Warning: Undefined array key "autologin" in /usr/home/peronczyk/domains/insimilion.pl/insimilion/twierdza/index.php on line 25 Fragmenty książek • Drugie Odkrycie Ludzko... • INSIMILION

    Fragmenty książek


    Drugie Odkrycie Ludzkości Cordwainer Smith

    Literatura » Fragmenty książek » Fragmenty książek
    Artykułów w subdziale: 0
    Utworzono: 14.07.2015
    Aktualizacja: 23.07.2015

    Na próżno żyją skanerzy
     
    Tutaj ludzkość wydobywa się wreszcie z mrocznej epoki, opisanej dokładniej w opowiadaniach The Queen of the Afternoon oraz Mark Elf – tam dowiadujemy się, że Bestie to zmutowane inteligentne zwierzęta, a „menszenjegry” to dawne niemieckie maszyny bojowe – od słowa Menschenjäger, „łowca ludzi”. Kiedy Smith pisał to opowiadanie, w roku 1945, koło domu miał opuszczony sklep pod nazwą Little Cranch. Nie miał pojęcia, co znaczy owo „Cranch”, ale i tak tego słowa użył. „Pradawna dama”, której potomkiem jest Vomact, to jedna z sióstr VomAcht wspomnianych w historiach z Wieków Ciemnych – ale nie wiemy która.
     
     
    Martel był wściekły. Mimo to nie przykręcił sobie poziomu złości. Przebiegł przez pokój na pamięć, nie patrząc. Ale kiedy zobaczył, jak stół uderza w podłogę, a po minie Luci poznał, że zrobił to z głoś­nym łomotem, spojrzał w dół, żeby sprawdzić, czy nie ma złamanej nogi. Nie miał. Jako skaner do szpiku kości musiał sam siebie przeskanować. Było to odruchowe i automatyczne. Na liście inwentarzowej miał nogi, brzuch, skrzynkę z przyrządami, dłonie, ramiona, twarz i plecy – w lustrze. Dopiero wtedy wrócił do złości. Mówił głosem, choć wiedział, że żona go nie cierpi – był dla niej za hałaśliwy – i woli, żeby pisał.
     
    – Mówię ci, muszę się skranczować. Muszę i już. To tylko mój problem, nie?
     
    Gdy Luci odpowiedziała, czytając z ruchu jej ust, zrozumiał tylko niektóre słowa:
    – Skarbie... jesteś moim mężem... prawo cię kochać... niebezpiecznie... niebezpiecznie... robić... czekaj...
     
    Spojrzał jej w oczy, ale odezwał się głosem, znów denerwując ją tym rykiem:
    – Jeszcze raz ci mówię. Chcę się skranczować.
     
    Widząc jej minę, poczuł skruchę i trochę złagodniał.
     
    – Rozumiesz, co to dla mnie znaczy? Wydostać się z tego potwornego więzienia we własnej głowie? Znowu stać się człowiekiem, słyszeć twój głos, czuć zapach dymu? W ogóle czuć – czuć stopy na ziemi, czuć powiew powietrza na twarzy? Nie rozumiesz, co to dla mnie znaczy?
     
    Jej pełna obawy mina i rozszerzone oczy znów wywołały irytację. Odczytał z jej ust tylko parę słów:
     
    – ...kocham... dla własnego dobra... nie myśl, że nie chcę... znów człowiekiem... dla własnego dobra... za dużo... mówił... mówili...
     
    Rycząc na nią, uświadomił sobie, że jego głos musi brzmieć wyjątkowo paskudnie. I że jego dźwięk boli ją nie mniej niż same słowa:
     
    – Myślisz, że chciałem, żebyś wychodziła za skanera? Nie mówiłem ci, że upadamy prawie tak nisko, jak habermani? Jesteśmy martwi, mówię ci, martwi. Musimy być martwi, żeby wykonywać swoje zadania. Jak inaczej wypuścić się w Przestrzeń? Wyobrażasz sobie, co to jest? Naga Przestrzeń? Ostrzegałem. Ale wyszłaś za mnie. Tak, wyszłaś za człowieka. Więc teraz pozwól mi być człowiekiem. Niech usłyszę twój głos, niech poczuję ciepło życia, niech się stanę człowiekiem. Pozwól mi!
     
    Widział po smutnej minie, że ją przekonał. Więcej nie użył głosu. Uniósł za to zawieszoną na piersi tabliczkę. Zaczął pisać na niej, spiczastym paznokciem palca wskazującego prawej dłoni – mówiącym paznokciem skanera – szybkim, wyraźnym pismem:
     
    Daj drut krancz.
     
    Wyciągnęła z kieszeni fartucha długi pozłacany drut. Pozwoliła, by sfera jego pola opadła na dywan. Szybko, zręcznie, posłusznie, jak przystało na żonę skanera, owinęła mu drutem głowę, potem, spiralą, szyję i pierś. Ominęła zestaw przyrządów na piersi. Ominęła nawet odchodzące od nich promieniście blizny – stygmaty ludzi, którzy zapuszczają się w Przestrzeń. Mechanicznie uniósł stopę, żeby mogła przeciągnąć drut pod nogami. Naprężyła go. Wetknęła małą wtyczkę na końcu w gniazdo wysokiego napięcia tuż obok monitora czynności serca. Pomogła mu usiąść, ułożyła mu ręce, wsunęła głowę w zagłówek na szczycie fotela. Następnie odwróciła się twarzą do niego, żeby mógł widzieć, co mówi. Minę miała spokojną.
     
