Warning: Undefined array key "autologin" in /usr/home/peronczyk/domains/insimilion.pl/insimilion/twierdza/index.php on line 25 Felietony • Gry wiecznie żywe • INSIMILION

    Felietony


    Gry wiecznie żywe

    Gry wideo » Felietony » Felietony
    Autor: nouwak
    Utworzono: 31.08.2011
    Aktualizacja: 04.07.2015

    Tak, znowu. Ale będę wałkować ten temat, bo go lubię. Zapewne, jeżeli też interesujecie się tym zagadnieniem, natykacie się od czasu do czasu na teksty, których autor opisuje stare gry, zachwyca się nad wciąż wysoką, mimo wielu lat od ich stworzenia, grywalnością, oraz z sentymentem wspomina, jak niegdyś zarywał noce, chcąc ukończyć dany poziom czy pokonać niemal niezniszczalnego bossa. Mój artykuł będzie z grubsza o tym samym, za wyjątkiem jednego, choć istotnego aspektu. Mianowicie wcale nie grałem w opisywane tu gry w zamierzchłych czasach. Ani w tych nieco nowszych. Praktycznie na wszystkie natknąłem się całkiem niedawno, gdy na stronach poświęconych abandonware’owi szukałem zupełnie innych gier, właśnie takich z dawnych lat, do których z przyjemnością powracam. Muszę przyznać, że znalezione pozycje miło mnie zaskoczyły, dlatego też pokrótce podzielę się moimi wrażeniami. A, jeszcze jedno – nie traktujcie tytułu zbyt dosłownie. "Wiecznie" to szmat czasu, a tutaj to tylko taka metafora, upiększenie.


    I taka mała uwaga: jeśli ten tekst zachęci Was do sięgnięcia po jeden lub więcej z wymienionych przeze mnie tytułów, będzie wam potrzebne specjalne oprogramowanie. W większości bowiem te gry uruchamiają się wyłącznie w środowisku DOS, zatem nie uda się ich włączyć tak po prostu w Windowsie (o innych systemach się nie wypowiadam, bo nie znam się na nich - oprócz "Okienek" mam tylko skromne doświadczenia z Ubuntu). Z pomocą przychodzi mały, pożyteczny emulator pożądanego środowiska – DOSBox. Nie było gry, której nie udało mi się na nim uruchomić, a przynajmniej wydaje mi się, że gdy tak się działo, nie była to wina programu. Jest on prosty w obsłudze, wystarczą trzy lub cztery podstawowe komendy, a w internecie można łatwo znaleźć strony, które pomogą Wam się z nimi zaznajomić.

    Dune


    Być może kojarzycie osobę Franka Herberta. Jeśli tak, już tylko krok dzieli
    Was od jednego z największych dzieł fantastyki naukowej, jakie do tej pory powstały. Mówię oczywiście o Diunie, sadze składającej się z sześciu opasłych ksiąg oraz dwutomowego zakończenia, autorstwa Briana Herberta i Kevina J. Andersona (który napisał też kilka książek ze świata Gwiezdnych wojen). Ponieważ bardzo spodobało mi się dzieło Herberta, natknąwszy się na grę komputerową bazującą na powieści, postanowiłem się w nią zagłębić.

    Trudno mi określić, do jakiego gatunku należy. Powiedziałbym, że to połączenie RPG i strategii, choć obie te warstwy są dość ubogie. Kierujemy głównym bohaterem pierwszych tomów Kronik Diuny, Paulem Atrydą, a zadanie mamy dość podobne do tego, jakie chłopak otrzymał w książkowym oryginale, czyli odnieść zwycięstwo nad wojskami Harkonnenów i głową ich rodziny, baronem Vladimirem. Oprócz tego musimy dbać o wydobycie przypraw na odpowiednim poziomie, gdyż co pewien czas musimy odsyłać coraz większe dostawy Imperatorowi, który oddał nam planetę Arrakis (tytułową Diunę) w lenno. Zagłębiałem się w fabułę, ciekawiło mnie, jak potoczą się kolejne wydarzenia i w jakiej mierze będą się zgadzać z tym, co znam z książki.

    Tutaj chciałbym zwrócić uwagę na dwie rzeczy – symulowanie 3D przez elementy całkowicie dwuwymiarowe oraz płynne przejścia kolorystyczne. O pierwszym mogę powiedzieć tylko tyle, że to ciekawostka techniczna, natomiast rozpiszę się o drugim. Gdy zobaczyłem zmianę pory dnia i towarzyszące temu płynne przejście kolorystyczne po raz pierwszy, byłem szczerze zaskoczony. Nie twierdzę wprawdzie, że dorównuje cyklom dnia i nocy w grach pokroju Wiedźmina, ale naprawdę nie sądziłem, że w DOSie można coś takiego osiągnąć. Może i nie doceniam tego środowiska za sprawą dzisiejszych produkcji, ale mimo to zaskoczyło mnie, co programiści i graficy potrafili z niego wydusić.

