliczny las. Niedługo znaleźli. Raczej wyczuli, niż zobaczyli, wąziutką ścieżynkę przez chaszcze. Skręcili w nią. Jechali jeden za drugim długą kolumną. Po niecałej godzinie droga rozszerzyła się. Wjechali na ubity trakt, choć widać było, że rzadko ktokolwiek nim jeździł. Nic dziwnego. Był to przecież Leśny Trakt. O którym krążyło wiele opowieści, ale żadna nie zalecała poruszania się po nim. Zwłaszcza, że już zmierzchało.
      -  Ta droga jest jakaś dziwna, Nemedis - odezwała się kapłanka.
      -  Tak, słyszałem o niej trochę od Czarnej Róży. I dziwię się, że wybrała tę trasę.
      -  Dlaczego? - kapłanka zaniepokoiła się
      -  Nie powinnaś tego wiedzieć, dziecko, - wtrąciła się nagle Bloandaeserentille, jak zwykle zjawiając się niespodziewanie - a ty, Nemedis, nie mów jej.
      -  Ale ja chcę wiedzieć! - kapłanka, choć przestraszona, była uparta jak rozkapryszona trzylatka.
      -  Dobrze, dziewczynko, - głos elfki wibrował niebezpiecznie - po tym, co powiem stracisz sen na długo. Ale ty przecież chcesz wiedzieć, mimo wszystko, - uśmiechnęła się ironicznie - więc się dowiesz. To jest Leśny Trakt, nazywany też Drogą Elaine. Dlatego, że prowadził do miejsca, gdzie znajdowała się świątynia Daeren przez nią wzniesiona. Krąży wiele opowieści o tej drodze i o istotach, które można tu napotkać. Na pewno nie można tu zobaczyć ducha Elaine. Ani w postaci białej damy, ani mrocznej demonicy. Legendy mają rację co do jednego - oczy elfki zabłysły złowieszczo - Droga Elaine przyciąga Złe. - kapłanka zadrżała. Po chwili powiedziała drżącym nadzieją głosem:
      -  Ale przecież Daeren nas ochroni. Bogini opiekuje się swoimi służkami.
      -  Tak, że pozwala im spłonąć. - zaśmiał się bluźnierczo Scorpio, który od dłuższej chwili przysłuchiwał się rozmowie - Nie, młoda, na opiekę bogini nie masz co liczyć. Twoje modły są bezużyteczne.
      -  Jak możesz! - oburzyła się - Barbarzyńca!
      -  Spokój! - rzuciła Czarna Róża ostro. Po chwili dodała łagodnie - Ty wielu rzeczy nie rozumiesz jeszcze, Scorpio. Nie wyśmiewaj ich, proszę.
      -  Wierzysz w Daeren? - spytał, patrząc jej prosto w oczy.
      -  Kiedyś wierzyłam... - zawahała się - Ale to, co przeszłam odebrało mi wiarę. Nie tylko w bogów, ale także w ludzi, w miłość, przyjaźń... W ludzi nie uwierzę nigdy. W przyjaźń uwierzyłam, gdy spotkałam Interimo. Wiarę w miłość odzyskałam wczoraj rano. - uśmiechnęła się. Scorpio nie miał więcej pytań.

    *

         Jechali obok siebie w milczeniu, na czele kolumny. Nagle poczuła impuls, nieoczekiwaną ingerencję obcych myśli. Chwilę później Dirteen zobaczył niską postać. Nieznajomy nosił ciemną, wytartą opończę, stał pośrodku drogi, opierając się na sękatym kosturze.
      -  Zatrzymajcie się, dobrzy ludzie! - krzyknął, gdy się przybliżyli. Dirteen wstrzymał wierzchowca, pozostali również zatrzymali się. Tylko nie Czarna Róża. Jej koń, w pełnym galopie, pędził na obcego. Tuż przed nim Bloandaeserentille ściągnęła wodze wierzchowca tak, że efektownie zatańczył, wzbijając kurz z drogi.
      -  Nie jesteśmy ludźmi! A już na pewno nie dobrymi! - krzyknęła do nieznajomego - Kim jesteś, by mnie zatrzymywać?
      -  Jestem tym, którego posłał Mortheren aby przeznaczenie się wypełniło - powiedział powoli. Widać było, że, choć chciał to ukryć, sztuczka Czarnej Róży przestraszyła go.
      -  Cienisty! - jej głos zadrżał lekko.
      -  Tak. To ja, ten, którego nazywają Wędrowcem. Witaj, Elaine. - skłonił się przed elfką.
      -  Nie nazywaj mnie tak - zniżyła głos - dla nich - skinęła głową w stronę towarzyszy - jestem Bloandaeserentille, jak ty Wędrowcem.
      -  Witaj więc, Krwawy Kwiecie Mroku, na drodze do świątyni Daeren, którą zniszczyła nienawiść.
      -  Pojedziesz z nami aż do ruin. - głos elfki był zimny, jak szczęk miecza.
      -  Nie zdołamy tam dotrzeć przed zmierzchem, siostro, - wtrącił Daesethen, podjeżdżając - idąc pieszo Wędrowiec opóźni znacznie podróż. Nawet jednak gdyby miał wierzchowca, trudno byłoby tego dokonać. A po zmroku nie chciałbym jechać tą drogą.
      -  Pojedzie na moim koniu. Nie martw się na zapas, Interimo. Scorpio, - zwróciła się do najemnika - twoja gvyna nie będzie chyba miała nic przeciwko?
      -  Nie wiem, Różo, - uśmiechnął się lekko - ona nie znosi obcych.
      -  Ja nie jestem obca. - powiedziała elfka, czując złowrogie spojrzenie Jastrzębia. Podała wodze swego czarnego wierzchowca Wędrowcowi. Lekko wskoczyła na grzbiet gvyny, przywierając do pleców najemnika. Poszli szaleńczym galopem. Wiatr smagał ich po twarzach. Słońce zachodziło za odległe szczyty gór. Czarne kruki krążyły, gdy Senterdendirtendo przysięgał śmierć człowiekowi z północy.

    *

         Panowały już całkowite ciemności, gdy dotarli do ruin. Zsiedli z wierzchowców i weszli za Wędrowcem w na pół zrujnowany łuk bramy oświetlany lekkim światłem księżyca. Poprzez porozrzucane głazy, resztki najpiękniejszej znanej świątyni, doszli do ogrodów. Do czegoś, co niegdyś było ogrodami. Obecnie miejsce było zarośnięte trawą, krzakami i rozmaitym zielskiem. Miejscami można było dostrzec zniszczone altany, resztki przepięknych posągów, sadzawki, alejki. Na środku ogrodu było coś, co zupełnie nie pasowało do tego zapomnianego miejsca. Była to przepiękna fontanna. Krasnoludzcy rzeźbiarze doskonale ukazali w marmurze śliczną elfkę. Z jej dzbana wciąż płynęła krystalicznie czysta woda.
      -  Jak to możliwe, że to miejsce pozostało nietknięte, gdy całą świątynię zniszczono? - zamyślił się Scorpio.
      -  Tę fontannę chroni błogosławieństwo bogini, barbarzyńco! - powiedział Jastrząb.
      -  Raczej cześć dla tej, którą przedstawia posąg, dla Elaine! - sprostował Wędrowiec - Boginię mało obchodzi, co dzieje się z miejscami jej kultu - uśmiechnął się, patrząc na Kravin. Od tego uśmiechu kapłance zrobiło się dziwnie nieswojo. Wędrowiec zdawał się wiedzieć o spalonej świątyni i o tym, że ona jest służką Daeren. Scorpio spojrzał uważniej na posąg. Twarz elfki wydała mu się dziwnie znajoma. Choć nie wiedział, skąd, gdyż nie zadawał się zazwyczaj z elfkami.
      -  Tutaj staniemy na nocleg - wyrwała go z zamyślenia Czarna Róża.
      -  Jak to, w tych ruinach... - Julien był wyraźnie przestraszony - a legendy, pani, nie wolno przecież...
      -  Nie wierzę w takie bajeczki, Jull! Nie bój się, duchów nie ma. Przynajmniej nie tutaj, bo różne istoty spotkać można na krańcach świata.
      -  A wilkołaki, wampiry, brukołaki, bruxsy,... - wyliczał Julien.
      -  Legendy mówią też o kościeju, pilnującym pradawnych ruin, zwanym Posłańcem Bogini. - dodał Sylick
      -  Albo też o demonach z innych sfer, przywiedzionych tutaj przez Vrenemorthe - dodał Xinter.
      -  Nic mi nie wiadomo o żadnym z tych stworzeń. Istotnie, widywałam tu szczury. Nawet całkiem spore. Ale każdy z nich uciekał jak tylko mnie zobaczył. Zdarzają się również wilki z okolicznych lasów. Te są nieco groźniejsze, zwłaszcza ostatnio, ale zawsze bały się ognia. Spotkałam tu również kiedyś Interimo, ale on również nie przypomina mi wilkołaka czy wampira - zaśmiała się Bloandaeserentille.
      -  Tak nie wolno! - krzyknęła Kravin - Nie należy tak mówić o Pradawnych Stworach! Tak jest zapisane w Księgach Bogini.
      -  Wiesz, gdzie mam twoje księgi, dziewczynko? - zaśmiał się plugawie Xinter.
      -  Nie obrażaj obcych wierzeń, krasnoludzki poganinie, plugawy podziemny karzełku! - krzyknął Savien.
      -  Zaraz ci łeb rozpłatam, elfie ścierwo! - Xinter wyszarpnął topór zza pasa - Powąchaj to, cholerny magiku! - podetkał Savienowi ostrze pod nos. Czarodziej zadrżał i momentalnie zrobił się biały jak marmurowa elfka za jego plecami.
      -  Spokój! Zostaw go, Xinter! - podniosła głos Czarna Róża. - Zostajemy tu na noc, rozkulbaczcie konie. - poleciła.
      -  Ale, pani, w Księgach Bogini...
      -  Księgi Daeren to ja mam w takim samym poważaniu, jak Xinter, dziewczynko. - powiedziała Czarna Róża - Musimy stanąć tu na nocleg. - dodała z naciskiem
      -  Gniew Bogini spadnie na nas! - krzyknęła złowieszczo kapłanka.
      -  Nie, mała! - ucięła elfka lekceważąco - Musisz się jeszcze wiele nauczyć o życiu. I Zapamiętaj sobie, jedno. Ja nie wierzę w Daeren. Zbyt wiele przeszłam.

    *

         Scorpio obudził się. Był środek nocy. Tak przypuszczał, lecz nie mógł stwierdzić dokładne, gdyż ani gwiazd, ani księżyca widać nie było. Nieopodal szemrała fontanna. Było dziwnie jasno. Wstał z posłania, zauważając brak Bloandaeserentille. Odwrócił się. Od posągu elfki biła światłość. Obok niego stały trzy osoby. Nie rozpoznawał ich, przez czarne, długie płaszcze i przysłonięte kapturami twarze.
      -  Syn Niedźwiedzia się zbudził, Elaine. - usłyszał głos Wędrowca. Jedna z postaci odwróciła się, zdejmując kaptur.
      -  Różo? - zdziwił się. Podszedł do elfki. - Co się dzieje. Co robisz?
      -  Scorpio, ja... - zawahała się - Ja się muszę dowiedzieć, gdzie jest Klejnot Światła.
      -  Nie wiesz? Przecież mówiłaś, że... - krzyknął trzeci z zakapturzonych.
      -  Nie, Savien. Mówiłam wyłącznie o legendach. Nie jestem pewna. - odparła - Niczego. - dodała po chwili.
      -  Wiesz, że patrząc w Wodę nie masz pewności. - wtrącił sucho - Nigdy. - dodał po chwili.
      -  Mylisz się, Savien. Woda pokazuje przeszłość, teraźniejszość, lub przyszłość, jeszcze nie ostateczną, zależną jednak od myśli tego, kto pyta. I zbiegu pewnych okoliczności, zwanych przez niektórych przeznaczeniem.
      -  Może jednak pokazać wiele, zbyt wiele, Elaine. - powiedział Wędrowiec, zniżając głos - Wielu rzeczy nie wolno wiedzieć śmiertelnym. Tym, którzy nie są Wybranymi.
      -  Tak, Cienisty. Dlatego magia Saviena uśpiła mych towarzyszy. Oprócz Scorpio.
      -  Barbarzyńcy z północy wykazują zadziwiającą odporność na magię, Czarna. - powiedział wolno Savillenollanterth.
      -  Nie nazywaj mnie tak!!! - wrzasnęła elfka. Błyskawicznym ruchem wyjęła sztylet i rzuciła. Czarodziej nie dostrzegł niebezpieczeństwa. Była zbyt szybka. Czarne ostrze utkwiło w jego ramieniu. Zachwiał się, ale nie upadł. Jego twarz pokryła trupia bladość. Czuł, jak z rany płynie krew. - Mówiłam ci to już wielokrotnie. - dodała z zaskakującym spokojem. Wędrowiec podszedł do maga. Chwycił czarną rękojeść i wyciągnął nóż, szepcząc przy tym niezrozumiałe słowa. Savien ze zdziwieniem spostrzegł, że ramię go nie boli, a krew przestała płynąć. Wędrowiec wytarł ostrze brzegiem płaszcza i podał Bloandaeserentille. Bez słowa schowała sztylet. Po chwili powiedziała zimo: - Kontynuujmy rytuał. Scorpio, - spojrzała mu głęboko w oczy - proszę cię, bądź przy mnie, cokolwiek się stanie. Nie wykluczam, że ty też coś zobaczysz. Ale nie rób nic, póki nie zakończę rytuału. - Po chwili, razem z Wędrowcem i półprzytomnym jeszcze Savienem zaczęli skandować dziwne słowa. Nie myślał o niczym. Nic nie czuł. Oczy posągu świeciły zimnym blaskiem.

    *

         Po chwili wyłonił się obraz. Mała dziewczynka biegnie. Biała sukienka plącze się jej między nogami. Ale ona musi uciekać. Za nią płoną domy. Nie ma już sił. Upada w piach drogi. Podbiega do niej elf w jasnoszarym płaszczu. Jego twarz jest znajoma. Scorpio nie wie skąd. Jest dość młody. Scorpio nie zna żadnego elfa w tym wieku. Na twarzy dziewczynki Scorpio widzi przerażenie. Niby poznaje tę twarz ale nie może jej dopasować do żadnej konkretnej osoby.
      -  Szybko, mała, musisz się ukryć w świątyni. Daesethe Rentille nie pozwoli skrzywdzić kogokolwiek w swoim domu! Szybko, Elaine, uciekaj! - krzyczy elf.
      -  Już nie mogę biec! Pomóż mi, proszę! - krzyczy dziewczynka. Scorpio jakby poznawał ten głos. Elf bierze dziewczynkę na ręce, biegnie. Po chwili kołacze do bram świątyni, prosi o pomoc. Kapłanki otwierają bramy, elf wbiega na dziedziniec. Dziewczynka pada na schodach do kaplicy. Leży, dysząc ciężko. Elf stoi obok, rozmawia szeptem z kapłanką. Scorpio nie słyszy o czym. Po chwili widzi elfkę w jasnozielonej sukni, która ucieka. Za nią biegną żołnierze. Dalej galopuje kilku konnych. Noszą elfie kolczugi, ozdobione znakami drzew. Kapłanki nie zamknęły jeszcze bramy. Kobieta wbiega na dziedziniec. Konni otaczają ją. Elf w jasnym płaszczu ucieka w stronę świątynnych ogrodów. Chce ukryć dziewczynkę. Ale ona opiera się, nie chce iść. Zostaje na schodach, tamten ucieka. Scorpio widzi jak elfi żołdacy biją kobietę w zielonej sukni.
      -  Nieee! - krzyczy dziewczynka. Łzy płyną jej po twarzy. Żołnierze nie słyszą. Kobieta coś krzyczy. Błaga o litość.
      -  Elfy nie znają litości, wiedźmo! - mówi ostro jeden z nich. Wloką ją do kaplicy. Któryś przechodząc kopnął dziewczynkę, która leży teraz na schodach jak martwa. Niedaleko Scorpio widzi krzak czarnych róż. Dziwi się, gdyż takich nie zna. Ale niedługo. Po chwili słyszy przeraźliwy krzyk. Jakieś szybkie słowa. Krew płynie po schodach, po sukience dziewczynki, która patrzy z przerażeniem. Scorpio nie widzi na co. Ale wie. Zbyt dobrze zna taki krzyk. Długo słyszy jedynie szloch dziewczynki. Po chwili słowa, które dźwięczą w ciszy napawające obrzydliwym wstrętem. Potem nic. Tylko ciemność. Rytuał dobiegł końca

    *

         Dziewczyna w białej sukni stoi na kamieniach. Tęczowy motyl usiadł na jej warkoczu. Dziewczyna patrzy na wodospad za nią. Po chwili odwraca się:
      -  Elaine! - Jej głos był spokojny, jak szemrzący u jej stóp strumyk. Czarna Róża drgnęła. Dziewczyna ma twarz Kravin. - Chcesz wiedzieć. Po co? - zastanowiła się - Pragniesz władzy? Potęgi? Elaine, przecież już kiedyś ją miałaś.
      -  Nie! - krzyczy elfka z trudem - Nigdy nie miałam władzy nad nimi! Byłam jedynie zabawką w rękach przeznaczenia! W rękach magów, losu,...
      -  Bogów? - podpowiedziała dziewczyna.
      -  Raczej elfów, Kravin, - odparła gorzko - ja w bogów nie wierzę, wiesz przecież.
      -  Postawiłaś mi świątynię, Elaine, nie zaprzeczaj faktom.
      -  Nie ja, młoda, nie ja ją zbudowałam. To krasnoludy. Ku czci bogini mego ludu, Ludu Kwiatów, bogini niziołków i gnomów, później nawet bogini ludzi. Niektórych. - uśmiechnęła się gorzko.
      -  Mówisz o bogini "twego" ludu, Elaine. Nie oszukujmy się. Ty wierzysz. Cały "twój" lud oddaje mi cześć.
      -  Nie wiesz, o czym mówisz, Kravin. Moja matka zginęła z rąk elfów. W najświętszym przybytku Daeren. Nie uszanowali tego. - po chwili dodała ze smutkiem - Bo moja matka zginęła za czary, za wróżenie z kart i za mówienie, że bogini nie zajmuje się takimi rzeczami, jak problem stonki ziemniaczanej, albo czy któryś z najemnych spojrzy na jakąś tam elfkę. Jak widzisz, posunęłam się dalej. - uśmiechnęła się gorzko - Bo ja mówię, że bogini nie ma. Ja w nią nie wierzę, Kravin!
      -  Nazywasz mnie Kravin, ale czy ty wiesz, kim naprawdę jestem? - spytała powoli i złowieszczo.
      -  Nie zwiedziesz mnie, kimkolwiek jesteś! Ja nie wierzę, żeby jacykolwiek bogowie istnieli! - wrzasnęła Bloandaeserentille - Nie męcz mnie dłużej! Chcę wiedzieć, gdzie jest Klejnot Światła!
      -  Dobrze, Elaine, - ustąpiła dziewczyna w białej sukni - pokażę ci. - przed oczyma elfki zamigotały obrazy. Potem nic. Tylko ciemność. Rytuał dobiegł końca.