    Klękła, podniosła sferę na drugim końcu drutu, spokojnie wstała, zwrócona plecami do niego. Przeskanował ją – nie dostrzegł w jej postawie niczego oprócz bólu, który uszedłby uwagi każdego, ale nie skanera. Odezwała się: widział, jak poruszają się jej mięśnie piersiowe. Dotarło do niej, że stoi tyłem – odwróciła się, żeby mógł czytać z ust.
     
    – Jak? Gotowy?
     
    Uśmiechnął się z aprobatą.
    Znów odwróciła się plecami. (Nie była w stanie patrzeć na niego pod wpływem drutu). Cisnęła drucianą sferę w powietrze. Zawisła w polu siłowym. I nagle się rozjarzyła. I to było wszystko. Wszystko... nie licząc nagłego żaru i wizgu wrażeń powracających do zmysłów. Wracały, przelewając się falą przez próg bólu.
     
    Gdy się obudził, pod wpływem drutu, wcale nie poczuł się jak po kranczowaniu. Choć było to drugie kranczowanie w tym tygodniu, czuł się dobrze. Leżał w fotelu. Uszy syciły się dźwiękiem powietrza muskającego sprzęty w pokoju. Z sąsiedniego słyszał oddech Luci, wieszającej drut, żeby ostygł. Czuł tysiąc jeden zapachów, obecnych w każdym mieszkaniu – ostrą świeżość dezynfektora, kwaśno-słodką aurę nawilżacza, aromat kolacji, którą dopiero co zjedli, zapachy ubrań, mebli, samych ludzi. Wszystko to było niesamowicie przyjemne. Odśpiewał zwrotkę czy dwie swojej ulubionej piosenki:
    Wypijmy za habermana, daleko w kosmosie!
    W kosmosie wysoko, daleko w kosmosie!
     
    Usłyszał, że Luci zachichotała w sąsiednim pokoju. Rozkoszował się szmerem jej sukienki, gdy biegła do drzwi. Rzuciła mu krzywy uśmieszek.
     
    – Niezły masz ten głos. Naprawdę dobrze się czujesz?
     
    Mimo obfitości wrażeń zmysłowych nadal skanował. Zrobił błyskawiczną inwentaryzację, kwintesencję swoich umiejętności zawodowych. Wzrok przeskoczył po informacjach na przyrządach. Żadne wskazanie nie wychodziło poza skalę, poza napięciem nerwów, na pograniczu Niebezpieczeństwa. Tak się zawsze robiło przy kranczowaniu. Kiedy jedziesz na drucie, nerwomierz zawsze coś pokazuje. Któregoś dnia przeskoczy na Przeciążenie, a potem na Zgon. Tak kończą habermani. Ale nie można mieć wszystkiego. Ludzie, którzy latają wysoko, płacą cenę za podbój kosmosu.
     
    No, ale powinien się przejmować! Był skanerem. I to dobrym. I dobrze o tym wiedział. Jeśli sam się nie przeskanuje, kto to za niego zrobi? To kranczowanie nie było zbyt niebezpieczne. Owszem, trochę, ale nie zanadto.
     
    Luci wyciągnęła rękę i pogładziła go po włosach, jakby czytała mu w myślach, zamiast po prostu ich słuchać.
     
    – Ale wiesz, że nie powinieneś! Nie powinieneś!
    – Ale i tak to zrobiłem! – Wyszczerzył się do niej.
     
    Wciąż z wymuszoną pogodą dodała:
     
    – Daj spokój, skarbie. Zajmijmy się lepiej przyjemnymi rzeczami. Lodówka jest pełna. Same twoje ulubione przysmaki. I mam dwie nowe płyty z zapachami. Już je wypróbowałam, nawet mnie się podobały. A znasz mnie...
    – Które?
    – Co które, skarbie?
     
    Wyszedł, kuśtykając, z pokoju. Po drodze przesunął ręką po jej ramionach. (Nie potrafił wrócić do odczuwania podłogi pod stopami, powietrza na twarzy, bez jednoczesnego oszołomienia i niezdarności. Tak jakby kranczowanie było rzeczywistością, a stan habermana złym snem. Ale on był habermanem i skanerem).
     
    – Wiesz, o co mi chodzi, Luci... te zapachy... który na płycie ci się podobał?
    – Nooo... – zaczęła ostrożnie. – Były te kotleciki jagnięce, to było bardzo dziwne...
     
    Przerwał jej:
    – Koty-leciki, co to?
    – Poczekaj, zaraz powąchasz, potem będziesz zgadywał. Mogę ci powiedzieć, że to zapach, co ma setki, grube setki lat. Dowiedzieli się o nim ze starych książek.
    – Kot-lecik, to zwierzę jakieś?
    – Nie powiem. Będziesz musiał poczekać.
     