    Powstało kilka gier osadzonych w świecie Diuny, najczęściej noszące takie innowacyjne tytuły jak Dune, Dune 2, Dune 3, itd. Grałem tylko w dwie pierwsze części, z których druga jest czystą strategią. Ponieważ nie jest to mój ulubiony gatunek, a sterowanie nie należy do najwygodniejszych (prawdopodobnie nie zalicza się nawet do wygodnych), nie byłem w stanie przejść drugiej misji. Cóż, może komuś innemu się uda. Warto sprawdzić samemu.

    Rayman

    To jedna z tych gier, na które nie natknąłem się przypadkiem. Szukałem jej. Jestem wielbicielem zręcznościówek (a może platformówek?) studia UbiSoft z sympatycznym Raymanem w roli głównej. Poza epizodami z kórlikami, rzecz jasna. Od jakiegoś czasu byłem jednak ciekaw, jak wyglądała pierwsza część tej kultowej gry, jeszcze przed przeniesieniem jej w trzeci wymiar.

    No i dowiedziałem się. Przede wszystkim nie spotkałem żadnych znajomych z kolejnych części. Wygląda na to, że nawet postacie takie jak Globox zostały wprowadzone dopiero w „dwójce”. Pod względem fabuły żadnej spójności serii zatem nie ma. W pierwszej części, jak zwykle to bywa, musimy uratować świat przed nikczemnym Panem Złym. Tak, dokładnie tak się nazywa. Aby tego dokonać, musimy uwolnić małe stworki zamknięte w klatkach (przypomniało mi się, że w każdej części Raymana są klatki, jeden wspólny element). Dopiero wyzwolenie wszystkich, a jest ich 50, w dodatku zwykle pochowanych, pozwala nam stoczyć ciężki bój z czarnym charakterem.

    W tej grze rzuca się w oczy (a raczej w palce) niezwykle wysoki poziom trudności. Ja sam, choć zarówno w The Great Escape, jak i Hoodlum Havoc (druga i trzecia część) szczycę się przejściem całości bez ani jednego zgonu (czy raczej ponowienia), tutaj nie byłem w stanie nawet ukończyć gry. Zacznijmy od tego, że co i rusz ginąłem, przy czym kilkanaście (-dziesiąt) razy na poziom to była raczej reguła aniżeli wyjątek. Uparłem się jednak, zaopatrzyłem w kody na życie i jakimś cudem udało mi się dotrzeć do przedostatniej planszy. I wtedy właśnie zorientowałem się, że musiałbym jeszcze raz przejść wszystkie etapy i porozbijać klatki, których nie znalazłem, aby odblokować (sic!) drogę do bossa. Uznałem, że nigdy mi się to nie uda. A na YouTube widziałem filmiki z ludźmi, którzy podołali nawet bez kodów. Dla mnie oni już są "hardkorami". Jeśli sądzicie, że Wy jesteście twardzi, a nie "miętcy", proponuję tę grę. Albo to potwierdzi, albo przeżuje i wypluje, nie pozostawiając złudzeń.

    Simon the Sorcerer

    Tę serię być może wiele z Was kojarzy, doczekała się już bodajże piątej części. Cofnijmy się jednak do korzeni, w czasy najdawniejsze. W tym przypadku nieco grałem w trzecią część Szymka, jednak wtedy niespecjalnie interesowało mnie, co działo się wcześniej. Przy jakiejś okazji natrafiłem jednak na tę grę, więc postanowiłem sprawdzić, jak wygląda i jaką grywalność ma kamień węgielny serii.

    Od razu muszę przyznać, że nie jestem wielkim fanem przygodówek. Od czasu do czasu w jakąś chętnie zagram, jednak niespecjalnie lubię biedzić się parę godzin nad rozwiązaniem jednej zagadki. W tym wypadku postanowiłem więc pójść po najmniejszej linii oporu – znalazłem sobie solucję i grałem według niej. Jaka z tego radocha, zapytacie pewnie. I tu właśnie zbliżamy się do największej, moim zdaniem, zalety Szymka Czarodzieja. Humor. W tej grze naprawdę spodobały mi się żarty i śmieszne kwestie. Oczywiście to rzecz gustu, więc najlepiej, aby każdy sprawdził, czy taki typ humoru mu odpowiada. Mnie przypadły do gustu wstawki takie jak:
    - Dlaczego sądzisz, że jesteśmy czarodziejami?
    - Bo gdy najadę na was kursorem, pokazuje się napis „Czarodzieje”,
    czy „Drogi Szymku, z przyjemnością ogłaszam, że zostałeś wybrany z dosłownie setek obiecujących kandydatów do śmiertelnie niebezpiecznego, ale wartego wysiłku zadania, za które zostaniesz nieźle wynagrodzony. Jedyne, co musisz zrobić, to uratować mnie z rąk złego czarnoksiężnika, Sordida.”