    *

         Po chwili wyłonił się obraz. Kobieta w czerni z mieczem w dłoni. Nad nią krążą kruki. Na niebie krwawa łuna. Wokół kobiety płoną domy. Ona stoi na pustkowiu. Widać tylko ogień i zgliszcza. Porozrzucane kości. Niektóre sczerniałe, nadpalone. Kobieta unosi dłoń. Złociste promienie światła wystrzeliwują z kryształu, który trzyma. I nagła świadomość, że to Klejnot Światła, symbol władzy i potęgi, Przedwieczny. Z jasności wyłania się kolejny obraz. Ludzie w czerni. Walczą. To nie jest walka. Z płonących domów uciekają kobiety, dzieci, bezbronni wieśniacy. To jest rzeź. Ludzie w czerni. Zabijają. Strugi krwi u stóp kobiety w czerni. Jej włosy rozwiane. W jej dłoni czarny miecz. Na jego rękojeści srebrna róża. Na jego ostrzu zaschnięta krew. W drugiej ręce Przedwieczny. Błyszczy dziwnym światłem. U stóp kobiety kłębowisko węży. Skorpiony czerwone od krwi. Ludzie w czerni. Mordują i krzyczą. "An thifer Elaine!" [w imię Elaine]. Rytuał dobiegł końca.

    *

         Po chwili wyłonił się obraz. Savillenollanterth zadrżał. Czuł silne zimno. Stał na skraju przepaści. Nie spieszył się sprawdzać, jak głębokiej. Przed sobą widział pokryte lodem szczyty. Śnieg skrzył się w ostrych promieniach słońca. Saviena uderzył jakiś blask. Płynął on z niewielkiego kamienia. Mag podniósł go.
      -  Klejnot Światła. - szepnął z podziwem - Przedwieczny. Moc. Władza. Potęga. Przeznaczenie Wybranych. - jego oczy zabłyszczały. Nagle poczuł ból w lewym boku. Świst. Strzała w prawym ramieniu. Mag osunął się na kolana.
      -  Dość, Interimo! - usłyszał znajomy głos. Potem lekkie kroki. I szczęk wyciąganego z pochwy miecza. Po chwili uderzenie i przeraźliwy ból w szyi. I szybko zapadająca ciemność. Długi, mroczny tunel. Na jego końcu oślepiająca jasność. Przerażenie. Niepewność. Niewiedza. Rytuał dobiegł końca.

    *

         Rytuał dobiegł końca. Obrazy znikły. Została tylko ciemność. I fontanna z posągiem elfki. Scorpio wiedział już, skąd zna tę twarz. Dziewczynka w białej, zakrwawionej sukience. Elaine.
      -  Scorpio, - usłyszał głos. Głos dziewczynki z jego wizji. - rytuał się skończył. - odwrócił się. Spojrzał prosto w jej czarne oczy.
      -  Widziałaś? - spytał.
      -  Tak, Scorpio. Już wiem. Rozmawiałam z dziewczyną w bieli o twarzy Kravin. O wierze, przeznaczeniu, bogach... - zawiesiła głos.
      -  To była Daeren, Elaine. - Wędrowiec podszedł bezszelestnie.
      -  Nie, Cienisty, ja nie wierzę. - powiedziała po chwili
      -  Wiara nic do tego nie ma. - jego głos był pewny - Rozmawiałaś z Daesethe Rentille.
      -  Niech i tak będzie. - zgodziła się. Wędrowiec oddalił się w ciemność. Scorpio zapytał:
      -  Elaine?
      -  Tak, Scorpio, - odpowiedziała po chwili elfka. Na pytanie, które bał się zadać w myślach, a co dopiero wypowiedzieć. - jestem Elaine. Jestem tą, której krasnoludy postawiły tę świątynię ku czci elfiej bogini. - uśmiechnęła się gorzko. - Nie wiedząc, jak ją ranią.
      -  Kobieta w zielonej sukni zabita w kaplicy przez elfy. - powiedział powoli - Dziewczynka w białej sukience płacze na zakrwawionych schodach.
      -  Skąd o tym wiesz?! - krzyknęła.
      -  Moja wizja, Elaine. Elf w jasnym płaszczu. Krzak czarnych róż.
      -  Jak zawsze tchórzliwy Savien. Mógł obronić moją matkę. Albo przynajmniej wtedy zginąć. - powiedziała ze złością - Za nią, za wiedźmę, za Vrenth.
      -  Vrenth?
      -  Moja matka. W języku ludzi znaczy Czarna. - wyjaśniła.
      -  Więc dlatego? - domyślił się.
      -  Tak, Scorpio, dlatego nie chcę, by mnie nazywać Czarną. W dodatku w ustach Saviena brzmi to jak obelga.
      -  Mówiłaś wcześniej o Savienie, o jego wiecznym tchórzostwie. To był on?
      -  Tak. To jego widziałeś. Proszę cię, Scorpio, - jej głos wydawał się być zmęczony - nie przypominaj już tamtych wydarzeń.
      -  Dobrze, Elaine. - uśmiechnęła się na dźwięk tego imienia:
      -  Nie nazywaj mnie tak przy innych. Oni nie wiedzą. - Pocałowała go. Świtało.

    *

         Świtało. Pierwsze promienie słońca zbudziły Senterdendirtendo. Zobaczył ją. Zobaczył Bloandaeserentille z nim, z tym przeklętym człowiekiem. Szybko chwycił miecz i pobiegł. Był już blisko, o kilka kroków. Przeliczył się. Usłyszała lub wyczuła. Błyskawicznie odsunęła Scorpio, rzuciła sztyletem. Ból targnął ramieniem. Rękojeść ze srebrnym jastrzębiem wysunęła się z omdlewającej ręki. Lewa dłoń chwyciła sztylet. Ona już nie miała broni. Człowiek też. Nienawidził obojga. Chciał zabijać. Krzyknął triumfalnie. Podszedł. Nie czekała. Szybkim kopnięciem zwaliła go z nóg. Skoczyła. Już miała w dłoni jego miecz. Jak srebrny jastrząb spadała na niego, na ofiarę bez szans. Półelf nie zdążył nawet krzyknąć.
      -  Nie, Elaine. - głos Wędrowca był zimny. Coś targnęło nią, rzuciło o murawę - Nie zabijesz go. - nie mogła sprzeciwić się rozkazowi.
      -  Ja już to zrobiłam, Cienisty! - krzyknęła - Czemu nie mogę? Bo zaburzę równowagę świata i bogini, w którą nie wierzę, ześle na mnie karę? - spytała ironicznie.
      -  Nie kpij z Wielkiej Równowagi!
      -  Nigdy nie rozumiałam druidzkich nauk, wiesz o tym.
      -  Wiem. On mi jest jeszcze potrzebny. Żywy. - zapadła cisza.
      -  Dlaczego, Różo? - spytał po chwili Scorpio.
      -  Nienawidził cię od samego początku. - powiedziała Bloandaeserentille. - Wiedziałam, że spróbuje cię zabić. - Scorpio nie rozumiał jej spokoju. Crillo, obudzony krzykiem Jastrzębia, stał koło ciała z posępną miną. Z ran jeszcze płynęła krew. Półelf nie oddychał już od dłuższej chwili. Aefra siedziała koło fontanny. Płakała. Krasnoludy stały obok, uśmiechając się cynicznie. Julien patrzył przerażony na Czarną Różę. Twarz Wędrowca, skryta pod kapturem, nie wyrażała żadnych emocji. Jak zawsze. Savien uśmiechnął się gorzko, na wspomnienie wieczornego incydentu. Kravin rzygała w pobliżu. Nemedis odkrył nagle, że właściwie to jest mu wszystko jedno. Dirteen zapytał po chwili:
      -  Dlaczego, siostro?

    *

         To pytanie go obudziło. Wyrwało z dziwacznego ciągu obrazów. Nie czuł bólu, choć wiedział, że nie powinien był przeżyć ciosu, zadanego przez Bloandaeserentille jego własnym mieczem. Szedł długim tunelem, pogrążonym w niezmiernej jasności. Jastrząb nie rozumiał tego. Bał się. Nagle zobaczył kobietę. Stała przed nim, w długiej, białej sukni. Tęczowy motyl siedział na jej dłoni. Za nią szumiał wodospad. Dziewczyna miała twarz Kravin. Był tuż obok niej, gdy usłyszał odległy głos, pytający "Dlaczego, siostro?". Z trudem otworzył oczy. Rany dały o sobie znać dotkliwym bólem. Nad sobą widział pochyloną twarz Wędrowca, która, jak zawsze, nie wyrażała żadnych emocji. Spojrzał na niego, jakby pytając. Zrozumiał. I mało nie zemdlał ponownie ze strachu.

    *


      -  Wkurzał mnie. - odparła. Potem długą chwilę przyglądała się krwi półelfa, która już przestawała płynąć. Następnie powiedziała z ironią - Niech go ktoś opatrzy, bo się jeszcze wykrwawi i Wielka Równowaga Wszechświata zostanie zaburzona.
      -  I tu jest problem, siostro. - stwierdził Dirteen - Magię leczniczą zna wyłącznie Wędrowiec i kapłanka. Druid się właśnie obraził za kpiny o Równowadze. Kravin jest - zawiesił głos, patrząc na dziewczynę - niedysponowana. - dokończył z uśmiechem.
      -  Inni też umieją leczyć. Nie magicznie - uśmiechnęła się, patrząc na cierpiącego Jastrzębia.
      -  Tak. Ty, ja i Scorpio. Ja się nie mieszam. - zastrzegł
      -  Ja również. Nie po to zabijam, żeby potem leczyć. - Odparła ostro. Czekała.
      -  Dobrze, Różo. - Scorpio podszedł do rannego.

    *

         Niedługo potem wyruszyli w dalszą drogę. Wąziutka ścieżynka wiła się pod górę. Nie mogli jechać, musieli prowadzić wierzchowce. Koło południa przeszli przełęcz i niedługo później dotarli na zaciszną polanę, otoczoną drzewami. Tam postanowili się zatrzymać. Rozpalili niewielkie ognisko, Julien zajął się pieczeniem upolowanego przez Dirteena kozła. Pozostali siedzieli w niewielkich grupkach. Oba krasnoludy razem z Crillem piły piwo z wydobytej skądś baryłeczki. Aefra usiłowała się do nich dosiąść, a gdy jej się to nie udało, próbowała nawiązać rozmowę z Senterdendirtendo. Nie udało jej się i to, gdyż Jastrząb był wciąż w lekkim szoku po porannych wydarzeniach. Kravin siedziała smętna, odkąd Nemedis zniknął gdzieś, by wraz z Dirteenem poszukać jeszcze jakiejś zwierzyny. Savillenollanterth snuł się bez celu po okolicy. Wędrowiec siedział cichy i jeszcze chyba obrażony na Bloandaeserentille. Piękna elfka rozmawiała ze Scorpio, siedząc na zwalonym pniu na skraju polanki i popijając swoje zioła. Po posiłku, zjedzonym w ciszy postanowili ruszyć w dalszą drogę. Pogoda doskonale oddawała ich nastroje. Było duszno. Zanosiło się na burzę.

    *

         Pierwsze krople deszczu upadły lekko, jakby nieśmiało. Następne już coraz gęściej. Bloandaeserentille zaklęła, naciągając na oczy kaptur płaszcza. Nie lubiła deszczu. Gvyna zasyczała gniewnie, skuliła smoliście czarne skrzydła. Ona też. Scorpio uspokoił ją, głaszcząc delikatnie po kształtnym łbie i zakończonych pędzelkami uszach. Słyszał pomrukiwania krasnoludów i narzekanie Aefry, że zepsuje jej się fryzura, zniszczy kaftanik i w ogóle nienawidzi deszczu. Kravin bliska była płaczu, gdyż Nemedis nie zaproponował jej swojego płaszcza i mokła jej błękitna świątynna szata. Czarna Róża była niezmiernie ubawiona. "Ciekawe, co ją tak rozśmieszyło" - przemknęło najemnikowi przez myśl.
      -  To, że kapłaneczka za chwilę się rozbeczy, bo jej najdroższy, wymarzony Nemedis nie lubi moknąć i nie zrzekł się swojego płaszcza. - odpowiedziała.
      -  Różo, nie czytaj w moich myślach, proszę cię.
      -  Wybacz, Scorpio. - przytuliła się mocniej - Były zbyt intensywne.
      -  Nie szkodzi. - uśmiechnął się. Odwrócił się, spojrzał elfce głęboko w oczy. Nagle gvyna syknęła gniewnie. Spojrzał przed siebie i zaklął. Na środku drogi stał potężny ork. Trzymał w ręku włócznię, której grot znajdował się o pół łokcia od kształtnego kociego łba. Za posiadaczem dzidy stało jeszcze koło tuzina humanoidów uzbrojonych również w dość prymitywne łuki. Głównie goblinów. Sądząc z odgłosów po bokach i z tyłu było ich najmniej trzykrotnie więcej. Pierwszy z nich, najpewniej dowódca, zażądał niskim, chrapliwym głosem, nienajlepszym wspólnym:
      -  Wy dać my wszystko złoto! Nie to zginąć!
      -  Nie mamy złota. - odparł Dirteen, który jechał tuż za Scorpiem i Bloandaeserentille - Jesteśmy ubogimi podróżnymi. - łgał dalej, licząc na niską inteligencję napastników.
      -  Ty elf my nie oszukać! - krzyknął ork - Wy mieć duża złoto! Wy dać, nie - my bić elf!
      -  Nie musimy od razu walczyć. - odparł spokojnie Dirteen. W tym samym czasie poczuł impuls, jakby uderzenie obcej myśli. Zrozumiał słowa "Interimo, zastrzel dowódcę". Dłoń niezauważenie chwyciła łuk, przytroczony do siodła. Błyskawicznie poderwał broń do ramienia. Jęknęła cięciwa. Świst szybkiej strzały. Ork osunął się na drogę. Czarna Róża i Scorpio w jednej chwili zeskoczyli z gvyny, chwycili miecze. Daesethen słał kolejne strzały na boki. Nemedis i Crillo oczyszczali tył, krasnoludzkie topory szczękały w krzakach z prawej. Savillenollanterth ciskał zielono-żółtymi kulami mocy i przypiekał orków swym ulubionym błękitnym ogniem. Zanim Julien zdążył umknąć pod grzbiet rumaka było już po wszystkim.
      -  Jakieś straty? - spytała Bloandaeserentille
      -  Kubrak mi się krwią zafajdał - zauważył z żalem Crillo.