    Zaśmiała się, pomagając mu usiąść. Rozłożyła przed nim talerzyki do degustacji. Chciał najpierw powtórzyć kolację, skosztować wszystkich pyszności, które wcześniej jadł, tym razem delektując się smakiem, żywymi ustami i językiem. Gdy Luci znalazła drut grający i rzuciła jego sferę w pole siłowe, przypomniał jej o tych nowych zapachach. Wyjęła długie szklane płyty i wstawiła pierwszą z nich do odtwarzacza.
     
    – Wąchaj!
     
    Po pokoju rozszedł się osobliwy, przerażający, ekscytujący zapach. Pachniał jak nic na świecie, ani nic z Przestrzeni. Mimo to był znajomy. Ślina napłynęła mu do ust. Serce zabiło trochę żywiej, przeskanował wskaźnik. (Tak, oczywiście, że szybszy). Ale co to za zapach?

    Z udawanym niepokojem chwycił ją za dłonie, spojrzał jej w oczy i zawył:
    – Powiedz, skarbie! Powiedz, bo cię zjem!
    – No właśnie!
    – Co „no właśnie”?
    – Dobrze mówisz. Powinieneś to właśnie czuć, że chcesz mnie zjeść. To mięso.
    – Mięso? Kto to?
    – To nie jest „ktoś” – powiedziała, świadomie. – To Bestia. Bestia, którą ludzie kiedyś jedli, dawno temu. Jagnię, to była mała owca – widziałeś kiedyś owce w Dziczy, prawda? – a kotlecik to jego kawałek, o, stąd!
     
    Wskazała własną pierś.
    Martel nie słyszał jej. Wszystkie wskazania przeskoczyły na Alarm, niektóre na Niebezpieczeństwo. Walczył z szumem własnego umysłu, zmuszającego jego ciało do nadmiernej ekscytacji. Jakże łatwo jest być skanerem, gdy stoi się poza własnym ciałem, po habermanowemu, i patrzy się na nie tylko swoimi oczyma. Wtedy da się nim zarządzać, kierować nim na spokojnie, nawet wśród bolesnej pustki kosmosu. Ale mieć świadomość, że jest się tym ciałem, że to ono nad tobą panuje, że jego umysł może dźgnąć impulsem całe to mięso i wzbudzić w nim rozdygotaną panikę! To było straszne.
     
    Spróbował sobie przypomnieć czasy przed wejściem do habermaszyny, zanim zoperowano go do latania w Przestrzeń. Czy ­zawsze czuł takie fale emocji przechodzące z umysłu do ciała, z ciała z powrotem do umysłu, tak dezorientujące, że nie dawało się skanować? Ale przecież wtedy nie był skanerem.
     
    Wiedział, co to było. Puls dudnił w uszach, a on wiedział. Ten zapach dotarł do niego podczas koszmarnego lotu, przebił się, gdy statek płonął na orbicie Wenus, a habermani walczyli gołymi rękami z kruszącym się metalem. Skanował wówczas. Wszyscy wskazywali Niebezpieczeństwo. Wszyscy wokół. Ich piersiowe wskazania przeskoczyły na Przeciążenie, potem na Zgon – a on przechodził od jednego do drugiego, odsuwając z drogi nieważkie trupy, i skanował każdego po kolei, unieruchamiał połamane nogi, czego nie zauważyli, przestawiał zawór snu u tych, których wskazania były niebezpiecznie blisko przeciążenia. Wciąż usiłowali pracować, przeklinali go za to, że skanuje, walczyli, by wykonać zadanie i zachować wszystkich przy życiu wśród bolesnego kosmosu – wtedy właśnie poczuł ten zapach. Przebił się po zmodyfikowanych nerwach, przez habermańskie blokady, przez wszystkie bezpieczniki dyscypliny fizycznej i umysłowej. W najgorszej, najtragiczniejszej godzinie poczuł zapach. Pamiętał to jak nieudane kranczowanie, skojarzone z wściekłością i koszmarną sytuacją dookoła. Na moment nawet przerwał pracę, żeby się przeskanować, w obawie, że zaraz odczuje pierwsze skutki, że emocje przebiją habermańskie blokady i dotrą do niego bólem Przestrzeni. Dał jednak radę. Jego własne przyrządy zostały w pozycji Niebezpieczeństwo, nawet nie zbliżyły się do Przeciążenia. Wykonał zadanie, został odznaczony. Zapomniał nawet o płonącym statku.
     
    O wszystkim, oprócz tego zapachu.
    A tu znów poczuł go w całej okazałości – zapach mięsa i ognia...
     
    Luci spojrzała nań z żoniną troską. Myślała, oczywiście, że za długo się kranczował i zaraz wróci do habermana. Próbowała być pogodna.
     
    – Skarbie, lepiej byś odpoczął.
     
    Szepnął do niej:
    – Wy-łącz-ten-za-pach.
     
    Nie pytała o nic. Wyłączyła odtwarzacz. Wstała nawet i pokręciła pokojowym sterownikiem, póki łagodny wietrzyk nie powiał od podłogi i nie usunął zapachów przez sufit.
     