    Zagrałem również w drugą część i muszę przyznać, że jest bardzo podobna do pierwszej, poza nieco lepszą grafiką i muzyką oraz dostępną polską wersją językową (oficjalną, z dubbingiem). Przy tej okazji muszę stwierdzić, że część żartów w Szymku jest nieprzetłumaczalna. Sam grałem w polską wersję „dwójki”, prawdopodobnie w angielskiej, przy dobrej znajomości języka, można się bardziej pośmiać. Jeśli jesteście fanami przygodówek, zapewne zagadki będą Wam odpowiadać, natomiast jeżeli bardziej atrakcyjny okaże się humor, polecam liczne solucje, pozwalające przebrnąć przez co bardziej irytujące zadania.

    Ta gra, w przeciwieństwie do poprzednich, do działania wykorzystuje nie DOSBox, a ScummVM, również darmowy, więc bez obaw. Jest to wyspecjalizowany emulator silnika Scumm, który napędza między innymi dwie pierwsze części Szymka. Przy okazji program ten oferuje również opcje poprawy grafiki do pewnego stopnia, co okaże się przydatne dla tych, którzy nie lubią oglądać pikseli..

    Dark Forces

    Powoli przechodzimy do tego, co tygrysy lubią najbardziej. Oto protoplasta gry Jedi Outcast, o której szerzej pisałem w innym artykule, zalążek całej serii. Jeśli chodzi o tę pozycję, również kierowała mną ciekawość. Chciałem poznać dawne losy Kyle'a Katarna, zanim został jeszcze rycerzem Jedi. Poza tym zawsze chętnie sięgam po produkty dotyczące Gwiezdnych wojen, choćby po to, by się przekonać, o co tym razem został wzbogacony świat Star Wars.

    Jak już wspomniałem, w grze wcielamy się w najemnika Sojuszu Rebeliantów i mamy do wykonania szereg misji, wymierzonych zarówno przeciw Imperium, jak i Huttom, którzy zaleźli nam za skórę. Wraz z partnerką, Jan Ors, latamy naszym statkiem, Spleśniałym Gawronem (mówcie, co chcecie, ja uważam, że nazwy statków powinny być tłumaczone, zwłaszcza takie perełki), by wykonywać sabotaż na wrogich instalacjach lub wydobywać ściśle tajne dane. Do naszych rąk trafia cały arsenał coraz to potężniejszych broni oraz wyposażenia typu noktowizor czy maska tlenowa. Dark Forces to FPS, dlatego w tej grze nie będziemy dzierżyć miecza świetlnego ani nie skorzystamy z Mocy. Jednak emocji oraz dobrej zabawy i tak nie zabraknie.

    Byłem naprawdę zaskoczony grywalnością i możliwościami, jakie gra oferuje. Lokacje, w których się poruszamy, są w pełni trójwymiarowe, choć z kolei postacie to płaskie tekstury. Nie przeszkadza to jednak nadmiernie. Gdybyśmy się zgubili, możemy skorzystać ze wzbogacanej w miarę odkrywania kolejnych obszarów mapy. Każda misja ma pewne tło fabularne i stanowi część większej całości, a cele są jasne do zrozumienia, nawet jeśli nie takie łatwe do wykonania. Całości dopełniają całkiem przyzwoite, moim zdaniem, cutscenki. Mimo starań, nie udało mi się przejść tej gry. Nie jestem w stanie pokonać ostatniego bossa. Polecam grę jednak wszystkim fanom Gwiezdnym wojen i tym, którzy niegdyś zagrywali się w Duke Nukem 3D. Wbrew pozorom, obie pozycje opierają się na tych samych założeniach i oferują podobny typ rozgrywki.

    Na koniec mała uwaga techniczna. Żeby udało się odpalić grę na DOSBoxie, trzeba zamontować katalog z grą dwa razy. Za pierwszym razem normalnie, tak jak zwykle, a za drugim jako napęd CD. Dark Forces po prostu próbuje coś odczytać z płyty z grą i jeśli jej nie znajduje, nie włącza się. Dlatego trzeba stworzyć wirtualny napęd. Jestem pewien, że jeśli ktoś przeczyta w readme czy internecie na temat montowania w trybie CDRom, nie będzie miał z tym problemów. I jeszcze jedno: nie montujcie tylko jako płyty CD. W takim wypadku gra nie zapisze postępów, bo w końcu jest to nośnik niezapisywalny, nawet wirtualnie. Raz popełniłem ten błąd i musiałem z tego powodu ponownie przechodzić misję.