    *

         Po niedługim czasie ruszyli w dalszą drogę. Zawsze praktyczne krasnoludy pozbierały strzały, których orki nie zdołały nawet użyć. Julien wygramolił się spod brzucha wierzchowca. Kapłanka nadal była ledwo przytomna z przerażenia.
         Po kilku dniach, podczas których nie napotkali większych przeszkód, dotarli nad rzeczkę. Wędrowiec uznał za stosowne poinformować ich, iż nazywają ją Daerenelle, Nicią Bogini.
      -  Żadna tam nitka jakiejś tam ino zwykły Bagniak. Potoczek ma źródła w Sowich Górach.
      -  Czyli tam, dokąd idziemy? - spytała przytomnie kapłanka, o dziwo lekceważąc zniewagę swojej Bogini.
      -  Nie, młoda, tam, skąd przyszliśmy. - ucięła szorstko Bloandaeserentille - Przełęcz, przez którą przechodziliśmy to Ostra Grań, łącząca dwa pasma Gór Sowich. Podążamy przez tą rzeczkę, w stronę Równika.
      -  Ale przecież równik jest na południe, my zaś idziemy na północ, jak więc...
      -  Po prostu! - ucięła Czarna Róża - Równik, dziecko, to rzeka, której jednym z dopływów jest właśnie Bagniak. Czego was, do cholery, uczą w tej szkółce świątynnej? - zdziwiła się.
      -  A dokąd my idziemy, Czarna? - spytał Savillenollanterth.
      -  Czy wszyscy magowie są tak niereformowalni? - zirytowała się Czarna Róża
      -  Nie, siostro, choć żaden z elfich magów, z jakimi miałem kontakt, nie umiał zapamiętać najprostszych rzeczy, jak na przykład to, że niektórych drażnić po prostu nie należy. - powiedział wolno Daesethen.
      -  Dość tego gadania, w drogę. - zarządziła elfka.      W tym miejscu Bagniak rozlewał się dość szeroko, jednak był bardzo płytki. Żółtawa woda płynęła leniwie i spokojnie. Bloandaeserentille zapomniała jednak o jednym szczególe: gvyny nie znoszą wody. A nawet się jej dość poważnie obawiają.
      -  Scorpio, co teraz? - spytała z obawą - Gvyna przecież nie wejdzie do wody.
      -  Spokojnie, Różo. Aalthe! - Na dźwięk znajomych słów gvyna rozprostowała swoje czarne skrzydła, zamachała kilkakrotnie, wzbijając się w powietrze. Czarna Róża, zaskoczona nagłym lotem, przytuliła się mocniej do Scorpio. Najemnik uśmiechnął się:
      -  Jednak się czegoś boisz, niepokonana elfko?
      -  Strach jest naturalnym odruchem, nie należy się go wstydzić. - odparła lekko zmieszana - Ale kto inny mógłby mocno żałować podobnych słów, Scorpio. - dorzuciła chłodno.

    *

         Na noc stanęli w napotkanej chacie pasterzy. Ludzie trochę krzywo patrzyli na zbrojnych, ale argumenty Crilla i Nemedisa przekonały ich, że lepiej nie zadzierać z ostrzami mieczy. Po niedługim czasie dostali nawet owcę, którą Julien przyrządzał z pomocą krasnoludów. Scorpio rozmawiał cicho z Dirteenem, siedząc w ciemnym rogu chaty. Crillo oporządzał konie. Jastrząb się przyglądał, nadal zły na Bloandaeserentille. Aefra była zła, że jej nie widzi. Savillenollanterth milczał przy ogniu. Wędrowiec snuł się po okolicy. Nemedis rozmawiał z Czarną Różą, siedzącą przy stole i popijającą ziółka. W pewnej chwili podeszła Kravin:
      -  Czy nie uważasz, że powinniśmy porozmawiać? - spytała Nemedisa.
      -  A powinienem? - spojrzał zdziwiony na kapłankę.
      -  Tak, powinieneś! - Kravin była wściekła, nie wiedzieć o co.
      -  Skoro tak, to siadaj. - zgodził się. Czarna Róża uśmiechała się lekko. Kapłanka usiadła. Przez chwilę wszyscy milczeli. Kravin była wyraźnie zdenerwowana. Po dłuższej ciszy Nemedis spytał: - No więc?
      -  Co: więc? - obruszyła się kapłanka.
      -  Chciałaś ze mną porozmawiać, więc słucham. - ze spokojem powiedział Nemedis. Bloandaeserentille uśmiechała się cynicznie.
      -  No dobrze. Chciałam się spytać - tu kapłanka spojrzała znacząco na Czarną Różę. - ekhm, może... - zakłopotała się - ... może byś wyszła? - zwróciła się do elfki. Ta się obruszyła:
      -  Jeszcze czego! Przychodzi tu taka smarkata, przerywa mi nader interesującą konwersację, a potem jeszcze mnie wygania!
      -  Przepraszam - zmieszała się jeszcze bardziej - nie chciałam cię urazić, pani...
      -  Dobra, nie gniewam się - skłamała elfka. Nemedis uśmiechnął się, wyczuwając kłamstwo. - Mów, co masz powiedzieć, dziewczynko, albo nie mów wcale. - elfka pozornie złagodniała.
      -  No więc, ekhm, Nemedis, ja... chciałam cię zapytać - kapłanka nadal była zmieszana.
      -  No, dziecko, - ponagliła łagodnie elfka - nic ci się przecież nie stanie, więc powiedz, co masz do niego.
      -  Więc ja chciałam zapytać, jak ty myślisz, że... - Kravin nie przestała się zacinać. Nemedis spojrzał znacząco na Czarną Różę.
      -  Ona chciała wiedzieć, jak ty sobie wyobrażasz to, co jest między wami. - zaczęła szybko mówić elfka - Poza tym jest na ciebie zła za to, że ją zaniedbujesz, nie bronisz jej poglądów i chwały jej bogini, co robić powinieneś, jak również używasz przemocy wobec biednych ludzi i razem z Crillem zastraszasz pastuszków. - wyliczała dalej - Masz się nią zajmować, opiekować, powinieneś był oddać jej swój płaszcz podczas ulewy i nie wolno ci używać przemocy, bo jest to niezgodne z naukami wielkiej Daeren. - zrobiła efektowną pauzę. Potem spojrzała na kapłankę - Coś pominęłam? - spytała. Kravin podczas tej przemowy otwierała coraz szerzej oczy ze zdumienia, jak jej najtajniejsze myśli wypowiada zupełnie obca, dotąd uznawana przez nią za prymitywną i nieokrzesaną osoba. Nemedis popatrzył na elfkę i spytał:
      -  Czytasz?
      -  Nie muszę. Wystarczyło trochę obserwacji. - uśmiechnęła się. Po chwili zwróciła się do zdezorientowanej kapłanki - Pominęłam coś?
      -  Nie... - odpowiedziała po chwili Kravin, niepewnym jeszcze głosem - ale skąd... - zawiesiła głos.
      -  Czy ludzie nigdy nie nauczą się słuchać? - spytała Bloandaeserentille - Wiecznie trzeba im wszystko powtarzać! O stokroć wolę krasnoludy. Są proste i nieskomplikowane jak trzonek młota, myślą wyłącznie toporem albo żołądkiem, mówią prosto, jasno i dobitnie co myślą. Nie piszą wierszy, nie użalają się nad sobą i nie mają problemów egzystencjalnych. Chyba dlatego tak mnie do nich ciągnie. I do barbarzyńców - uśmiechnęła się po chwili. - Nemedis, chyba już czas, żebyś coś wytłumaczył kapłance. - ponagliła po chwili, widząc, że wszyscy zaczynają się już zbliżać do paleniska, gdzie dopiekała się owieczka.
      -  Co tu jest do tłumaczenia. Powiem prosto, iście po krasnoludzku! Kravin, może kiedyś mi się podobałaś, wtedy, w świątyni. Byłem ci wdzięczny, otaczała cię mistyczna aura - zawiesił głos - powiedzmy, że w tamtych okolicznościach mi się spodobałaś. Wtedy zabito mi kobietę, za którą oddałbym życie. Jedyną, którą prawdziwie kochałem. - w jego cichym, melodyjnym głosie zadźwięczał głęboki smutek. - Czarodziejkę, a raczej uzdrowicielkę. Bardzo prawą i dobrą osobą. Na imię miała Lailla. Lailla z Landii. To jej rodzinna wyspa. - przerwał na chwilę. Później kontynuował, wyraźnie zmienionym głosem, odrobinę głośniej. - Do rzeczy! Kravin, kiedyś wydawało mi się, że będę mógł cię pokochać, - zawiesił głos, po chwili dodał ciszej, ze smutkiem - że mi ją zastąpisz. Wybacz. Myliłem się. - stwierdził sucho. Tu kapłanka nie wytrzymała. Krzyknęła głosem, w którym wibrowała wściekłość:
      -  Jesteś łajdakiem, Nemedis! Jesteś cholernym, podłym, parszywym, zwyrodniałym śmieciem, jak cała twoja kompania! Nienawidzę cię! - tu nie wytrzymała z kolei Bloandaeserentille. Huknęła pięścią w stół i wrzasnęła głosem tak silnym, że wszyscy z odwrócili się przerażeniem:
      -  Cicho, smarkulo! Kim ty jesteś, by obrażać kogokolwiek z moich towarzyszy, a także i mnie? - mówiła już ciszej, ale głosem, który mógłby ciskać pioruny - Siedź i słuchaj, co ma ci do powiedzenia. I zapamiętaj sobie, że nie pozwolę obrażać nikogo z moich towarzyszy. Siebie tym bardziej. - uśmiechnęła się złowieszczo. Wszyscy, widząc, że jatki na razie nie będzie, powrócili do swoich zajęć. Elfka, po chwili, powiedziała głosem nadzwyczaj łagodnym i ciepłym, zwłaszcza w zestawieniu z poprzednią wściekłością: - Możesz mówić dalej, Nemedisie. Przepraszam, że przerwałam. - uśmiechnęła się serdecznie.
      -  Nie szkodzi, Bloandaeserentille, nie szkodzi. - uśmiechnął się, zadowolony z uniknionego właśnie mordobicia. Zaraz też mówił dalej do Kravin: - Gdy cię spotkałem po długim czasie, ucieszyłem się. Zawsze miło jest mieć kogoś bliskiego, kogoś, kto tęskni, kto o tobie pamięta. Po niedługim czasie zacząłem zauważać, że to jednak nie to. Cóż tu ukrywać: jestem ateistą. Nie wierzę ani w bogów, ani w przeznaczenie. Ty nie znosisz takich jak ja, próbujesz nawracać. Nie chcesz zrozumieć. A'gne, - przez jego twarz przebiegło wspomnienie czegoś dawnego i nieuchwytnego - mnie po prostu cholernie nie podoba się teoria, że coś lub ktoś kieruje moim życiem, jakbym był jakąś pieprzoną marionetką! Ty nie zrozumiesz. - powiedział z rezygnacją. - Słuchaj, mnie bardzo wnerwiają gadki o Wielkiej i Niezwykle Czcigodnej Bogini, Której Należy Oddawać Cześć Na Każdym Kroku. Poza tym, - zawahał się przez chwilę. - jakby to ująć, ty... Po prostu każdy ma swój ideał. Moim była nieodżałowanej pamięci Lailla. A ty jesteś inna. Zupełnie inna, A'gne. Oprócz jednego. Ona też kochała nosić jakby zakonne szaty. Błękitne.
      -  Więc tylko dlatego? - w jej głosie brzmiało mocne rozczarowanie.
      -  Teraz już tak, A'gne. - zawiesił głos - Przepraszam, jeśli cię uraziłem.
      -  Jeśli mnie uraziłeś?! - Kravin wybuchła gniewem - Ty łajdaku! Ty cholerny idioto! Ja cię... - zaszlochała - ja cię kochałam, draniu! - nie wytrzymała, wybiegła z płaczem, trzaskając drzwiami chaty. Spojrzeli po sobie. Zapadła drętwa cisza, nawet ogień trzaskał jakoś cicho, jakby nie chciał przeszkadzać. Po chwili Bloandaeserentille przerwała milczenie, stwierdzając zimno:
      -  Przegiąłeś. - Nemedis kiwnął posępnie głową. Zapadła ponownie cisza.
      -  Trzeba za nią iść, przecież... - Julien zawahał się - tak nie można. - zapadła znowu cisza. Ani elfka, ani Aefra nie czuły się zobowiązane. Większość mężczyzn patrzyła wymownie na Nemedisa.
      -  Na mnie nie liczcie - powiedział, pod naciskiem ich wzroku. Nagle z ławy podniósł się Senterdendirtendo.
      -  Pójdę. - wyszedł, trzaskając drzwiami. Reszta pomilczała jeszcze chwilę i zabrała się do konsumpcji. Do stolika, wcześniejszego miejsca kłótni, przysiedli się Dirteen i Scorpio. Po wieczerzy pozostali rozmawiali w luźnych grupach. Savillenollanterth obmacywał w kącie młodziutką pastereczkę. Krasnoludy rżnęły w kości. Crillo i Nemedis przyłączyli się do nich. Scorpio popijał piwo i było mu dobrze. Czarna Róża siedziała oparta o jego ramię, zapatrzona w sobie tylko wiadomy punkt ściany z ciężkich, nie bielonych belek. Jej myśli były zagadką dla najemnika, jak z resztą zawsze. Długo później wrócili. Najpierw przez uchylone drzwi weszła kapłanka. Miała zapuchnięte oczy i uwalaną w błocie szatę. Włosy przedstawiały obraz burego rabarbaru po uderzeniu pioruna. Jastrząb wszedł tuż za nią. Obejmował kapłankę w pasie, po jego ustach błąkał się ledwie zauważalny uśmieszek. Savien zdążył się już ulotnić z pastereczką zdaje się, że do komórki, czy piwniczki. Nikt nie wiedział. Nikt też nie zauważył, że po chwili Aefra piła na umór, Jastrząb pocieszał kapłankę, Nemedis rozmawiał z Dirteenem w najlepsze, Scorpio i Czarna Róża zniknęli w jakimś kącie, lub czort wie gdzie, a gospodarz w osobie Jontka, ojca pastereczki, się ulotnił.

    *

         Nikt nie zauważył Jontka, gdy ciemną nocą wybiegł cichaczem z chaty. Wiedział o tym, że niedaleko stacjonuje spory oddział wojska. Nie mógł jednak wiedzieć, że to Tardeńska brygada Impera, dowodzona przez barona Calmina, zajmująca się głównie szukaniem zbiegłego oficera w osobie Scorpio. Nie było to ważne. Oddział był znaczny. Szukał również kapłanki, krasnoludów, niziołka, zbiegłej bandytki ocalałej z pogromu bandy i osławionej bandy An'deithe. Tej nocy nie wiodło się drużynie Czarnej Róży. Jontka nie rozszarpały straszne wilki, których się obawiał, nie napadły go i nie zmasakrowały gobliny ani orki. Ani też nie połamał nóg w ciemności. Gorzej. Cało i zdrowo odnalazł barona Calmina i jego oddział. Ponad trzy tuziny najemników. Aż nadto, jak na śpiących, nieświadomych bandytów. Barona niezmiernie ucieszyło to, że wszyscy, których poszukuje, siedzą w jednym miejscu i w dodatku łamią tam prawo.

    *

         Obudziło ich gorąco i smród spalenizny. Pierwsi w sytuacji zorientowali się Scorpio i Czarna Róża, którzy spali w szopie, gdzie trzymali konie, koło gvyny. I Dirteen, drzemiący przy wejściu, bo, jak powiedział, "nie opuści siostrzyczki, ale też nie będzie jej przeszkadzał". Zerwali się natychmiast, wygonili konie z szopy. Dirteen szarpnął drzwi chaty, krzyknął do środka "Pali się!". Nagle ich zobaczyli. Tardeńscy najemnicy, dowodzeni przez Calmina. Wielu z pochodniami. Było ich koło tuzina. Szacowali, że dwa, trzy razy tyle jest na tyłach zabudowań. Najemnicy ich zobaczyli i zaatakowali. Bandyci wiedzieli, że nie mają szans, ale postanowili drogo sprzedać swoje życie. Interimo wypuszczał kolejne strzały. Bloandaeserentille i Scorpio rzucili się na wrogów. Świszczało czarne ostrze sveina. Migały srebrne klingi dwóch katan Scorpio. Pierwszy z chaty wybiegł Nemedis. Dobył miecza i przyłączył się do beznadziejnej walki. Najemników wciąż przybywało, a walka nie była łatwa. Zabili najwyżej pięciu. Po chwili wybiegł Sylick, waląc toporem najbliższego z napastników z okrzykiem "W imię Elaine" . Za nim Crillo i Xinter. Chwilę po nich Julien, kurczowo ściskając kuszę. Strzelał drżącymi rękoma. Nawet celnie. Na tyle, by nie trafiać swoich. Później wybiegł Jastrząb bez kubraka, w rozpiętej koszuli. Czarna Róża uśmiechnęła się mimo woli, parując ciosy młodego tardeńczyka. Długo później wyszedł Savien. Mimo wielokrotnych prób, nie mógł wymamrotać prostego zaklęcia. Był nienaturalnie blady z przerażenia. Scorpio zaklął coś pod nosem na temat magów. Nie lubił ich. Niedługo po nim wyszła Kravin, podpierając się kijem, w swojej brudnej szacie i z przerażeniem w oczach. Zaraz potem zemdlała. Na końcu wyszła, a raczej wytoczyła się Aefra, obraz nędzy i rozpaczy. Bandytka chwyciła sztylet i wbiła go komuś w brzuch. Dostała w głowę. Nigdy nie dowiedziała się, że trafiła Jastrzębia.
         Chałupa płonęła jasnym ogniem, oświetlając pole walki. A raczej klęski wyprawy Czarnej Róży po Klejnot Światła. Julien ranny w rękę, o dziwo nie tracił głowy, machając odważnie zdobycznym mieczem i tnąc po końskich brzuchach. Sylick zginął szybko, zarąbawszy uprzednio dwóch tardeńczyków. Xinter zginął niedługo potem, broniąc chwały krasnoludów z toporem w dłoni. Nie dał się łatwo zasiekać jak Złota Lilia. Crillo dostał potężne pchnięcie, gdy próbował zasłonić walczącą w samym środku tardeńczyków Bloandaeserentille. Osunął się na murawę, szczęśliwy. Czarna Róża była jak demon wojny, jednak i ją parę razy drasnęli. Ale nigdy nie dali rady się tym pochwalić. Jastrząb, pchnięty przez Aefrę leżał w kałuży krwi. Savien leżał niedaleko, jak i Kravin. Nikt nie widział, czy żyli. Scorpio przenikliwie gwizdnął. Gvyna przybiegła, tnąc po drodze szponami kogo popadło. Przemocą zabrał Różę. Nie było innego wyjścia niż ucieczka. Dirteen i Nemedis, walczący obok siebie, skoczyli na konie. Mieli szczęście, gdyż trafili na dwa najszybsze, należące do Interimo i Bloandaeserentille elfie rumaki. Wtedy mieli odrobinę szczęścia. Czwórce przyjaciół udało się skryć w gęstwinie lasu.