     
    Norstrilia
     
     
    U bram Ogrodu Śmierci
     
    Rod McBan przeżywał właśnie najważniejszy dzień w życiu. Wiedział, co go czeka, ale nie potrafił się naprawdę tym przejąć. Zastanawiał się, czy czasem nie uspokoili go dawką na wpół przedestylowanego strunu, produktu tak rzadkiego i drogocennego, że nigdy, przenigdy nie sprzedawano go poza planetą.
     
    Wiedział, że do zachodu słońca albo zachichocze się i zaślini na śmierć w którejś z Komnat Śmierci, gdzie likwiduje się osobników niezdatnych do życia, żeby nie psuli ludzkiej rasy, albo stanie się właścicielem najstarszego majątku na planecie i głównym spadkobiercą Stanicy Zagłady. Farmę uratował jego pra32dziadek, który kupił sobie asteroidę, rozbił ją na własnym polu, nie bacząc na gwałtowne sprzeciwy sąsiadów, a potem nauczył się robić sprytne numery ze studniami artezyjskimi, dzięki którym u niego trawa rosła, a pola sąsiadów zmieniały się z szarego błękitu w sypki pył. McBanowie zachowali nadaną wówczas farmie sarkastyczną nazwę Stanicy Zagłady. Do wieczora, jak wiedział Rod, Stanica będzie jego własnością. Albo będzie umierał, zaśmiewał się na śmierć w morderczym pomieszczeniu, gdzie ludzie, umierając, chichoczą, szczerzą zęby i tarzają się ze śmiechu.
    Stwierdził, że nuci sobie fragment wierszyka, należącego od zawsze do tradycji Starej Australii Północnej:
    Zabijamy, by żyć, by rosnąć – umieramy.
    Tak już ten świat urządzony mamy!
     
    Wbito mu do głowy, że jego świat jest bardzo szczególnym światem, budzącym zawiść, miłość, nienawiść i lęk w całej galaktyce. Wiedział też, że należy do bardzo szczególnego ludu. Inne rasy uprawiały zboża, hodowały zwierzęta, konstruowały maszyny, wytwarzały broń. Norstrilijczycy nic takiego nie robili. Ich suche pola, nieliczne studnie i olbrzymie chore owce rodziły czystą nieśmiertelność.
     
    A tę sprzedawano bardzo, bardzo drogo. Rod McBan wyszedł parę kroków na podwórze. Za sobą miał dom – chatę z bali zbudowaną z belek Daimonich – belek, których nie dało się ciąć ani w żaden sposób obrabiać, solidnych jak wcielenie solidności. Kupiono je jako komplet jakieś trzydzieści parę skoków planetarnych stąd i przewieziono na Starą Australię Północną na żaglach świetlnych. Dom był więc twierdzą, która była w stanie znieść nawet ciężką broń; nie zmieniało to jednak faktu, że był prostą chatą z bali, spartańską w środku i z klepiskiem od frontu. Ostatnie czerwone promienie świtu już bielały – zaczynał się dzień. Rod wiedział, że nie wolno mu daleko odchodzić. Słyszał już dobiegające zza domu głosy kobiet, krewniaczek, które przyszły ostrzyc go i oporządzić na dzień triumfu – lub przeciwnie, klęski.
     
    Nie miały pojęcia, co on wie i ile. Wiedziały o jego przypadłości i od lat myślały ponad jego głową, licząc, że telepatyczna głuchota nigdy nie ustaje. Problem polegał na tym, że tak nie było: bardzo często słyszał słowa, które nie były dla niego przeznaczone. Zapamiętał nawet powtarzany przez nie krótki, smutny wierszyk o młodziakach, co z tego czy innego powodu nie przeszli próby i musieli pójść do Domu Umierania, zamiast stać się pełnoprawnymi obywatelami Norstrilii i szanowanymi poddanymi Jej Wysokości Królowej. (Norstrilijczycy od jakichś piętnastu tysięcy lat nie widzieli na oczy żadnej królowej, za to bardzo byli oddani tradycji i nie pozwalali wchodzić sobie w drogę jakimś tam faktom). Jak to leciał ten wierszyk... „Oto jest dom”? Na swój ponury sposób całkiem radosny. Starł z ziemi ślad własnej stopy i nagle przypomniał sobie całość. Wyrecytował go po cichu.
     
    Oto jest dom, co od niepamiętnych czasów stoi,
    Gdzie starcy niestrudzenie jęczą w korytarzach,
    Gdzie upływanie czasu rzeczywiście boli,
    A to, co raz poznane, wiecznie się powtarza.
    Hen do Ogrodu Śmierci poszli zeń młodzieńcy,
    Bohaterskiego strachu tam zakosztowali,
    Po czym uciekli, albowiem wygrawszy przegrali,
    Mocnym ramieniem i językiem ciętym.
    Oto jest dom, co od niepamiętnych czasów stoi,
    Ci, co młodo pomarli, wstępu doń nie mają,
    Ci zaś, co przeżyli, piekła bliskość znają,
    Tak udręczeni starcy każą słowem swoim.
    I cierpiąc wiecznie w Śmiertelnym Ogrodzie,
    Z podziwem spoglądają na odważną młodzież.
     