    TIE Fighter: Defender of the Empire

    Także i w tym przypadku postanowiłem zagrać ze względu na moje zainteresowanie Gwiezdnymi wojnami. Jeśli chodzi o pozycje tego typu, to miałem na komputerze jeszcze X-Wing, ale brak pewnych rozwiązań, które znajdowały się w Defender of the Empire, zniechęcił mnie do gry. Natomiast samego TIE Fightera, bez dodatku, nie udało mi się znaleźć. W sumie może to i lepiej...

    Praktycznie nie grywam w żadne symulatory lotów. Ani nawet zręcznościówki udające ten gatunek. Dlatego nie mam joysticka, który według wielu jest niezbędnym wyposażeniem w tego typu grach. Jednak w jakiś sposób TIE Fighter zdołał mnie do siebie przekonać. Mimo braku „drążka sterowniczego” udało mi się przejść grę na najniższym poziomie trudności. I nieźle się przy tym bawiłem.

    Wcielamy się tutaj, jak zapewne się domyślacie, w rolę pilota imperialnego, który ma za zadanie zmiażdżyć parszywych Rebeliantów. Spodobało mi się, że tym razem można spojrzeć na galaktyczny konflikt z drugiej strony, bo niewiele pozycji ze świata Star Wars to umożliwia. Czułem się doskonale, pędząc w próżni kosmosu pozbawionym tarcz TIE Fighterem, dla odmiany strzelając zielonymi promieniami laserowymi w myśliwce typu X, Y, A oraz B. To tylko początek. W miarę postępów mamy okazję przejąć stery ulepszonych maszyn z serii TIE: Bombera, Interceptora, Advance’a, a nawet mojego ulubieńca – Defendera o trzech panelach solarnych, którego wyposażenie obejmuje tarcze, torpedy, poczwórne lasery, podwójne działka jonowe, a nawet promień ściągający.

    Wybieramy z siedmiu kampanii, po sześć misji każda, które możemy przejść (poza ostatnią, dostępną dopiero po ukończeniu pierwszych sześciu) w dowolnej kolejności. Każda misja ma cele podstawowe, drugorzędne oraz ukryte. Warte uwagi są zwłaszcza te trzecie, których wypełnianie pozwala nam zajść coraz wyżej w hierarchii Sekretnego Zakonu Imperatora. Dodatkowo satysfakcji dostarcza również otrzymywany po każdej kampanii medal oraz, nieco rzadziej, kolejne stopnie w marynarce Imperium.

    W grze niezwykle spodobały mi się możliwości, jakie daje nam kabina myśliwca. Jeśli czytaliście książki, prawdopodobnie kojarzycie opisy w stylu „TIE siedział mu na ogonie, więc dał pełną moc tarcz na tył, wykonał manewr pozwalający uchwycić wrogą maszynę w krzyże celownicze, po czym uzbroił i odpalił torpedę protonową, która rozbiła ją w bezgłośnej eksplozji. Następnie, widząc, że oddalił się od głównego pola bitwy, skierował całą moc do silników, by jak najszybciej tam wrócić”. I to wszystko można wykonać w grze! Sprawujemy pełną kontrolę nad mocą silników, broni, tarcz, promienia ściągającego (jeśli dostępny) i możemy dowolnie ją przekazywać z jednych systemów do drugich. Z dział podstawowych dostępne są tylko laserowe i jonowe, jednak wystarczają. Do wyboru mamy za to cztery różniące się statystykami bronie drugorzędne, w tym i standardowe torpedy protonowe. Do sterowania można się przyzwyczaić, a do korzystania z różnorodnego uzbrojenia łatwo wprowadzają nas interaktywne samouczki, zrealizowane w postaci treningów w symulatorze.

    Na koniec
     
    Przytoczone przykłady pokazują, ile potencjału wciąż jest w wielu starych grach. Jeżeli zaliczacie się do grona tych, którzy narzekają, że dzisiejsze gry nie mają nic do zaoferowania, a „za moich czasów” było lepiej, to może warto odświeżyć sobie pozycje, w które się kiedyś zagrywało. Uważam jednak, że tak naprawdę wszyscy lubiący rozgrywkę komputerową są w stanie odnaleźć wśród dawnych tytułów coś dla siebie, jeśli tylko przymkną oko na niedoskonałości grafiki. Powyższe gry to tylko przykłady, jednak ten artykuł i tak jest już znacznie dłuższy, niż zamierzałem, więc na nich poprzestanę. Zresztą kto wie, ile jeszcze ciekawych tytułów mogę znaleźć wśród starych gier?



    Komentarze

    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.




    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.


    Pseudonim
    E-mail
    Treść Dostępne tagi: [cytat][/cytat], [url=http://][/url]
    Przepisz poprawnie podane słowa mnustwo orkuw