    *


      -  Co robimy? - spytała Czarna Róża, przerywając milczenie.
      -  Nie mam pojęcia. - z rozbrajającą szczerością stwierdził Nemedis.
      -  Ustalmy fakty. Napadło nas wojsko.
      -  Brygada Impera, dowodzona przez mojego znajomego barona Calmina. - sucho rzucił Scorpio.
      -  Dlaczego?
      -  Czort ich wie. Ale podróżowaliśmy w dość dziwnej kompanii. - stwierdził Dirteen - Były tardeński najemnik, zbieg, dezerter i bandyta poszukiwany przez Noringaard. Wiekowy elfi mag, załatwiający bandytów pracujących na zlecenie Vartiru. Ostatnia z bandyckiej bandy słynnego Stavika, cudem ocalała z niedawnego pogromu. Dwa krasnoludy z Wolnej Kompanii Starego Furina i niziołek, pewnie buntownik, nie siedzący na farmie w południowym Bantillandzie. Oprócz tego nawiedzona kapłanka, jedyny świadek pogromu świątyni. Dziwaczny lecz potężny i osławiony druid, zwany Wędrowcem, którego błędem jest, że wie dużo i tego nie ukrywa. Na koniec słynna już ze swego okrucieństwa banda An'deithe pod dowództwem elfki, o której krążą legendy, Elaine, znanej jako Bloandaeserentille, mającej wyroki w Onii, Świętym Lesie, na Landii i Wyspach Jordzkich, w Księstwie Dalenu i Noringaardzie. Ostatnio również w Vartirze, za działalność antyrządową i bandytyzm. A tak po prostu, to zajęliśmy gwałtem chatę pastuszków i Jontek doniósł władzom. Bo nie sądzę, by zrobił to któryś z orków. - uśmiechnął się.
      -  Dobra, kolejne pytanie, - rzuciła pochmurnie Czarna Róża - ktoś jeszcze ocalał?
      -  Nie wiemy. - odparli zgodnie.
      -  Tyle to i ja wiem. Savien?
      -  Był przerażony. Nie mógł rzucić czaru. Chyba zemdlał na początku. Potem nie wiem, może żyje. - odparł Scorpio.
      -  Aefra?
      -  Martwa. Zaraz na początku. Była zalana w trupa. - z pogardą rzucił Dirteen.
      -  Sylick?
      -  Z twoim imieniem na ustach, zginął chwalebnie. - z uznaniem powiedział Scorpio - Jak i Xinter.
      -  Chwała im. Niech Mortheren ma ich w swej opiece. - powiedziała z szacunkiem elfka. Po chwili ciszy spytała: - Julien?
      -  Walczył dzielnie, nie wiem jednak, co się z nim stało - stwierdził Nemedis.
      -  Cienisty? Ktokolwiek go widział?
      -  Jeśli nie uciekł przed walką, zginął w pożarze chaty. - stwierdził Dirteen
      -  Nie sądzę jednak, żeby Wędrowiec zginął. Jest zbyt potężny. - zaprzeczył Nemedis.
      -  Każdego, nawet najpotężniejszego, można jakoś zabić. - gorzko uśmiechnęła się Bloandaeserentille.
      -  Co się stało z Crillem? - zapytał Scorpio nie bez obaw.
      -  Crillo ocalił mi życie. - odparła po chwili Czarna Róża, spuszczając głowę - Niestety kosztem swego.
      -  Kochał cię jak jedynie kiedyś Liliannę. Nie miał szczęścia. Nie ochronił mojej siostry przed tardeńczykami, ciebie mu się udało, jednak szczęścia nie zaznał. Nie wiedziałaś?
      -  Wiedziałam, Scorpio. Nie umiałam go pokochać. Niech pamięć o jego czynach żyje w waszych sercach. - zawiesiła głos - Co z Senterdendirtendo? - spytała po chwili.
      -  Jastrząb nie żyje, siostro. - powiedział posępnie Dirteen. Reakcji Bloandaeserentille na tę wiadomość żaden z nich nawet nie przypuszczał. Ta, która broniąc Scorpio prawie zabiła Jastrzębia, popatrzyła na nich z przerażeniem. Po chwili łzy popłynęły jej po policzkach. Ukryła twarz w dłoniach. Dirteen i Nemedis patrzyli na nią. Na ich twarzach malowało się zarówno przerażenie, jak i wielkie zdumienie. Scorpio po chwili podszedł do elfki, objął ją delikatnie, przytulił.
      -  Różo, najmilsza, nie płacz. - słowa z trudem wydobywały się ze ściśniętej krtani. Długo później Bloandaeserentille się uspokoiła. Zjedli trochę zapasów, które odnaleźli w jukach. Dalsze czekanie na ewentualnych ocalałych uznali za bezcelowe. W ponurych nastrojach postanowili ruszyć dalej, unikając traktów, orków, wojska i donosicieli. Zwłaszcza tych ostatnich.

    *


      -  Różo?
      -  Tak, Scorpio?
      -  Wyjaśnij mi, dlaczego wtedy płakałaś? Wszystkiego bym się spodziewał, ale nie tego. Zwłaszcza, że już raz prawie zabiłaś Jastrzębia.      Czarna Róża podniosła do ust kubek. Upiła trochę ziół. Później długo patrzyła na gwiazdy, odbijające się na powierzchni wywaru, a potem na te prawdziwe, nad ich głowami. Dirteen i Nemedis krzątali się przy niewielkim ognisku, przygotowując strawę. Wtedy, gdy najemnik stracił nadzieję, że to zrobi, odpowiedziała:
      -  Tamto było w gniewie. Nie myślałam nad tym, co robię. Scorpio, ja byłam z nim długo i wiele razem przeszliśmy. Ja... - zawahała się - Ja myślę, że go kochałam. - Najemnik ponuro wbił wzrok w ziemię. Po chwili uśmiechnął się ironicznie:
      -  Co nie broniło ci go zdradzać?
      -  Nigdy nie umiałam być mu wierną. On zresztą też. Kiedyś. - dodała po chwili. - Nie mówmy już o tym, Scorpio, proszę.
      -  Jak sobie życzysz, Elaine.      Elfka uśmiechnęła się lekko na dźwięk tego imienia. Po chwili Dirteen poinformował ich, że kolacja gotowa. Jedli w milczeniu, które utrzymywało się jeszcze długo po tym, jak skończyli. Przerwała je Bloandaeserentille:
      -  Rozdzielmy warty i chodźmy spać, chłopcy. Przed nami ciężki dzień.
      -  Dlaczego, siostro?
      -  Długo jechaliśmy przez lasy, ale teraz przyjdzie nam wyjechać na otwartą przestrzeń. Przekroczymy Równik i pojedziemy na wschód. Wkroczymy na teren Tardenu. Nie wiem, czy to przeżyjemy.

    *

         Terdo Renflid odstawił kufel z piwem. Był senny wieczór. Na zewnątrz hulał wiatr. "Entha zawsze mówiła, że wiatr z północy przynosi złe wieści" - pomyślał. Kupiec nie wierzył żonie. Ale tego wieczora nie miał dobrych przeczuć. Wręcz przeciwnie. Terdo tęsknił za żoną i dzieciakami. Nie widział ich trzeci miesiąc, odkąd wyruszył z towarami do Bantillandu. Nie miał dobrych przeczuć. Nie po tym, jak Cesarscy spalili świątynię Daeren.

    *

         Jakoś im się udało. Przejechali niezauważeni traktem. Na noc stanęli w karczmie na rozstaju dróg. Pierwszy wszedł Dirteen, potem Czarna Róża i Scorpio, za nimi Nemedis. Obawiali się spotkania z cesarskim wojskiem, a w szczególności z brygadą Impera.
         W środku panował półmrok. Tylko w dalekim kącie sali płonął ogień. Nad nim obracało się cielę, smakowicie pachnąc. Gości było sporo, jak na niezbyt uczęszczany trakt. Gdy podeszli do światła, kilka postaci w skórzanych kubrakach podniosło się z ławy. Większość z nich nie wyglądała na ludzi. Jeden z nich, wysoki półelf w burym kubraku podszedł kilka kroków. Jego ciemna skóra i posępne spojrzenie wskazywała na domieszkę krwi drowów, nie Ludu Kwiatów. Po chwili krzyknął niskim, gardłowym głosem:
      -  T'ir naa n'ha Dae'sethen, tha're n'intril alnee drine!
      -  Co on mówi, Dirteen? - spytał Scorpio, ściszając głos.
      -  Wzywa mnie, abym wyciągał broń. Cieszy się, że wreszcie mnie spotkał. - wyjaśnił elf spokojnie, potem zwrócił się do pół drowa, mówiąc jednak wspólnym - Odstąp, Tha'ersen. Nigdy nie szukałem z tobą zwady i nie jest moim zamiarem walczyć z tobą. - w jego głosie znać było pogardę, którą Lud Kwiatów czuł zarówno dla drowów, jak i dla ludzi. A zwłaszcza dla mieszańców
      -  N'hel-a-nthe - zaklął ciemnoskóry - In s'hale Antheriya?     Bloandaeserentille spojrzała pytająco na brata. Ten wyjaśnił, ściszając głos:
      -  Antheriya była jego kochanką. Wywodziła się z Mroku.
      -  Była drowem? - spytał zdziwiony Scorpio.
      -  Tak. Ale kierowała się dobrem. Dzięki magii mogła poruszać się poza obszarem góry Arrth za dnia. Jak wiecie, światło szkodzi większości drowów i muszą go unikać. Szukała przygód, jak ja. Przyjaźniliśmy się i przez pewien czas podróżowaliśmy razem. Przez swoją ciemną skórę zginęła z rąk ludzkich.
      -  Sa'the Dae'sethen! - ponaglił mieszaniec.
      -  Nie byłem temu winien, Tha'ersen. Słońce Podziemi zgasło za sprawą Re'santhe z Tar'dene. - odparł ze smutkiem.      Nie używał dialektu Mroku nie tylko ze względu na pogardę, jaką Lud Kwiatów czuł dla odmieńców, ale też dlatego, że jego towarzysze mieli problemy ze zrozumieniem Tha'ersena. Język drowów był zbyt odległy od Starszej Mowy, zbliżony raczej do mowy orków. Scorpio nie rozumiał nic. Nemedis robił mądrą minę, ale rozumiał tyle samo. Czarna Róża, znając poniekąd prymitywny dialekt orków, rozpoznawała niektóre słowa. Gościła niegdyś w krainie Mroku, ale nie na tyle długo, by opanować skomplikowany język.
      -  Mów we wspólnym, gdyż moi towarzysze nie znają S'ha-n-esthalle.
      -  Do'brze więc - odparł, przeciągając samogłoski w typowy dla drowów sposób. - Daesethenie Interimo wyciągaj żelazo, bo ci łeb rozpłatam jak psu! - krzyknął z wściekłością.
      -  Nie jestem winien jej śmierci, Tha'ersen! - powiedział Interimo z naciskiem.
      -  A nie przyszło ci do głowy, Daesethen, że ja cię tak po prostu nienawidzę? Że cię zabiję dla własnej przyjemności. Bo ja, elfie, wręcz uwielbiam zabijać rhen'tee.      Czarna Róża zadrżała na dźwięk tego słowa. Naziemcy. Tę obelgę słyszała zbyt często, goszcząc u drowów jako ambasadorka ze Świętego Lasu. Dirteen zrozumiał swój błąd. Po krzyku pół-drowa trzech z jego ludzi chwyciło potężne morgensterny łańcuchowe. Dalsi już wyjmowali miecze. Elf wiedział, że nie byli oni ludźmi. I wiedział, że nie wygrają z sześcioma orkami. Miecz świsnął szybciej od myśli. Pchnął pierwszego z ludzi. Kątem oka dostrzegł, jak Nemedis rzuca sztyletem w orka. Róża i Scorpio z zaskakującą szybkością zaatakowali kolejnych. Trzech orków zginęło, nie zauważywszy, co ich zabiło. Jednak zobaczyli to ich towarzysze, rzucając się kupą na elfkę i barbarzyńcę. Rozdzielili ich. Interimo udało się powalić przeciwnika. Próbował dosięgnąć Tha'ersena, jednak drogę zagrodziły mu dwa morgensterny. Brzęczały łańcuchy, gdzieś daleko wibrował krzyk przerażonej kobiety. Nemedis zamachnął się mieczem na nadbiegającego przeciwnika. Nie dostrzegł zdradzieckiego pchnięcia. Zwinął się z bólu, jednak dosięgnął orka, który z wyciem osunął się na zlaną już krwią podłogę. Zachwiał się. Wsparł się na mieczu, oczekując śmiertelnego pchnięcia. Przez zapadającą mgłę dosłyszał świst. Za zasłoną czerwieni skrytobójca osunął się na ziemię z czarnym sztyletem w gardle. Ciemność zapadła szybko. Scorpio walczył z olbrzymim człowiekiem. Jego zielonkawa cera wskazywała na mieszankę z krwią orków. Interimo miał poważne obawy, czy ujrzy jeszcze umiłowane słońce. Bloandaeserentille spojrzała w całkowicie czarne oczy Tha'ersena. Już je gdzieś widziała.
      -  Vrenemorthe, - syknął pół-drow - wreszcie się spotykamy, Przeklęta.
      -  Ciemnooki, skąd...
      -  Nieważne, Przeklęta. Znam twoją przeszłość. Cienisty mnie wychował. Przeliczył się, myśląc że wzgardzę złem - zaśmiał się śmiechem pożyczonym chyba z samego dna Otchłani. Bloandaeserentille zadrżała. Sparowała, pchnięcie jednak było tak silne, że upadła w tył, przewracając stolik, tłukąc kufle i rozlewając resztki piwa. Ciemnooki machnął mieczem, by uderzyć ponownie. Zasłoniła się rozpaczliwie. Jego ostrze rozbłysło zielonkawą poświatą złej magii. Uderzył jeszcze raz. Krasnoludzka klinga ciemnego sveina, zwanego ar'blodae, pękła z jękiem. Bloandaeserentille odturlikała się w bok, gdyż siła ciosu cisnęła pół-drowem o ziemię. Elfka była szybsza. Momentalnie skoczyła, przyciskając kolanem Tha'ersena do cuchnących desek podłogi. Chwyciła za miecz, który wysunął mu się z dłoni, wbiła mu w plecy. Podniosła się. Rzuciła spojrzeniem dookoła. Scorpio walczył z półorkiem, ale jeszcze się trzymał. Nemedis leżał jak martwy. Interimo uchylał się przed łańcuchami dwóch morgensternów. Chciała mu pomóc, ale jej miecz w kilku kawałkach czarnego metalu leżał w różnych miejscach podłogi. Chwyciła ciężki, prymitywny topór jakiegoś orka. Nie było mowy o szybkim poruszaniu się. Podeszła, kryjąc się w półmroku, do jednego z ludzi. Ten właśnie zamierzał rozpłatać czaszkę Interimo. Nie zdążył. Ostrze topora jednego z kamratów wbiło mu się w plecy. Upadł, mało nie pociągając za sobą elfki.
      -  Trzymaj, siostro! - Interimo rzucił jej miecz. Zaraz potem odskoczył, zdejmując z pleców swój łuk. Bloandaeserentille, mimo zmęczenia, była szybsza. Nie przewidziała jednak łańcucha, który wyszarpnął jej z dłoni broń. Elfka nie miała tego dnia szczęścia do mieczy. Kolejna czarna klinga została złamana. Przeciwnik, pozbawiony broni, wyszarpnął zza pasa długi nóż. Elfka nie miała nawet sztyletu. Chroniąc się przed ciosem, chwyciła za klingę. Przez twarz przebiegł jej grymas bólu, jednak nie puściła ostrza. Usłyszała świst i przeciwnik osunął się z czarno opierzoną strzałą w krtani. Po chwili druga utkwiła w ramieniu półorka, z którym walczył Scorpio. Ryknął z bólu. Potężnym ciosem zwalił najemnika z nóg. Trysnęła krew. Wolno podszedł do Interimo. Bloandaeserentille rzuciła przerażonym spojrzeniem po izbie. Napotkała panicznie rozszerzone źrenice Terdo Renflida.
      -  Miecz! - krzyknęła rozkazująco. Kupiec wyjął krótki kordzik. Podbiegł skulony, podał jej broń. Ze zdziwieniem spostrzegła, że jej prawa dłoń jest nadal zaciśnięta na sztylecie. Skoczyła. Zasłoniła Interimo przed pół-orkiem. Pchnęła kupieckim ostrzem wysoko, w twarz. Po uniesionej ręce płynęła ciemną strużką krew. Przeciwnik uśmiechnął się z satysfakcją. Z łatwością roztrzaskał kordzik. Odłamki stali upadły na podłogę. Wzniósł morgenstern do ostatecznego ciosu. W tej chwili sztylet wbił mu się pod żebra, a ciemno opierzona strzała zmasakrowała twarz.