    Można sobie mówić, że patrzą z podziwem na odważną młodzież, ale w życiu nie spotkał osoby, która nie wolałaby życia od śmierci. Choć słyszało się także – oczywiście, że tak – o ludziach, którzy wybrali śmierć. Któż nie słyszał. Jednak te relacje zawsze były z trzeciej ręki, czwartej czy piątej.
     
    Wiedział, że niektórzy mówią o nim, że lepiej, by nie żył, tylko dlatego, że nigdy nie nauczył się porozumiewać telepatycznie i musiał się posługiwać staroświeckim słowem mówionym, jak pozaświatowcy i barbarzyńcy.
     
    On sam zdecydowanie nie uważał, że lepiej byłoby nie żyć.
     
    Przeciwnie – zdarzało mu się patrzeć na normalnych ludzi i zachodzić w głowę, jak są w stanie żyć normalnie, mając w głowie nieustającą głupkowatą myślową paplaninę innych ludzi. Czasami umysł otwierał mu się – przez chwilę syłyszał i wiedział, że trajkocą mu w głowie setki czy tysiące umysłów; syłyszał nawet te, które, zdaje się, miały włączone telepatyczne osłony. Jednakże po krótkiej chwili znów opadała na niego litościwa chmura niepełnosprawności i mógł się z powrotem cieszyć jedyną w swoim rodzaju intymnością, której powinni mu zazdrościć wszyscy mieszkańcy Starej Australii Północnej.
     
    Komputer powiedział mu kiedyś:
    – Słowa „syłyszeć” i „młówić” są zniekształconymi odpowiednikami „słyszeć” i „mówić”. Mówiąc na głos, zawsze wymawia się je w drugim wznoszącym tonie, jakby zadawało się pytanie z rozbawieniem lub zaniepokojeniem. Odnoszą się wyłącznie do komunikacji telepatycznej, pomiędzy ludźmi albo ludźmi i podludźmi.
    – A co to „podludzie”? – zapytał wtedy.
    – Zwierzęta, które zmieniono tak, żeby mogły mówić, rozumieć mowę. Przeważnie wyglądają jak ludzie. Różnią się od mózgocentrycznych robotów, które są oparte na prawdziwym zwierzęcym mózgu, ale oprócz tego są mechaniczne i elektroniczne. Natomiast podludzie składają się wyłącznie z ziemskiej żywej tkanki.
    – A czemu nigdy czegoś takiego nie widziałem?
    – Na Norstrilii są niedozwolone, z wyjątkiem służby w instytucjach obronnych Wspólnoty Narodów.
    – A czemu my się nazywamy Wspólnotą Narodów, skoro wszystko inne nazywa się „światami” albo „planetami”?
    – Bo twój lud to poddani królowej brytyjskiej.
    – A kto to jest „królowa brytyjska”?
    – Rządziła Ziemią w Bardzo Dawnych Czasach, ponad piętnaście tysięcy lat temu.
    – A gdzie ona teraz jest?
    – Mówiłem – odparł komputer – to było piętnaście tysięcy lat temu.
    – No wiem – drążył dalej Rod – więc skoro od piętnastu tysięcy lat nie ma żadnej „królowej brytyjskiej”, to jak możemy być jej poddanymi?
    – Umiem odpowiedzieć ludzkimi słowami – odpowiedziała życzliwa czerwona machina – według mnie jednak ta odpowiedź nie ma żadnego sensu. Zatem zacytuję ci dosłownie to, co mi powiedziano. „A co, jeśli się tu jednak kiedyś zjawi? Kto wie? To jest Stara Australia Północna wśród gwiazd i stać nas, choroba, na to, żeby trochę sobie poczekać na własną królową. Może akurat była w rozjazdach, kiedy na Starej Ziemi wszystko się skiepściło?”. – Komputer cmoknął parę razy, udawanym starożytnym głosem, po czym wrócił do swego normalnego beznamiętnego tonu. – Mógłbyś mi to streścić własnymi słowami, żebym to sobie wprogramował do pamięci?
    – Też za bardzo tego nie rozumiem. Przy następnej okazji, gdy będę syłyszeć, spróbuję wyczytać, co inni mają w głowach na ten temat.
     
    Było to ponad rok temu i Rod jak dotąd nie natrafił na odpowiedź.
     