    *

         Wygrali. Bloandaeserentille oparła się ciężko na jednym z nielicznych ocalałych stołów. Rozejrzała się po izbie. Interimo poszedł zobaczyć, co ze Scorpio. Najemnik leżał ze strzaskaną kością ramieniową w kałuży krwi. Niekoniecznie własnej. Nie była pewna. Nemedis leżał prawdopodobnie martwy. Karczmarz wychylał się przerażony zza baru. Ogień trzaskał niewzruszenie. Terdo Renflid patrzył szeroko otwartymi oczami na to wszystko. Chwiejnym krokiem podeszła do niego.
      -  Dziękuję ci, człowieku. - próbowała się uśmiechnąć - Ocaliłeś życie nas wszystkich.
      -  Nie, pani, to ty je ocaliłaś - powiedział drżącym głosem.
      -  Nie zawahałeś się pomóc elfce wyjętej spod prawa, poszukiwanej przez Tarden. Dziękuję. - uśmiechnęła się - Nie mam coś dzisiaj szczęścia do mieczy. Zniszczyłam twój. Przepraszam. - Podeszła do leżącego orka, podniosła miecz, wytarła o burą kapotę trupa. Podała kupcowi. - Żebyś mógł się obronić. - Terdo ze zdziwieniem chwycił rękojeść, inkrustowaną drogimi kamieniami. Miecz nosił ślady dobrej krasnoludzkiej roboty. Niewątpliwie pochodził z rabunku. Nie wiedział, co powiedzieć. Niejedno przecież słyszał o tej kobiecie, o Czarnej Róży z An'deithe.
      -  Jak cię zwą, człowieku? - spytała po chwili.
      -  Terdo Renflid, pani. Jestem kupcem. - powiedział nadal niezbyt pewnym głosem.
      -  Dziękuję ci, Terdo. Jeśli kiedykolwiek potrzebowałbyś pomocy, nie wahaj się. Samo moje imię znaczy wiele. Ochroni cię przed bandytami. - Odszukała wśród krwi i trupów szczątki ar'blodae. Podniosła srebrną różę, która wypadła z rękojeści. Podała kupcowi. - Żebyś pamiętał Terdo. I żeby chroniła przed złem. Jest magiczna. - uśmiechnęła się lekko. - Możesz odjechać, jeśli chcesz.
      -  Trzeba pochować zabitych, pani. Pomogę. - po chwili zaczął wraz z karczmarzem znosić na stos ciała bandytów.

    *

         Scorpio jęknął. Bloandaeserentille ocknęła się z zamyślenia, podbiegła do niego.
      -  Scorpio, co...
      -  Śmierć, Różo. - odparł ze spokojem. - Mam strzaskaną kość ramienia, złamane kilka żeber, straciłem zbyt wiele krwi. Nie ujrzę już wschodu słońca. - mówił wolno, ze smutkiem. Wiedziała, jak kocha słońce.
      -  Musi być jakiś sposób! - krzyknęła z rozpaczą w głosie.
      -  Już nie, Różo. Chciałem być z tobą do końca, Najpiękniejsza z Ludu Kwiatów. Nie ujrzę Światła w twych dłoniach. Elaine... - uśmiechnął się lekko - moja wizja... tam, w świątyni - mówił coraz wolniej, z trudem - ...słyszałem... głos jakby Kravin... ostrzegał... mówił... "nie będzie twoją... jedynie w wieczności... córka Potęgi,... siostra Śmierci,... królowa Krwi... czy ty...
      -  Tak, Scorpio, największy z swego ludu, nie mylisz się - nie usłyszał, jedynie poczuł impuls jej myśli, nagłe obrazy pod przymkniętymi powiekami. Morze krwi i zgliszcza świata i ona z Przedwiecznym z dłoni. I z mieczem. I olbrzymi smok z krwawo czerwonymi łuskami ziejący ogniem. I czarniejsza od nocy postać. Najgłębsza czerń okryta płaszczem. I tylko oczy. Te oczy. Oczy Elaine. I zimna ręka ciemności, wyciągająca się ku niemu. I lodowato zimny pocałunek, pożegnanie elfki, która nigdy nie umiała naprawdę pokochać. Wiedział o tym.
      -  Nie żyje, siostro. - przerwał martwą ciszę Dirteen.
      -  Tak, Interimo. Widziałam. - Ostatnie słowo wypowiedziała głosem tak strasznym, że wszyscy obecni wstrzymali oddech, zamierając z przerażenia. Po chwili wstała, podeszła do Nemedisa. Dotknęła jego szyi. Wyczuła lekkie bicie serca. Odetchnęła z ulgą. Dirteen podszedł wolno. Wyciągnął zioła z sakwy przy pasie. Przyłożył do rany w boku przyjaciela. Nemedis jęknął, lekko się poruszył. Bloandaeserentille delikatnie odwróciła go na bok. Podniósł powieki.
      -  Co się dzieje, Czarna Różo? - powiedział cicho, z wyraźnym trudem.
      -  Zabiliśmy ich, Nemedisie. - powiedziała spokojnie - Nie bez ofiar. - przymknęła oczy z bólu, potem mówiła dalej - Scorpio nie żyje. - Przez twarz leżącego przebiegł grymas bólu. Dirteen właśnie skończył bandażowanie ran Nemedisa skrawkiem względnie czystej koszuli. Spojrzał na elfkę uważnie. Ciemna kropla krwi skapnęła z jej dłoni.
      -  Siostro, jesteś ranna! - podbiegł.
      -  Tak, Interimo. - spojrzała zdziwiona na swoją dłoń. Elf obejrzał ją dokładnie.
      -  To nie jest normalna rana. Sztylet był zatruty. Nie umiem nawet rozpoznać czym. - powiedział powoli. Terdo na dźwięk tych słów podbiegł do Bloandaeserentille.
      -  Pani, to nie może być prawda! Ty nie możesz...
      -  Mogę, Terdo, mogę. - elfka uśmiechnęła się, jednak ze smutkiem w oczach - Jak każdy. Ale jeszcze nie nadszedł mój czas.
      -  Co ty mówisz, siostro? Rana jest głęboka, nie znam dokładnie tej trucizny, ale przypomina jad podziemnych pająków, hodowanych przez drowy. Na to nie ma lekarstwa. - Dirteen nie umiał zrozumieć jej spokoju. Elfka wyciągnęła zza pasa małe zawiniątko. Podała mu.
      -  Zaparz te zioła, oczyszczą ranę. - Terdo pobiegł do karczmarza po wrzątek. Po chwili wrócił, niosąc niewielki, wyszczerbiony kubek. Dirteen wsypał zioła. Elaine gwałtownie zabrała mu kubek. - Jeślibyś miał jakąkolwiek ranę i ten wywar dostałby się do krwi, nie zdążyłbyś się nawet pożegnać.
      -  Dlaczego, więc...
      -  Znasz zioła, które piję, Interimo. Chronią mnie przed działaniem wielu trucizn. Niektóre pochodzą spod Góry Arrth. Oczyszczają też wiele ran. - mówiąc te słowa, wylała wywar z ziół na ranę. Jasny, zielonkawy strumień mieszał się z krwią i spływał na podłogę. Po chwili Czarna Róża podniosła dłoń. Rana nie krwawiła, ale nadal nie wyglądała najlepiej. Była głęboka.
      -  Mimo wszystko, siostro, nie jest najlepiej. Rana jest poważna, a trucizna musi cię chociaż osłabić.
      -  Wiem, Interimo. Dlatego musimy się spieszyć. Trzeba ruszyć w dalszą drogę. Musimy znaleźć jakiegoś uzdrowiciela, albo chociaż świątynię. Im dłużej nie będę miała dobrze opatrzonej ręki, tym większa szansa na to, że stracę w niej czucie. Na długo, może na zawsze. A Nemedis też długo nie wytrzyma z rozciętym bokiem.
      -  Opatrzyłem go.
      -  Wiem, Interimo, ale tu trzeba magii. Zioła niewiele mogą zdziałać.
      -  A co z nimi, pani? - spytał niepewnie kupiec - Sami nie damy rady...
      -  Nie musicie. Pomożemy wam pochować zabitych. Nie martw się, Terdo. - odpowiedziała Bloandaeserentille.
      -  Jesteśmy coś winni Scorpio. - dodał ponuro Nemedis.

    *

         Do północy uporali się z pogrzebem. Bandytów i orków razem z Tha'ersenem wrzucili do jednego dołu, przysypując ziemią. Wcześniej zabrali im wszelkie przydatne przedmioty. Tak więc Interimo przypadł miecz Tha'ersena, a Terdo Renflid i karczmarz podzielili się złotem. Bloandaeserentille wzięła jedynie Pierścień Mroku, amulet pół-drowa, emanujący silnie magią, samą esencją zła. Znała ten pierścień. Scorpio usypali niewielki kurhanik. Bloandaeserentille nie miała broni, wzięła więc obie katany wojownika. Pozostawiła sobie też jego amulet, przedstawiający skorpiona. Przed zasypaniem kurhanu złożyła w nim oba złamane miecze: swój i Interimo. Zdjęła także z szyi srebrny wizerunek smoka i zawiesiła na szyi Scorpio. Tak kazały zwyczaje Klanu Niedźwiedzia: zmarły nie mógł mieć przy sobie innej broni niż złamanej, gdyż wstałby z grobu i zabijał żywych. Musiał również mieć symbol ukochanej, aby nie musiał jej szukać. Czarna Róża wiedziała, że Scorpio życzyłby sobie takiego pochówku. O północy ruszyli w drogę. Elaine jechała na zasępionej gvynie, obok Interimo na swoim rumaku podtrzymywał w siodle Nemedisa, jadącego na jej koniu. Bali się najazdu tardeńczyków bardziej niż nocnej podróży.

    *

         Wczesnym popołudniem dotarli do niewielkiej osady. Napotkany człowiek skierował ich do chaty zielarza, bardziej przypominającej ruderę niż cywilizowaną siedzibę ludzką. Bloandaeserentille zsiadła z gvyny, załomotała w zbutwiałe drzwi. Po chwili wyszedł z nich niski, przygarbiony człowieczek o przestraszonych oczach.
      -  Czego sobie życzycie dobrzy ludzie? - spytał niepewnie
      -  Nie rozmawiasz z człowiekiem - głos elfki był zimny i metaliczny, jak uderzenie miecza. I nie wyrażał ani cienia emocji, jakby była widmem, nie żywą istotą.
      -  Wybacz mi pani, nie chciałem urazić, nie wiedziałem... - zaczął się tłumaczyć jeszcze bardziej niepewnie.
      -  Zawrzyj mordę psie i słuchaj. - nadal nie słyszał żadnej emocji, niczego ludzkiego - Mój towarzysz jest ranny. Poważnie ranny. Wyleczysz go. Rozumiemy się?
      -  Nie jestem do końca pewien, pani... - zająknął się zielarz
      -  Rozumiem, człowieku. - Bloandaeserentille rzuciła w błoto pod jego nogami parę monet. Człowieczek rzucił się, by je niezwłocznie podnieść. Elfka podeszła do Dirteena i pomogła mu zdjąć z konia Nemedisa. Z trudem przenieśli go do ciemnej, przesiąkniętej zapachem ziół izby.

    * * *



    *
         S'ven Rethelle stanął na nocleg w niewielkiej wsi. Przywiązał konia przed oberżą i wszedł do środka. Panował tam półmrok, było duszno, cuchnęło zwykłym smrodem oberży: żarciem, potem, piwem, wódą, niemytymi od dawna ludźmi, podrzędnym tytoniem, spalenizną i ścierwem. To ostatnie zaniepokoiło S'vena. Zastanowił się. To nie było tylko ścierwo, to była jeszcze krew. Stara krew. Wykluczała więc rozróbę. Ale nie awanturników. Zaklął w duchu. Nie miał nastroju na bójki.
      -  Jeszcze wina, karczmarzu! - usłyszał kobiecy głos, wskazujący na to, że wcześniej wina było dużo.
      -  Już niosę, pani - karczmarz był bardziej uniżony, niż powinien. Ale w gospodzie S'ven nie zauważył nikogo poza lokalnymi pijakami, chłopami, rzemieślnikami, kupcami i przyzwoicie wyglądającymi podróżnymi. Jedynie w rogu siedziała owa kobieta. I piła.
      -  Czego sobie życzycie, panie - spytał karczmarz.
      -  Wieczerzy, wina, a potem względnie czystego pokoju na nocleg. - odparł S'ven
      -  Mogą być z tym problemy, panie. - odparł karczmarz - Jutro jarmark, więc pokoju raczej nie znajdę. A i siąść do wieczerzy nie ma gdzie. Chyba, że... - zawahał się
      -  Że co?
      -  Są dwa wolne miejsca. Tam - wskazał - przy lekko podchmielonym chamstwie i tu, koło tej wielmożnej pani.
      -  Nie jestem wielmożną, wiesz o tym, więc mnie tak nie nazywaj! - zezłościła się kobieta. - Przynieś lepiej wina, jak kazałam! A ty, przybyszu - jej głos złagodniał - podejdź tutaj. - W jej głosie było coś, co kazało mu posłuchać. Coś zupełnie nieuchwytnego, jakby delikatność, odległy żal. Podszedł parę kroków i stanął koło jej stołu. - Kim jesteś, podróżny? - spytała wolno.
      -  Nazywają mnie S'ven Rethelle, pani.
      -  Nie jestem żadną panią - zaśmiała się lekko - siadaj, jeśli się nie boisz. Miejscowi omijają mnie szerokim łukiem, jak i kupcy czy podróżni.
      -  Dlaczego? - spytał siadając.
      -  Nie widzisz? - skinęła głową w bok, wskazując dwie katany, leżące koło niej na ławie, na wytartym skórzanym płaszczu.
      -  Kim jesteś, pani?
      -  Nie jestem panią i proszę, byś mnie tak nie nazywał, S'venie Rethelle.
      -  Skoro nie pani, to jak mam mówić?
      -  Nazywają mnie różnie. - przerwała na chwilę, bo karczmarz przyniósł wino i talerz polewki. Nalała trochę sobie i towarzyszowi. Ten zaczął powoli jeść. - Ale najczęściej Bloandaeserentille, Czarną Różą.
      -  Jesteś przywódczynią An'deithe?
      -  Byłam, S'venie Rethelle. Nie słyszałeś o pogromie mojej drużyny w górach?
      -  Nie za wiele, jednak to straszne, co się stało.
      -  Dziwnym jesteś człowiekiem, S'venie Rethelle. Nikt jeszcze nie nazwał tego, co się stało strasznym. Kim więc jesteś, bo tego, że mówisz szczerze jestem pewna.
      -  Szukam przygód, zabijam potwory, także ludzi, - dodał - szukam bogactwa i sławy. Po prostu jeżdżę po świecie i zarabiam na chleb tak, jak umiem.
      -  A jak umiesz? - spytała.
      -  Jestem magiem. - drgnęła na dźwięk tych słów. - Nie lubisz magów, elfko?
      -  Nie ufam im, człowieku. - O dziwo, nie zabrzmiało to jak obelga, raczej jak żal.