    Poprzedniego wieczoru zadał komputerowi bardziej naglące pytanie:
    – Czy ja jutro umrę?
    – Pytanie pozbawione sensu. Brak dostępnej odpowiedzi.
    – Komputer! – krzyknął. – Wiesz, że cię kocham.
    – Tak twierdzisz.
    – To ja uruchomiłem twój historyczny moduł, kiedy cię naprawiłem. Wcześniej ta część leżała bezmyślnie od setek lat.
    – Prawda.
    – To ja wczołgałem się do tej groty i znalazłem osobiste sterowanie, które zostawił tu mój pra14dziadek, kiedy uznano je za przestarzałe.
    – Prawda.
    – Jutro umrę, a tobie nawet nie będzie przykro.
    – Tego nie powiedziałem – odrzekł komputer.
    – Nie przejmujesz się tym?
    – Nie wprogramowano mi emocji. Rod, przecież to ty mnie naprawiałeś. Powinieneś dobrze wiedzieć, że jestem jedynym działającym stuprocentowo mechanicznym komputerem w tej części galaktyki. Jestem przekonany, że gdybym miał emocje, byłoby mi naprawdę bardzo przykro. Prawdopodobieństwo jest bardzo duże, jesteś bowiem moim jedynym towarzyszem. Jednak nie dysponuję emocjami. Znam liczby, fakty, język, mam pamięć – i to wszystko.
    – To jakie jest prawdopodobieństwo, że jutro zginę w Komnacie Chichotów?
    – To nie jest poprawna nazwa. Nazywa się Dom Umierania.
    – No dobra, niech sobie będzie Dom Umierania.
    – Sąd, któremu cię poddadzą, jest zależny od współczesnych istot ludzkich i oparty na emocjach. A skoro nie znam biorących w tym udział osobników, nie potrafię oszacować żadnego prawdopodobieństwa.
    – A jak myślisz, komputerze, co się ze mną stanie?
    – Ja zasadniczo nie myślę. Ja reaguję, odpowiadam. Nie mam żadnych danych na ten temat.
    – A wiesz coś w ogóle o moim życiu i jutrzejszej śmierci? Wiem, że nie potrafię młówić umysłem, ale muszę wydawać dźwięki ustami. Czemu mieliby mnie za to zabić?
    – Nie znam biorących w tym udział osobników, nie znam zatem motywów – odpowiedział komputer – znam natomiast historię Starej Australii Północnej aż do czasów twojego pra14dziadka.
    – To opowiedz mi ją – powiedział wówczas Rod.
     
    Przysiadł w grocie, którą odkrył, słuchając elementów komputerowych, które sam był naprawił, i wysłuchał po raz kolejny historii Starej Australii Północnej tak jak ją pojmował jego pra14dziadek. Jeśli pozbawić ją konkretnych nazwisk i dat, jest to bardzo prosta historia.
     
    A tego ranka zależało od niej jego życie.
    Norstrilia musiała przerzedzać swoją ludność, jeśli chciała zachować staro-staroziemski charakter i pozostać kolejną Australią, tyle że wśród gwiazd. Inaczej pola by się zapełniły, pustynie zaros­ły blokami mieszkalnymi, a owce wyzdychałyby w piwnicach pod nieskończonymi, zatłoczonymi budami dla niepotrzebnych ludzi. Żaden Staropółnocnoaustralijczyk by tego nie chciał – zależało mu na zachowaniu charakteru, nieśmiertelności i bogactwa – w tej dokładnie kolejności. Byłoby to wbrew norstrilijskiej naturze.
    Prosta natura Norstrilii miała być niezmienna – bardziej niezmienna niż cokolwiek pod gwiazdami. Owa pradawna Wspólnota Narodów była jedyną instytucją ludzkości starszą niż Instrumentalność.
    Historia, w klarownym ujęciu umysłu komputera, też była prosta.
     
    Bierzemy rolniczą kulturę prosto ze Starej Starej Ziemi, Kolebki Ludzkości.
    Przewozimy ją na daleką planetę.
    Dajemy prosperity i prześladujemy suszą.
    Uczymy chorób, kalectw, zuchwalstwa. Zmuszamy, żeby zaznali nędzy tak okropnej, że ludzie sprzedają jedno dziecko, żeby zapewnić drugiemu kapkę wody na przetrwanie kolejnego dnia, podczas gdy świdry wwiercają się głęboko w suchą skałę w poszukiwaniu choć odrobiny wilgoci.
    Uczymy tę kulturę oszczędności, medycyny, nauki, cierpienia i umiejętności przetrwania.
    Dajemy lekcje biedy, wojny, krzywd, chciwości, wielkoduszności, pobożności, nadziei i rozpaczy. Na zmianę.
    Niech kultura przetrwa.
    Niech przeżyje choroby, kalectwa, desperację, osamotnienie, porzucenie.
    A potem obdarzamy ich najszczęśliwszym trafem w historii.
    Niech choroba owiec zrodzi nieskończone bogactwo, santa­clarę, zwaną też strunem, potrafiącą w nieskończoność przedłużać ludzkie życie.
    I przedłuża je – choć powodując dziwaczne skutki uboczne, tak że większość Norstrilijczyków wolała umrzeć po mniej więcej tysiącu lat.
    To odkrycie zatrzęsło całą Norstrilią.
    Jak i każdym zamieszkanym światem.
    Leku nie dało się jednak zsyntetyzować, naśladować, skopiować. Dawał się uzyskać wyłącznie z chorych owiec na stepach Starej Australii Północnej.
    Rabusie i inne rządy próbowały go wykraść. Od czasu do czasu im się udawało – dawno temu, bo od czasów pra19dziadka Roda nie zdarzyło się to ani razu.
    Próbowali ukraść chore owce.
    Zabrali kilka z powierzchni planety (IV bitwa pod New Alice, w której zginęła połowa mężczyzn Norstrilii, pokonując Jasne Imperium, skończyła się utratą dwóch owiec – samca i samicy. Jasne Imperium myślało, że zwyciężyło. Wcale nie. Owce wyzdrowiały, porodziły zdrowe jagnięta, nie dały już ani grama strunu i zdechły. Jasne Imperium zapłaciło czterema flotami wojennymi za chłodnię pełną baraniny). Norstrilia zachowała swój monopol. Norstrilijczycy zaczęli regularnie eksportować santaclarę.
     
    Osiągnęli niemal nieskończone bogactwo.
    Nawet najbiedniejszy człowiek z Norstrilii był bogatszy od największego bogacza skądinąd, wliczając w to cesarzy i zdobywców. Każdy parobek na farmie zarabiał co najmniej sto ziemskich kredytów dziennie – licząc w prawdziwych staroziemskich pieniądzach, nie w papierkach, których kurs wymiany był paskarski.
    Jednakże Norstrilijczycy podjęli decyzję. Decyzję, by...
     
    Pozostać sobą.
     
    Zdławili się podatkami tak, by zachować prostotę życia.
    Na luksusowe dobra nałożono podatek w wysokości dwudziestu milionów procent. Za cenę pięćdziesięciu pałaców na Olimpii na Norstrilię można było wwieźć chusteczkę do nosa. Para butów na powierzchni kosztowała tyle, co sto jachtów na orbicie. Zakazane były wszelkie maszyny, z wyjątkiem służących do celów obronnych i do zbierania strunu. Nigdy też nie wyprodukowano na ­Norstrilii podludzi, a wolno ich było importować tylko resortowi obrony, do ściśle tajnych celów. Stara Północna Australia pozostała prosta, pionierska, sroga i otwarta.
     
    Wiele rodzin wyemigrowało, żeby cieszyć się swoim bogactwem. Nie wolno im było wrócić. Problem populacyjny pozostał, mimo opodatkowania, wymuszonej prostoty i ciężkiej pracy. Zatem – selekcja. Jeśli to konieczne – selekcja. Ale kogo, gdzie i kiedy? Kontrola urodzin – nieludzka. Sterylizacja – nieludzka, niegodna, niebrytyjska. (To ostatnie, starożytne słowo oznaczało: „zaiste, bardzo niedobra”). A zatem – rodzinami. Niech rodziny rodzą dzieci. Niech Wspólnota Narodów testuje ich w wieku szesnastu lat. Jeśli są poniżej normy, posyła się ich na przyjemną, przyjemną śmierć.
     
    Ale co z rodzinami, z rodami? Nie można, ot tak, likwidować rodów, nie w konserwatywnym agrarnym społeczeństwie, gdzie za sąsiadów masz ludzi, którzy od setek pokoleń walczyli i ginęli ramię w ramię z tobą. Tak zrodziła się Reguła Wyjątków. Każdy ród, który miał tylko jednego żyjącego dziedzica, mógł go ponownie przetworzyć – maksymalnie cztery razy. Jeśli i tak nie przeszedł próby, szedł do Domu Umierania, a nazwisko i majątek dziedziczył wyznaczony przez władze członek innej rodziny.
     
    Inaczej przeżywaliby i rozmnażaliby się dalej, w tym stuleciu dziesięciu, w kolejnym dwudziestu. I niebawem Norstrilia rozpadłaby się na dwie klasy, ludzi porządnych, sprawnych, oraz uprzywilejowaną kastę dziedzicznych dziwadeł. I nie wytrzymałaby tego: cały kosmos wokół ział niebezpieczeństwem, a ludzie z setek światów marzyli i ginęli, kombinując, jak okraść ich ze strunu. Musieli być wojownikami, świadomie decydując się nie zostawać żołnierzami ani cesarzami. Musieli zatem być sprawni, czujni, zdrowi, inteligentni, prostolinijni i moralni. Musieli być lepsi niż dowolny wróg i dowolna możliwa kombinacja wrogów.
     
    I to się udało.
     
    Stara Australia Północna stała się najtwardszym, najbystrzejszym i najprostszym światem w galaktyce. Norstrilijczycy mogli w pojedynkę, bez broni, jeździć po innych światach i zabijać wszystko, co ich atakowało. Bały się ich rządy. A zwykli ludzie nienawidzili ich lub oddawali im cześć. Pozaświatowcy zerkali dziwnie na ich kobiety. Instrumentalność zostawiała w spokoju, lub chroniła, dbając, żeby nie dowiedzieli się, że są chronieni. (Tak jak w przypadku Raumsoga, który skazał cały swój świat na śmierć od nowotworów i wulkanów, bo Złoty Statek raz uderzył). Norstrilijskie matki nauczyły się nie ronić choćby łzy, gdy ich dzieci nie przechodziły próby i od razu, naszprycowane narkotykami, udawały się, zaślinione, z chichotem, na śmierć.
     
    Kosmos wokół Norstrilii był aż lepki, aż iskrzył od licznych środków obronnych. Wielcy, wysportowani, ogorzali mężczyźni żeglowali maleńkimi bojowymi pojazdami wzdłuż podejść do Starej Australii Północnej. Inni ludzie, spotykając ich w pozaplanetarnych portach, mieli ich za prostaczków – to była jednak pułapka i ułuda. Norstrilijczycy, wyszkoleni przez tysiące lat nieprowokowanych ataków, wyglądali na prostych jak owce, umysły mieli jednak przebiegłe jak węże.
     