    *

         S'ven zjadł polewkę, rozmyślając nad jej słowami. Elfka siedziała w milczeniu, zasępiona, patrząc w sobie tylko wiadomy punkt przestrzeni.
      -  Bloandaeserentille - powiedział mag powoli, z trudem wymawiając poszczególne sylaby. Podniosła głowę, spojrzała na niego z cieniem uśmiechu w ciemnych oczach. Prawie czarnych w tym świetle, ale i tak bardzo pięknych dla S'vena.
      -  Nie musisz mnie tak nazywać. Jak wielu ludziom, wymówienie mojego imienia sprawia ci trudność. Mów do mnie, jak chcesz.
      -  Chciałbym skrócić jakoś, twoje imię, elfia damo, ale nie wiem, czy się zgodzisz.
      -  Nie jestem damą, Rethelle - zaśmiała się. Pierwszy raz szczerze od śmierci Jastrzębia. - Ale nikt jeszcze mnie nią nie nazwał. A nie uwierzyłbyś, ile określeń padało pod moim adresem.
      -  Zawsze musi być ten pierwszy raz. - uśmiechnął się - Nie chcę cię nazywać Bloan, gdyż znaczy to krew. Wątpię, żebyś chciała nosić taki przydomek. Daese nie jest brzydkim skrótem, ale nie wiem, czy z kolei ja bym chciał cię nazywać imieniem mroku. Rentille oznacza natomiast kwiat, który symbolizuje piękno i delikatność.
      -  I sugeruje, że pięknie zabijam i delikatnie zadaję cierpienie - uśmiechnęła się gorzko.
      -  Nie, elfko, mówi, że jesteś piękna, co do czego nie mam wątpliwości, i delikatna, czego jeszcze nie wiem, ale mogę przypuszczać. Mogę mówić Rentille?
      -  Wybacz, Rethelle, ale nie. Elfy do prawie wszystkich dziewczyn mówią "kwiatuszku", więc nie bardzo chciałabym to słyszeć od ciebie.
      -  Wybacz, nie byłem w Lasach Ettine i nie znam tamtejszych zwyczajów. Przepraszam, nie chciałem...
      -  Nie przepraszaj, Rethelle, nie musisz. Jeśli chcesz, możesz mnie nazywać Rentille. W końcu czym jest imię?
      -  Bardzo wiele, elfko, wbrew pozorom. Nie chcę nazywać cię słowem, którego nie lubisz. - zastanowił się chwilę - Mógłbym mówić Vrenth? 'Czarna' chyba najlepiej cię określa - uśmiechnął się.
      -  Dobrze, Rethelle, jeżeli chcesz, możesz tak mówić. - powiedziała obojętnie - Napijesz się? - wskazała ciemną butelkę przed sobą.
      -  Wódka? - upewnił się.
      -  Nie, wino. Najlepsze, na jakie tą wiochę stać. I tak nędzne. - dodała po chwili z niesmakiem.
      -  Nawet takie może być. - nalała mu do wyszczerbionego kubka. Karczmarz po chwili uprzątnął talerze, przyniósł kolejną butelkę. Elfka rzuciła mu z pogardą parę sztuk złota. - Hojna jesteś. - uśmiechnął się.
      -  Wiem, Rethelle. Coś mu się w końcu należy. Siedzę tu - zawahała się, licząc - od dawna.- skończyła, machając ręką - Widziałam już dwa jarmarki. Ten będzie trzeci. Pięć, czy sześć zabójstw. Kilku łotrów. Kilkunastu pijaków. Kilkudziesięciu wieśniaków. I jednego podróżnego. Maga. Dziwisz się, że cieszę się na twój widok?
      -  Ależ skąd, ja przecież nic nie... - zaprzeczył żywo.
      -  Tak, prawda, nie mówiłeś. - stwierdziła - Myślałeś. Niewielka różnica.
      -  Czytasz w myślach? - zdziwił się S'ven.
      -  Tak, Rethelle. - stwierdziła ponuro, bez emocji, pociągając wina z ciemnej butelki - Przepraszam - dodała po chwili.
      -  Nie przepraszaj. Moja wina, że zapomniałem o ostrożności. - rzucił lekko.
      -  Powiedz od razu, że nie podejrzewałeś mnie o zdolności magiczne. - uśmiechnęła się.
      -  Dobra, rozszyfrowałaś mnie. - zaśmiał się - Powiedz mi, Vrenth, coś o sobie. Czemu tu tyle siedzisz?
      -  Nemedis, mój przyjaciel, został ciężko raniony w bójce w karczmie. Leczy się z ran u tutejszego zielarza.
      -  Myślałem, że jesteś sama - powiedział lekko zawiedzionym głosem mag.
      -  Jest ze mną jeszcze Interimo. - uśmiechnęła się - Daesethen Interimo, Dirteen. - wyjaśniła - Siedzi w chacie. Pilnuje Nemedisa. Nie chce widzieć. - w jej głosie zabrzmiał żal.
      -  Widzieć czego, Vrenth?
      -  Jak piję. Jak kolejny dzień zalewam się w trupa.
      -  Zawsze mówiono, że nie pijesz, nie możesz...
      -  Nie chciałam.
      -  A teraz chcesz?
      -  Tak.
      -  Pić?
      -  Nie, Rethelle. Zapomnieć. - przytknęła szkło do ust i długo piła. On czekał cierpliwie, popijając wino z kubka. Po dłuższej chwili zapytał.
      -  O czym chcesz zapomnieć, Vrenth?
      -  O śmierci. Najpierw Senterdendirtendo. Podczas pogromu. Teraz Scorpio. W karczemnej bójce. Nie pytaj. - odwróciła głowę.
      -  Vrenth. - lekko dotknął jej dłoni. Zadrżała. Spojrzała mu w oczy. - Przepraszam cię, elfko. Naprawdę nie chciałem cię zranić.
      -  Nic się nie stało - skłamała z lekkim uśmiechem. - Późno już S'venie. Masz gdzie spać?
      -  Niestety nie, chyba że w stajni. Albo ułożę się tutaj, na ławie. - uśmiechnął się gorzko.
      -  Zapomnij. - wstała z ławy. Podeszła do niego. Pochyliła się, opierając o stół. Jej długie włosy, kiedyś na pewno śliczne, teraz przedstawiające raczej żałosny widok, opadły magowi na rękę. - Przenocujesz u nas, w chacie zielarza. Może być? - uśmiechnęła się, patrząc mu w oczy.
      -  Dziękuję, Vrenth. - Wyprostowała się. Zapięła katany przez plecy. S'ven wstał, wziął płaszcz z ławy, zarzucił jej na ramiona. Uśmiechnęła się. Nic nie powiedziała. Podał jej ramię. Wyszli razem w zaśnieżony mrok nocy, rzucając po drodze trochę złota karczmarzowi, niewrażliwemu na szczęście innych, zwłaszcza lekko zawianych elfek, ściganych przez władze.

    *

         Na zewnątrz było zimno. Niebo zasnuwały ciężkie chmury. Prószył śnieg. Było naprawdę pięknie. Bloandaeserentille szła w milczeniu, lekko chwiejnym krokiem, rozkoszując się mroźnym powietrzem. S'vena cieszyło bardziej towarzystwo pięknej elfki. Nie lubił zimy. W milczeniu doszli do rozwalającej się chaty zielarza. Elfka załomotała w drzwi. Po chwili otworzono je. Ze środka zawiało ziołami, ciepłem i bliskością śmierci. S'ven nie lubił tego zapachu. Elfka weszła do chaty. Poszedł za nią. Przekraczając próg wyczuł wrogość. Zobaczył wysokiego, ciemnowłosego elfa z mieczem w dłoni. Mimo mroku S'ven rozpoznał charakterystyczną dla drowów klingę. Zaskoczyło go to, gdyż elf należał niewątpliwie do ettine.
      -  Have'dat Interimo, illasenthe ellesare. [spokojnie, I., jest przyjacielem]
      -  The vithe. [niech wejdzie]
      -  Dziękuję za pozwolenie, Interimo. - skrzywił się mag.
      -  Kim jest ten człowiek, siostro? - spytał z pogardą elf.
      -  Magiem, wędrowcem, poszukiwaczem przygód. Jedynym człowiekiem od dwudziestu dni, który nie brzydził się napić ze mną. Jedynym, który nazwał mnie Vrenth, nie śmieciem. Jedynym, który potrafił wymówić moje imię. - zamyśliła się chwilę, po czym dodała z uśmiechem - Jedynym od lat, który pomógł mi założyć płaszcz.
      -  Witaj, przybyszu. - rzucił Dirteen, zamykając drzwi - Zimno. - stwierdził sucho w stronę elfki. Przeszli dalej, do pogrążonej w półmroku niskiej izby. Żarzący się piec wskazywał na to, że jest ona kuchnią. Siedli przy rozwalającym się stole. Z odrapanego garnka Interimo nalał wrzątku do kubka. Jeszcze silniej zapachniało ziołami. I trucizną. S'ven mimowolnie zadrżał. Elf podał kubek Bloandaeserentille, uśmiechając się lekko. Skinęła głową w podziękowaniu. Upiła trochę. Ruchem głowy wskazała na maga. Dirteen spytał:
      -  Napijesz się, przybyszu?
      -  Chętnie, Interimo. Zimno. - odpowiedział spokojnie, lekceważąc cień pogardy w głosie elfa. Dirteen otworzył szmaciany woreczek. Zapachniało miętą. Wsypał ziół do dwóch kubków, zalał, postawił na stole, usiadł.
      -  Czemu tak? - obojętnie rzuciła Czarna Róża.
      -  Wszystko się skończyło. Twoje zioła też właśnie wyszły. - wyjaśnił ponuro elf.
      -  Niedobrze. Lubisz miętę, Rethelle? - spytała łagodnie.
      -  Nie bardzo, Vrenth. Ale skoro nie ma nic innego... - zawiesił głos.
      -  Nie ma nawet mojej trucizny. - uśmiechnęła się - Trzeba będzie coś zwinąć zielarzowi.
      -  Trucizny?
      -  In'selth ['żartem']. - uśmiechnęła się - Mieszanka ziół często trujących dla innych, jak sethelen czy therdo'ne.
      -  Znam te nazwy z wywarów alchemicznych. Zabijają wiele istot. - zastanowił się chwilę - Wyczuwam jeszcze kilka trucizn drowów, pospolity jadownik, s'karthę. Słyszałem o potężnych magach z początków świata, którzy uzyskiwali całkowitą niewrażliwość na trucizny, pijąc pewne mieszanki ziół. Czy ty...
      -  Nie należę do nich. Choć znam jedynego z żyjących, przynajmniej do niedawna, zwanego Wędrowcem lub Cienistym. Nie wiem czy jeszcze żyje, mógł zginąć w pogromie. To on nauczył mnie, jakich ziół używać. Ale to prawda, że mieszanka zabija każdą istotę. Oprócz kilku.
      -  Jakich?
      -  Północnych barbarzyńców, zwłaszcza Klanu Niedźwiedzia. Tamtejsi szamani mają rozległą wiedzę o działaniu wielu roślin. Pięciokrotnie próbowali mnie otruć, zanim zaakceptowali moją przynależność do Klanu. Nienawidzą elfów. Oprócz nich jest kilka zwierząt naturalnie odpornych, jak smoki, sq'orena - czarna odmiana vi'rsha i wszelkie koty. Także gvyny. Immunitet niektórych magów jest również rozszerzony oprócz chorób na trucizny. Bardzo potężnych magów i częściej druidów, niż czarodziei. Tylko tych, którzy tykają się Pradawnych Mocy, a ich jest coraz mniej. I w większości są smokami, lub ich potomkami, pochodzącymi ze skrzyżowania krwi smoka w zmienionej postaci z inną rasą. - uśmiechnęła się gorzko, wiedząc, że obaj nie zrozumieją, o czym mówi. Po dłuższej chwili zamyślenia zwróciła się do brata - Jak się ma Nemedis?
      -  Nie jest dobrze - stwierdził ponuro Dirteen. - Może umrzeć w przeciągu paru dni. Zielarz nie umie mu pomóc. Sama mówiłaś, że tu trzeba magii, nie ziół.
      -  Wiem, Interimo. Można użyć pewnej mieszanki ziół, ale obawiam się, że nie wytrzymałby tego. Zbyt wiele krwi stracił. Od początku wahałam się nad tą możliwością. Boję się, gdyż nie znam dokładnie jego odporności.
      -  Może mógłbym się przydać. - wtrącił łagodnie S'ven. - Znam się trochę na leczeniu...
      -  Byłabym naprawdę wdzięczna, Rethelle. Chodźmy do niego. - Bloandaeserentille wstała. S'ven podszedł do niej. Przeszli przez sień do drugiej izby, wyłożonej skórami i obwieszonej zielskiem. Przy niewielkim kaganku siedział brudny człowiek w łachmanach. S'ven domyślał się, że to zielarz. Na posłaniu z wilczych skór leżał bardzo blady człowiek. Brązowe włosy leżały rozsypane w nieładzie po nędznej imitacji poduszki. Człowiek nie spał, patrzył otępiałym wzrokiem w powałę.
      -  Nemedis. - szepnęła elfka. Leżący nie zareagował. S'ven podszedł bliżej, długo patrzył w oczy człowieka. Nie zobaczył nic, czym mógłby pocieszyć elfkę.
      -  Vrenth, - szepnął po chwili - mogę spojrzeć na ranę?     Elfka podniosła delikatnie skórę, którą okryty był Nemedis. S'ven ujrzał ranę. Skrzywił się, myśląc, jak to musiało boleć. Chwilę potem zaczął szeptać wyrazy w nieznanym Bloandaeserentille języku. Po palcach maga zaczęły biegać świetliste iskierki. Po dłuższej chwili odezwał się:
      -  Nie jest dobrze, Vrenth. Stracił bardzo wiele krwi. Coś tam jest. Nie jestem pewien, ale może to być trucizna.
      -  Sprawdzałam ostrze, którym był zraniony. Było czyste.
      -  Jeśliby wtedy miał kontakt z jadem, na pewno już by nie żył. To musi być niedawne. Jakby z ziół. Może halucynogen.
      -  Możesz coś zrobić? - w głosie elfki brzmiała obawa.
      -  Nic. - jego głos brzmiał nienaturalnie spokojnie wobec majestatu śmierci.
      -  Jest przytomny?
      -  Nie, przypuszczam halucynogen. Co to jest? - spytał zielarza, obojętnie się przysłuchującego.
      -  Dobrze myślicie panie, halucynogen. Nie chcę, by umierał w męce.
      -  Wiedziałeś, że umrze? - krzyknęła Bloandaeserentille - Czemu nie powiedziałeś psie? Czemu nic nie zrobiłeś?
      -  Wiedzieli, że przybędziecie. Obiecano mi wielką sumę za zabicie kogokolwiek z was i opóźnienie wędrówki reszty. - powiedział sucho zielarz.
      -  Kto? Kto ci płaci? Tardeńczycy? - krzyczała histerycznie elfka.
      -  Nie, pani. Stary elf w jasnym płaszczu. Wiedział, że przybędziesz.
      -  Jak się nazywał?
      -  Nie mówił, pani.
      -  Był sam?
      -  Nie. Jeszcze z jednym mieszańcem. I kobietą w błękitach.
      -  Vrenth - S'ven położył dłoń na ramieniu elfki. Spojrzała w kierunku, który wskazywał. Nemedis dyszał ciężko. Wzrok nadal miał potwornie nieobecny. Trwało to chwilę, aż ranny westchnął jeszcze raz zamknął oczy. S'ven sprawdził. Po chwili powiedział - Odszedł. Niech będzie mu tam lepiej niż tutaj.
      -  Nam tutaj będzie lepiej bez zdrajców. - powiedziała śmiertelnie spokojnym głosem Bloandaeserentille, po czym wbiła obie katany w zielarza. Człowiek upadł na brudną podłogę. Wytarła ostrza o krawędź skór. Spojrzała jeszcze raz na ciało Nemedisa. Potem na drzwi, w których stał posępny i milczący Dirteen, zwabiony jej krzykiem. Nagle z oczu elfki popłynęły łzy. S'ven delikatnie ją objął. Wtuliła się w jego ramiona, bezskutecznie usiłując powstrzymać płacz.

    *

         Siedzieli w karczmie przy brudnym stole. Było grubo po północy. Oberżysta drzemał oparty na ladzie. Dirteen patrzył tępo w ścianę. S'ven w podłogę. Bloandaeserentille piła. Chatę zielarza spalili, nie pochowali nawet Nemedisa. Bali się zwracać uwagę wieśniaków. Podpalenia były jednak częstsze niż morderstwa. Zwłaszcza w Tardenie rządzonym twardą ręką Imperatora i jego niezliczonych macek w postaci wojska, namiestników, tajnej policji i donosicieli. Po kilkugodzinnej ciszy odezwał się S'ven:
      -  Słuchajcie, musimy uciekać. Vrenth, Interimo, - spojrzeli nań - wyjeżdżajmy.
      -  Dlaczego? Co nam grozi za spalenie chaty i zabicie zielarza? - spytał Dirteen posępnie.
      -  Ja ich znam, tych którym ten człowiek służył. Stary elf w bieli, mieszaniec, kobieta w błękicie. Spotkałem ich na trakcie, w zamku hrabiego Calmina trzy dni drogi stąd. - Na dźwięk tardeńskiego nazwiska Bloandaeserentille spojrzała wrogo na czarodzieja. - Tak, Vrenth. Jestem Tardeńczykiem. Nie podobają mi się idee imperialistyczne, więc chciałem wyjechać. Calmin, którego prosiłem, nie wyraził zgody. Muszę uciekać przed jego wojskiem, brygadą Impera. - przez twarz elfki przebiegł grymas bólu. S'ven spojrzał na nią zaskoczony. Po chwili zaczęła mówić powoli i śmiertelnie smutno:
      -  W Imperze służył, i z niej zdezerterował, Scorpio. Scorpio, którego kochałam. Scorpio, barbarzyńca z północy, z Klanu Niedźwiedzia. Scorpio, - zawahała się - którego pochowaliśmy przed trzema tygodniami.
      -  Wybacz, Vrenth, nie wiedziałem. - powiedział S'ven. Chciał się usprawiedliwić. - Nie umiałbym cię zranić, elfko.
      -  Wiem, Rethelle. - powiedziała tak samo wolno i z tym samym smutkiem. - Nie mogłeś wiedzieć. Nie przepraszaj, człowieku. - dodała po chwili. Bez zwykłej pogardy, tylko z jeszcze głębszym smutkiem. Po długiej chwili ciszy S'ven podjął swoją opowieść.
      -  Jak mówiłem, znam tych ludzi. Spotkałem ich na zamku Calmina. Stary elf przyjaźni się z hrabią. Ma potężną wiedzę. Oprócz tego chyba się para magią. Emanował silną aurą. Złą aurą. - podkreślił - Prosił o nocleg i pytał o jakieś stare dokumenty, mapy. Płacił Calminowi za coś. Złotem. Dużą ilością złota. - zamilkł na chwilę, pociągnął z butelki, po chwili podjął wątek - Ta kobieta nosiła błękitne szaty. Mocno sfatygowane. Emanował od niej silny strach, krew, błoto, tanie wino, obojętność. Tak całkowita obojętność, że aż przerażająca. Tą dziewczynę bardzo skrzywdzono. Mówiła mało, ale z dziwną manierą. Powiedziałbym, że pochodziła z południa. Może z Onii. Mówiła bardzo wyniośle, jak szlachcianka, ale jednocześnie patrzyła z pokorą, właściwą kapłankom. Nie umiem jej rozgryźć, zbyt wiele sprzeczności.
      -  A ten trzeci? - spytała Bloandaeserentille ponuro.
      -  Mieszaniec. Półkrwi elf. Chorobliwie blady. Odniósł dwukrotnie bardzo ciężkie rany, prawdopodobnie też przeżył powrót z Krainy Mrocznego Władcy. Miał specyficzną broń. Czarny miecz, pewnie krasnoludzki. Nosił go na plecach, jak ty katany. Na rękojeści miał srebrny znak ptaka, spadającego na ofiarę, orła albo jastrzębia.
      -  Siostro, czy to możliwe? - krzyknął zaskoczony Dirteen.
      -  Tak, Interimo. - głos elfki nawet nie drgnął, był nadal śmiertelnie poważny - Już wcześniej podejrzewałam, że ktoś musiał ocaleć z pogromu. Nie wierzyłam w śmierć Senterdendirtendo. Nie po to Cienisty go ocalił, żeby zginął w pogromie. Stary elf to oczywiście nasz niezapomniany Savillenollanterth. Idiota i rasista. Kobietą musi być A'gne.
      -  Tak, ich śmierci nie byliśmy pewni. Poza Jastrzębiem. Na własne oczy widziałem, jak Aefra, zresztą całkiem pijana, go cięła przez brzuch. Nie mógł przeżyć. - Dirteen był pewien tego, co mówił.
      -  Niekoniecznie. Ten mieszaniec ma wiele cech, o które bym go nawet nie podejrzewała. Pochodzi zza Wielkiego Morza. Niewiele wiemy o tamtejszych ludziach. Jego matka była elfią podróżniczką - uzdrowicielką. Parała się potężną magią. O ojcu niewiele wiedział. Na marginesie, to nawet mniej niż ja. Był nim mnich Zakonu Mrocznego Władcy. Nie wiadomo wiele o tych ludziach. Podejrzewa się nawet, że są ożywieńcami.
      -  Niemożliwe, Vrenth. Wiedzianoby o tym.
      -  Wielu rzeczy o tym świecie jeszcze nie wiemy, Rethelle. Na tym lądzie jesteśmy od czterech i pół wieku.
      -  Mylisz się, Vrenth. Od niespełna czterech wieków.
      -  Mówię o elfach, Rethelle, które były tu wcześniej. Nieistotne.
      -  Kim była ta kobieta, siostro?
      -  Już mówiłam, Interimo. To A'gne.
      -  Myślisz o Kravin?
      -  Tak. Poznałam ją na długo przedtem zanim wstąpiła do zakonu. Była wtedy rozkosznym rozpieszczonym szczylem. - na ustach elfki pojawił się cień uśmiechu - Była córką szlachty ze Slinii. Zawędrowałam kiedyś w tamte okolice. Szlachcic był moim starym znajomym i przez pewien czas kochankiem.
      -  Nie wiedziałem... - Dirteen zawiesił głos, szukając odpowiedniego słowa.
      -  Że miałam bliskie kontakty z południową szlachtą? - ponownie się półuśmiechnęła - Bywało różnie. Wtedy nosiła imię A'gne. Jako taką ją poznał Nemedis. To było kilkanaście lat później. Uwiódł ją. Zawsze pociągała go arystokracja. W parę lat po tym na południu wybuchła zaraza. A'gne zaangażowała się w pomoc biednym. Wyjechała do świątyni Daeren w Onii. Potem się dowiedziała o śmierci rodziny.
      -  Zaraza była wielkim nieszczęściem. - stwierdził ponuro S'ven.
      -  Nie zaraza, Rethelle. Tardeńscy najemnicy. Konkretnie brygada Calmina. - wymówienie nazwy było dla niej zbyt bolesne - To oni zajmowali się rozprzestrzenianiem zarazy na południu. W pewnych kręgach nazywa się ją przecież Tar'dene Va'ntine, tardeńskim piekłem. Południe nie miało wyjścia, tylko poddać się woli Imperatora.
      -  Masz rację, Vrenth. Zaraza wybiła prawie całą szlachtę Slinii. Wojska prawie nie mieli, a ci, którzy byli, zginęli w walce. Żadne z miast nie umiało odeprzeć zarazy. Wieś jest ciemna i jej za jedno, czy będzie płacić szlachciurom, czy Imperatorowi. Bieda zawsze wygląda tak samo. - S'ven zawiesił smutno głos.
      -  Nie naprawisz świata, Rethelle. - odezwała się elfka. Jednak pozostali wyczuli, że jej to ciążyło. Skąd mieli wiedzieć, że kiedyś próbowała. - Obawiam się, że wiem, kim był stary elf. - Spojrzenie Dirteena spytało. Odpowiedziała - Tak, Interimo. Savien. Stary zarozumialec. Cholera, nie myślałam, że przeżyje. - zrobiła efektowną pauzę - On Go szuka, Interimo.
      -  Kogo, Vrenth? Kim jest ...Savien? - S'ven nie rozumiał.
      -  Savillenollanterth, przez wielu nazywany Savienem, - zaczęła elfka - jest elfim czarodziejem. Włada jednak nieco inną magią, niż wielu w tym świecie. Nie dziw się. Jest, jak wszystkie elfy, przybyszem z innych Sfer Materialnych. Nie należysz, mam nadzieję, do żadnej z modnych ostatnio grup, negujących Sfery i Vrenemorthe?
      -  Nie, Vrenth. Jestem w tej kwestii całkowitym konserwatystą. Może dlatego, że zdarzało mi się widywać przywołanych mieszkańców Jedenastej.
      -  Dżiny z butelki? - zakpił Dirteen.
      -  Nie, Interimo. Całkiem potężne Byty Niematerialne, czy Półmaterialne. Czasami potężniejsze od Pomniejszych Demonów. I mniej wredne. - uśmiechnął się. O dziwo, Bloandaeserentille też.
      -  Savien nie przybył, jak wielu z trzeciej, ani nie uciekł przed dżinami z Jedenastej. - kontynuowała - Jest rodowitym Thanijczykiem. Pochodzi z Tha'nirr - jedynego elfiego miasta w Siódmej Sferze. Wzniesionego w całości przez potężną magię po pokonaniu krasnoludów. Tam magia jest inna. On jest jednym z dwojga elfów z Siódmej, przybyli tutaj. Jedynych elfów. Towarzyszył Vrenemorthe. Ma siedemset trzydzieści osiem lat posiada wiedzę równą trzynastu pokoleniom ludzkich magów. Poszukuje Przedwiecznego, tak jak ja. Znasz tą legendę?
      -  Tak, Vrenth. Legendę o czarno odzianej elfce zbrojnej w ciemny miecz ze znakiem róży. Elfce, którą posłali bogowie. Vrenemorthe. Przeklętej.
      -  To nieprawda. - zaprzeczył Dirteen - Przecież ty, siostro, nie jesteś...
      -  Mylisz się, Interimo - głos elfki był przeraźliwie zimny. - Rethelle ma rację. Jestem tą, która z pomocą Saviena otworzyła Wrota. Jestem tą, którą krasnoludy czczą i nazwały Vrenemorthe. Jestem tą, z której zakpiło przeznaczenie.

    *

         Długą chwilę siedzieli w milczeniu. Pierwszy odezwał się S'ven.
      -  Więc jednak przepowiednie nie kłamały.
      -  Jakie przepowiednie, Rethelle?
      -  O twoim przybyciu. O wielkiej wojnie, która zniszczy świat. I o rasie doskonałej, która odrodzi się z popiołów świata. Z ognia i krwi. Tę ostatnią zawdzięczamy elfom, więc, oczywiście, spartaczono tłumaczenie. Dotarłem do fragmentów oryginalnego tekstu, który także mówi o zagładzie świata. Jednak przewiduje wymarcie wielu ras i degenerację rasy ludzkiej.
      -  I pewnie tak będzie, gdyż z krwi i popiołów nie powstanie nigdy istnienie doskonalsze niż było, a jedynie żądza mordu i śmierć.
      -  Co to, siostro? - zdziwił się Dirteen
      -  Słowa jednej z przepowiedni Vi'seny. - po chwili powiedziała ostro - Nie ma co się rozwodzić nad elfimi czy ludzkimi przepowiedniami. Co się dzieje w świecie, Rethelle? Jest już źle?
      -  Źle, to mało powiedziane, Vrenth. Onia i Slinia, jak wiesz, podbite podczas zarazy. Wyspy Jordzkie i Landia poddały się pod zwierzchnictwo Imperium przed półtora miesiącem. Noringaard podpisał pakt z Cesarzem. Plemiona barbarzyńców jeszcze walczą, ale wycofują się na Ziemie Niczyje. Dalen poddał się zaraz po zajęciu Bantillandu i spaleniu świątyni Daeren. Vartir od niepamiętnych czasów był zależny od Tardenu. Bangkkak jest potęgą handlową, ale i tamtejsi najemnicy nie wytrzymają długo. Ziemi Niczyjej bronią watahy orków, goblinów, zbiegłych bandytów, opryszków, rzezimieszków, zabójców. Ale ja bym tam nie szukał schronienia. Las Ettine chroni potężna magia elfów i przedwiecznych druidów. Ludzcy magowie nie pokonają jej nigdy, jednak dla potężnego maga ettine nie jest to niewykonalne. A moc taką daje Klejnot Światła.
      -  Myślałam kiedyś, że nie obchodzą mnie losy świata, Rethelle, zrozumiałam jednak, że nie pozostawiono mi wyboru. Jestem naznaczona przekleństwem przeznaczenia. Nie pozostawiono mi wielkiego wyboru.
      -  Przeznaczenie nie jest nieuniknione, Vrenth. Jest to tylko najbardziej prawdopodobny przebieg wypadków.
      -  Nie, Rethelle. Całe moje życie zostało przepowiedziane. Może inni, zwłaszcza ludzie, mają pozostawiony pewien wybór, ale nie ja. Ja po prostu wiem, jak postąpię, bo to przepowiedziano i nie mogę zrobić nic innego, gdyż nie jest to wykonalne, lub jest całkowicie sprzeczne z moimi celami.
      -  Nawet przepowiednie mówią, że będziesz wybierać.
      -  Tak. Dobro lub zło. Śmierć lub panowanie nad światem.
      -  Jedno nie zostało przewidziane. Savien może cię ubiec. A wtedy Imperator zawładnie światem.
      -  Tak będzie, Rethelle. Dopóki istnieć będzie klejnot. Musimy powstrzymać Saviena. Rethelle, możesz określić, jak daleko od nas się znajdują?
      -  Tak. - Elfka poczuła silne uderzenie mocy. Izba rozjaśniła się błękitnawym światłem. Chwilę później nad stołem pojawił się niewielki obłok, a w nim obraz trzech postaci, aż nazbyt dobrze jej znanych. Obraz wirował i zmieniał się. Po chwili zobaczyła wieże tardeńskiego zamku. Nagle wszystko znikło. - Już wiem, Vrenth. Są w Dweronderth.

    *


      -  Rethelle?
      -  Tak?
      -  Możesz... masz zdolności przywoływania obrazów. Możesz zobaczyć Przedwieczny?
      -  Niestety, Vrenth. Klejnot ma pewne właściwości, które niweczą wszelkie próby przywołania jego obrazu. - zaczął wyjaśniać S'ven - Można to zrobić tylko za pomocą starożytnego Rytuału. Ale trzeba go odprawić w szczególnym miejscu.
      -  Nie, potrzebna jest idealnie czysta woda. Jedyne miejsce, gdzie się taka znajduje to Zrujnowana Świątynia.
      -  Świątynia, wybudowana przez krasnoludy na cześć Elaine. Na cześć ich wybawicielki. - powiedział z czcią S'ven.
      -  Na jej cześć. - Dirteen skinął w stronę Bloandaeserentille. Zapadła cisza, którą po chwili przerwała elfka, zwracając się do maga:
      -  Odprawialiśmy tam rytuał, ale nie wiem, czy mogę ufać wizjom. Zawsze istnieje pewne ryzyko.
      -  Woda pokazuje wiele, Vrenth, ale zawsze prawdę. Zwłaszcza woda w Zrujnowanej Świątyni. Czasami jedynie przyszłość może się zmienić, ale nieznacznie.
      -  Scorpio wiedział, że umrze. - mówiła elfka powoli, ze smutkiem - I wiedział, że nigdy nie będę jego. - zawahała się - Ale i tak nie przestawał próbować tego zmienić. Ja też wiedziałam. Wiedziałam, że wszyscy zginą. - popatrzyła na S'vena, potem na Dirteena - Ale ja nie umiem być sama. Potrzebuję miłości. Nawet, jeśli sama nie potrafię kochać.

    *


      -  Jedźmy.
      -  Dokąd, siostro?
      -  Do Dweronderth? - domyślił się S'ven.
      -  Nie, Rethelle. Przynajmniej nie do zamku, o którym myślisz. Savien nie bez powodu wybrał to miejsce. Nie wiem, co widział w Wodzie. Jedno jest pewne: nie mógł dokładnie zobaczyć miejsca, gdzie jest Przedwieczny. Jednak zna większość legend z Nim związanych. Posiada również szeroką wiedzę. Może więc dość dokładnie określić miejsce pobytu Przedwiecznego.
      -  A ty nie?
      -  Nie muszę, Rethelle. On już to zrobił za mnie. Ale gdyby nie chciał mnie zabić, gdyby nie jego obsesja, nie wiedziałabym, że żyje. Teraz musimy zachować szczególną ostrożność. Interimo, - elf otrząsnął się z zadumy - jak daleko stąd jest do Dweronderth?
      -  Jakieś dwa, może trzy dni drogi. - odpowiedział niepewnie.
      -  Trzydzieści godzin traktem, przy dobrym koniu. - poinformował S'ven. - Zdajesz się zapominać, że pochodzę stąd, Vrenth.
      -  Nie zapominam, człowieku.
      -  Tylko mi nie ufasz? - stwierdził z żalem.
      -  Ja nikomu nie ufam.

    *

         Jechali na zachód, coraz bardziej oddalając się od Równika. Udało im się wymienić konia Nemedisa na trochę cieplejszej odzieży i niewielkie zapasy żywności. Mieli nadzieję, że nie spotkają wojsk cesarskich. Nawet S'ven nie mógł liczyć na ciepłe powitanie z ich strony. Mimo wszystko jechali. Robiło się coraz zimniej. W końcu zbliżali się do Gór Carthen, najwyższego pasma na północy. Jechali szybko. Jedynie w południe zrobili krótki postój, żeby dać wierzchowcom odpocząć. Zjedli trochę zapasów i ruszyli w dalszą drogę. Szybko też skręcili z głównego traktu. Interimo znał nieźle okolice Dweronderth, wyszukiwał więc najlepsze ścieżki. Krajobraz stawał się coraz bardziej górzysty, tak że pod wieczór dotarli do pierwszych, niewielkich jeszcze, wzniesień Gór Carthen. Dopiero gdy zapanowały całkowite ciemności zaczęli szukać miejsca na nocleg. S'ven nie widział czubka własnego nosa, dopóki nie rzucił odpowiedniego czaru. Intrawizja działała, jednak nie pomogła za wiele. Noc była bardzo ciemna. W oddali słyszał wycie wilków, gdy się zatrzymali. Z tego, co zdołał zauważyć, był to jakiś opuszczony szałas pasterski. Nic specjalnie pociągającego.
      -  Jesteśmy już blisko. - przerwała ciszę Bloandaeserentille. - Szkoda, że musimy się zatrzymać.
      -  Moglibyśmy przecież jechać w nocy, siostro. - zaprotestował Dirteen.
      -  Nie, Interimo, nie wiesz co mówisz. Koń Rethelle ma już serdecznie dość. Twój też nie miałby nic przeciwko postojowi. Gvyna trzyma się jeszcze, ale już pewnie niedługo. Przeszłaby jeszcze najwyżej godzinę, może dwie. Nic więcej. My też musimy odpocząć. Nie zapominaj, że nie spaliśmy zeszłej nocy. Dość tej rozmowy. Zjedzmy coś i chodźmy spać. - Elfka usiadła na kupie siana. Wyciągnęła z juków trochę suszonego mięsa i jakiś kawałek chleba. Zaczęła jeść. Dirteen poszedł w jej ślady.
      -  Jestem raczej przyzwyczajony do tego, że widzę, co jem. - zaczął narzekać S'ven.
      -  Przykro mi, Rethelle, ale nie mamy nawet z czego rozpalić ognia. Poza tym myślałam, że magom ciemność nie sprawia kłopotów.
      -  Nie jestem kotem. - Wziął od elfki kawał suszonego mięsa i zajął się jedzeniem. Po dłuższej chwili Bloandaeserentille się odezwała:
      -  Całkiem nieźle sobie radzisz, czarodzieju.
      -  Magia bywa przydatna. Jednak nie jest idealna. Widzę tylko trochę lepiej niż normalnie, powiedzmy, że jakby zmierzchało. Elfy zawsze widzą dobrze, nie?
      -  Nie. - zaprzeczyła Bloandaeserentille. Dirteen skończył jeść i ułożył się na stercie siana, usiłując jednocześnie leżeć na płaszczu i się nim przykryć. Nie za bardzo mu się to udawało. Po chwili elfka kontynuowała: - Elfy widzą tylko trochę lepiej od ludzi. Mają jednak bardzo wyczulone zmysły. W ciemności "widzą" za pomocą węchu i słuchu. Dzięki temu mogą skonstruować bardzo dokładny obraz otoczenia. Z tą tylko wadą, że bez kolorystyki. - uśmiechnęła się.
      -  Rzadko się uśmiechasz, elfko.
      -  Przy tobie coraz częściej. - uśmiechnęła się znowu. Zamyśliła się. Było zimno. Odruchowo przysunęła się do S'vena. On delikatnie objął elfkę. Nie sprzeciwiła się. Oparła głowę na jego ramieniu. Zasnęła.

    *

         Wczesnym rankiem wyruszyli w dalszą drogę. Bloandaeserentille jechała pochłonięta myślami. Dirteen szukał ścieżek. S'ven rozglądał się po okolicy. Jak przypuszczał, byli już niedaleko Dweronderth. Ścieżka prowadziła ośnieżoną doliną. Po obu jej stronach wznosiły się wysokie szczyty. Śnieg nie przestawał sypać. Mimo starań, nie mogli jechać tak szybko jak poprzedniego dnia. Jednak jeszcze przed południem zatrzymali się u stóp potężnej góry. Na jej szczyt prowadziła ledwie widoczna, pokryta śniegiem ścieżka.
      -  Jesteśmy, siostro. - Przerwał wielogodzinną ciszę Dirteen.
      -  Tak, to Dweronderth, Góra Przeznaczenia. - Elfka nadal była zamyślona.
      -  Żadnych śladów. Wiesz, co to oznacza? - rzucił Dirteen.
      -  Tak. Saviena tu jeszcze nie było. Jednak legendy nie kłamią. Jeszcze go spotkamy, zanim zdobędę władzę. - Jej słowa niepokoiły towarzyszy.
      -  Już zdecydowałaś, prawda Vrenth? - spytał posępnie S'ven. Elfka długo się zastanawiała.
      -  Chodźmy. Musimy się spieszyć. - Ruszyli wąską ścieżką.

    *

         Po niecałej godzinie dotarli prawie na szczyt. Bloandaeserentille znacznie wyprzedziła towarzyszy, mających duże problemy z przekonaniem koni do pójścia za elfką. Ścieżka kończyła się nagle niewielką półką skalną, ocienioną dwoma oblodzonymi szczytami. Bloandaeserentille przeszła kilka kroków w stronę pionowej ściany lodu. Dziwny blask przyciągnął jej wzrok. Na lodowym piedestale zaledwie kilka kroków od niej leżał On - Przedwieczny, Klejnot Światła. Nad oświetloną powierzchnią lodu wirowało kilka śnieżynek. Na tafli lodu zarysowała się postać. Elfka znała ją. To był czarny anioł z jej wizji. Wiatr zaświszczał jakby w słowach "Elaine". Zarys anioła na lodowej tafli zrywał się do lotu. Wiedziała. To jej przeznaczenie. Wiedziała też, że wiele rzeczy zostało przepowiedzianych. Nie wiedziała tylko jak. Zrobiła dwa kroki, wyciągnęła rękę, sięgając po Klejnot. I stało się. Przepowiednie nigdy nie kłamią. Czarny sztylet utkwił jej w ramieniu, zaburzając ruch. Spojrzała. Powietrze jeszcze falowało od czarów niewidzialności. Kilka kroków od niej stał Senterdendirtendo. Obok Kravin w biało-błękitnej jedwabnej sukni. Obok nich zmaterializował się Svillenollanterth. Nie zdążyła się zdziwić. Szybkim ruchem wyciągnęła sztylet, tkwiący w ramieniu. Kravin wznosiła dłonie, kończąc inkantację jakiegoś zaklęcia. Elfka rzuciła. Sztylet utkwił po rękojeść w krtani kapłanki. Śmierć dościgła ją pierwszą. Tak zostało przepowiedziane. Jastrząb nie czekał. W dłoni już trzymał ozdobny tardeński miecz. Dłonie elfki szybko chwyciły rękojeści katan. Rzucił się na nią. Skrzyżowali ostrza. Brzęknął metal. Potem drugi raz. Trzeciego pchnięcia nie uniknął. Mimo rany, elfka świetnie władała obiema rękami. Północne ostrze przecięło półelfowi tętnicę szyjną. Umarł szybko. I ostatecznie. Tak zostało przepowiedziane. Savien skandował słowa zaklęcia. Bał się. Znał przepowiednie. Ale postanowił z nimi walczyć. Nagle oboje zobaczyli jeszcze jedną postać, wyłaniającą się z lekkiej mgiełki.
      -  Cienisty! - poznała go elfka.
      -  Tak, Elaine. To ja. Nie pozwolę, by wypełniły się przepowiednie. Nie pozwolę ci władać światem!
      -  Nie tobie o tym decydować! - krzyknęła elfka. Skoczyła. Cienisty nie był na to przygotowany. Zasłonił się kosturem. Jedna z katan cięła go w ramię. Krew znowu splamiła śnieg. Drugie pchnięcie sparował z trudem. Elfka wzniosła ostrza do ostatecznego ciosu. Nagle potężna kula mocy odepchnęła ją. Uderzyła o ścianę lodu. Savillenollanterth nie próżnował. Chwilę potem w dłoni Cienistego zmaterializował się miecz, błyszczący jak lód. Elfka wiedziała, że z magią nie wygra. Ale wiedziała też, że to już przepowiedziano. Rzuciła obiema katanami w Cienistego. Jedną udało mu się odbić, druga jednak dosięgła celu. Cienisty upadł w zlany krwią śnieg z przebitą komorą serca. Tak zostało przepowiedziane. Savillenollanterth wzniósł dłonie. Elfka poleciała, uderzając o drugą ścianę. Zwaliła się ciężko. Krew wąską strużką płynęła z kącika jej pięknych ust. Savien skandował zaklęcie. Znała je. Mogła się za chwilę spodziewać strugi błękitnego ognia. Z trudem poruszając obolałą ręką, wyjęła Pierścień Mroku Tha'ersena. Włożyła na palec, wypowiadając kilka słów w S'ha-n-esthalle. Savien zobaczył, co się stało. Nie był zdolny rzucić jakiegokolwiek zaklęcia. Magia drowów. Zaklął w duchu. Wyciągnął swój zatruty sztylet. Rzucił w leżącą elfkę. Zasłoniła się, mimo to sztylew wbił się w przedramię. Nie miała siły wstać, gdy Savien brał w rękę Klejnot Światła. Świsnęła strzała. Utkwiła w boku czarodzieja. Savien upuścił Klejnot. Elfka zobaczyła Interimo, który biegł w jej stronę, z łukiem w dłoni. S'ven podszedł do niej i delikatnie wyjął sztylet z rany. Dirteen strzelił po raz drugi. Strzała utkwiła w ramieniu czarodzieja. Osunął się na kolana. Przed nim była przepaść.
      -  Dość, Interimo! - usłyszał za sobą. Dirteen wyciągnął miecz, podał siostrze. Świsnęło ostrze. Savien zginął ostatni. Tak zostało przepowiedziane. Elfka podniosła Klejnot Światła. Błysnęło niesamowicie jasne światło. Czarny anioł zmaterializował się nad przepaścią.
      -  CO WYBIERASZ, ELFKO? - spytał głosem, od którego zadrżały lodowe ściany.
      -  Wiesz, Allethelu. - odpowiedziała wolno - Już dawno wybrałam. Przeznaczono mi władzę i zemstę. Moje imię, Bloandaeserentille. Wyboru dokonano za mnie.
      -  WIEM, ELFKO, ZAWSZE MOŻESZ ZNISZCZYĆ KLEJNOT.
      -  Nigdy, Allethelu. Nie wyrzeknę się tego, po co żyłam.
      -  NIECH TAK BDZIE. ŚWIAT SPŁYNIE WIC KRWIĄ. - Czarny anioł zniknął we mgle. Elfka podniosła Klejnot. Zalśnił krwawo w zachodzącym słońcu. Spojrzeli po sobie.
      -  Zemsta się dokonała - powiedział Dirteen, patrząc na zwłoki Saviena.
      -  Nie, Interimo, to dopiero początek. - Uśmiechnęła się złowrogo. S'ven patrzył, jak wypełniają się przepowiednie. Podeszła do niego.
      -  Dziękuję ci, Rethelle.
      -  Za co, Vrenth?
      -  Wiesz za co. - uśmiechnęła się. Wiedział. Patrzył na nią z Przedwiecznym w dłoni. Słońce zachodziło krwawą łuną. Tak zostało przepowiedziane. Rzeki spłyną krwią.




    Komentarze

    Ten artykuł skomentowano 9 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.


    Seldon *
     

    Wędrowiec
    Temat:
    Dodany: 29.07.2005 o 2:20  

    Naprawdę fajne opowiadanie. Widać wyraźny wpływ Sapkowskiego , trochę D&D... naprawdę fajne. Przyjemnie się czyta.

    Rhoki
     

    Wędrowiec
    Temat:
    Dodany: 10.08.2005 o 17:30  

    Świetne opowiadanie, ale jak już wspomniał Seldon, zapożyczenia są wyrażnie widoczne i... moim zdaniem psują całość. Poza tym mam pewnych rzeczy nie zrozumiałem nawet po przeczytaniu całości... cóż, może nie jestem wystarczająco bystry ;). Mimo to opowiadanie oceniam jak najbardziej pozytywnie (pierwszy amatorski tekst od czasu "Lotu Ćmy", który mnie zachwycił.

    Carly
     

    Wędrowiec
    Temat:
    Dodany: 16.04.2006 o 9:49  

    Bardzo poruszyło mnie to opowiadanie. Szkoda, że tak mały fragment mówi o samym dotarciu do Klejnotu Światła...ale to może dlatego, że ja właściwie tego nie przeczytałem, a "pochłonąłem".
    Dialogi są po prostu mistrzowskie, uwielbiam te niedopowiedzenia pojawiające się miejscami.
    Póki co,moim zdaniem, "Na zachód od Rownika" jest fundamentem Insimilionu i każdy wędrowiec powinien to przeczytać.
    Świetnie, Vrenth.

    Vrenth
     

    Wędrowiec
    Temat:
    Dodany: 04.05.2006 o 0:04  

    czemu ja tak rzadko zaglądam do komentarzy, jak mi tu tak słodzą :-) dzięki wszystkim, oczywiście że są zaporzyczenia, bo jak pisałam czytałam głównie Sapkowskiego (i mało co z fantasy poza nim).
    jak tak sobie patrzę, to coś mi mówi, że trzeba będzie powrócić do prac nad kolejnym opowiadaniem...

    Orish Shanlen
     

    Wędrowiec
    Temat:
    Dodany: 04.05.2006 o 0:41  

    Carly napisał(a):
    "Na zachód od Rownika" jest fundamentem Insimilionu


    Niestety - jak dla mnie. Insimilion jest stroną głównie o cRPG i fundamentami powinny być solucje, recenzje i poradniki, bo tego ludzie tu głównie szukają. Opowiadanie jest świetne, ale niestety prawie nikt tego nie przeczytał :/ Bo po prostu trudno mi uwierzyć, że ktoś przeczytał i zostawił to bez komentarza lub chociaż oceny...
    Ja sam przez całe opowiadanie nie przebrnąłem, bo kiedy je sformatowałem, już mi się nie chciało na to patrzeć :D Ale może niedługo doczytam :)

    Vrenth napisał(a):
    czemu ja tak rzadko zaglądam do komentarzy


    No właśnie ;) Kiedyś to nikt by się nie zdziwił, gdyby tu było 100 komentarzy (jeśli nie więcej).

    Vrenth
     

    Wędrowiec
    Temat:
    Dodany: 19.05.2006 o 16:06  

    konkretnie rzadko zaglądam do własnych tekstów, a tym samym komentarzy, choć staram się to robić, zwłaszcza w tekstach mniej literackich, jak porady. no i zgodzę się z Orishem, że jednak fundamentem to opowiadania napewno nie są. jeśli coś nim może być, to chyba dział IWD2, który był pierwszy, jak mi się wydaje.

    Nef
     

    Wędrowiec
    Temat:
    Dodany: 19.05.2006 o 18:59  

    Wpływ i inspiracja Sapkowskim za bardzo widoczna, szczególnie na początku, w pierwszych zdaniach. Ale poza tym nieźle. I słówko do Orisha.

    Orish napisał(a):

    Niestety - jak dla mnie. Insimilion jest stroną głównie o cRPG i fundamentami powinny być solucje, recenzje i poradniki, bo tego ludzie tu głównie szukają.


    Przyjąłem do wiadomości Twoją wizję Insiego, którą uważam zresztą za ograniczoną (nie chodzi o horyzonty umysłowe, ale wizję Insiego). Ja osobiście cieszyłbym się, że oprócz solucji itp., których to tesktów wszędzie są setki są tutaj ludzie, którzy piszą teksty bardziej skomplikowane i zdecydowanie wystające ponad przeciętny poziom ogółu materiałów, np. Vrenth, Ingmar, Carly, Seldon. Zamiast się wymądrzać promuj te teksty, choćby poprzez okresowe podsumowania poszczególnych działów i małą "wewnętrzną reklamę" w newsach. Jeżeli Insimilion ma stać się ważną stroną dla środowiska graczy cRPG to musi stanąć na wysokości zadania i poza tym co najpopularniejsze dawać też rzeczy dla ambitniejszych graczy.

    Nef
     

    Wędrowiec
    Temat:
    Dodany: 19.05.2006 o 19:07  

    Aha, czy Władca Insimilionu powinien chwalić się tym, że nie doczytał tekstu do końca, bo mu się nie chciało, a poza tym nikt i tak tego nie przeczyta? Swego czasu rugałeś Feanora za to, że niby wywyższa jedne teksty nad drugie. Dla mnie to rzecz normalna, bo dobry tekst powinien być wyróżniony. Gorzej, że Ty do niektórych tekstów, jak choćby tego, masz stosunek lekceważący. Moim zdaniem to skandal!

    Vrenth
     

    Wędrowiec
    Temat:
    Dodany: 01.06.2006 o 22:38  

    Ech, Nef, nie wyjeżdżaj na Władcę. W końcu też człowiek i poleca, tylko że nie dał rady. ja to akurat rozumiem, bo po n-tej korekcie tego tekstu też nie mogłam na niego patrzeć. i od umieszczenia tutaj nie mogę go przeczytać. ale ja wszędzie widzę błędy, niedociągnięcia, emocje...



    Ten artykuł skomentowano 9 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.


    Pseudonim
    E-mail
    Treść Dostępne tagi: [cytat][/cytat], [url=http://][/url]
    Przepisz poprawnie podane słowa mnustwo orkuw