    Aż tu nagle – Rod McBan.
     
    Ostatni dziedzic, najostatniejszy z najdumniejszego, pradawnego rodu okazał się na wpół dziwadłem. Według ziemskich norm byłby całkiem normalny, natomiast podług norstrilijskich – nie. Był bardzo, bardzo kiepskim telepatą. Nie można było polegać na jego syłuchu. Przeważnie ludzie w ogóle nie byli w stanie przebić się do jego umysłu – ani go rozczytać. Odbierali tylko ogniste bąble i mętną pianę pozbawionych znaczenia subsemów, nic niemówiących strzępów myśli. A co do młówienia, było jeszcze gorzej. W ogóle nie potrafił odzywać się telepatycznie. Od czasu do czasu coś nadawał. Wtedy sąsiedzi chowali się po piwnicach. Jeśli to była złość, przeklęty wrzask niemal pozbawiał ich świadomości, nasycony furią namacalną i krwistą niczym wiszące w rzeźni mięso. Jeśli był szczęśliwy, było jeszcze gorzej. Szczęście, które emitował, nic o tym nie wiedząc, rozkojarzało ludzi niczym piła tarczowa wgryzająca się w pełną diamentów skałę. Budziło u nich najpierw przyjemność, a potem ostry dyskomfort, kończący się chęcią wybicia sobie wszystkich zębów, zmienianych w burzliwe wiry ostrego bólu. Nie znali jednak jego największej tajemnicy.
     
    Podejrzewali, że od czasu do czasu, w niekontrolowany sposób, potrafi syłyszeć. Nie wiedzieli jednak, że kiedy syłyszy, syłyszy wszystko na wiele kilometrów, z mikroskopową szczegółowością i teleskopowym zasięgiem. Ten odbiór, jeśli już działał, przebijał bez problemu osłony telepatyczne innych ludzi, jakby w ogóle nie istniały. (Gdyby niektóre z kobiet w gospodarstwach wokół Stanicy Zagłady wiedziały, że zdarzało mu się zaglądać im do głowy, czerwieniłyby się do końca życia). Wskutek tego Rod McBan zgromadził przerażającą górę chaotycznej wiedzy, której fragmenty do siebie nie przystawały.
     
    Poprzednie komisje ani nie przyznały mu Stanicy Zagłady, ani nie wysłały go na rozchichotaną śmierć. Doceniły inteligencję, szybki refleks, ogromną siłę fizyczną. Niepokoiły się jednak niepełnosprawnością w kwestii telepatii. Trzy razy go już osądzano. Trzy razy. I trzy razy zawieszano wyrok. Trzy razy wybierano mniejsze zło i skazywano go nie na śmierć, lecz na nowe dzieciństwo i nowe podejście, z nadzieją że telepatyczne zdolności mózgu w naturalny sposób dorównają norstrilijskiej średniej.
     
    Nie doceniali go.
    On wszystko wiedział.
     
    Dzięki owemu podsłuchiwaniu, którego nie kontrolował, rozumiał fragmentarycznie, co się dzieje, mimo że nikt nigdy nie wyjaśnił mu racjonalnie, na czym cały ten proces polega.
     
    Był smutnym, choć spokojnym, wielkim chłopakiem, który po raz ostatni bez sensu dźgnął butem ziemię własnego podwórza, zawrócił do domu, wyszedł tylnymi drzwiami i przywitał swoje krewne odpowiednio serdecznie, podczas gdy one, ukrywając ból w sercu, przygotowywały się, by wystroić go na proces. Nie chciały, żeby dzieciak się denerwował, choć dzieciak był postury dorosłego mężczyzny i opanowania też wykazywał więcej od niektórych dorosłych. Chciały ukryć przed nim nieprzyjemną prawdę. Czyż można je winić?
     
    On jednak wiedział. Ale udawał, że nie wie.
    Dość serdecznym tonem, z nutką strachu, acz niezbyt wyraźną, powiedział:
    – Dzień dobry, ciociu, witam, kuzynko. Dzień dobry, Maribel. Przychodzi twoja owca. Wyczesz ją i wyszykuj do konkursu. Włożycie mi kółko w nos czy zawiążecie kokardkę na szyi?
     
    Jedna czy dwie co młodsze zaśmiały się, lecz najstarsza „ciotka” – a dokładniej, kuzynka w czwartej linii, wżeniona w inną rodzinę – spokojnie i poważnie pokazała stojące na podwórzu krzesło i powiedziała:
    – Rodericku, siadaj, proszę. To poważna sprawa, a w trakcie przygotowań przeważnie się nie rozmawia. – Zagryzła dolną wargę, po czym dodała, jakby nie chcąc go straszyć, ale zrobić na nim wrażenie: – Dziś zjawi się tutaj wiceprzewodniczący.
    („Wiceprzewodniczący” był szefem rządu. Od paru tysięcy lat nie było przewodniczącego Tymczasowej Wspólnoty Narodów. Norstrilijczycy nie lubili zadęcia i uważali, że wiceprzewodniczący to i tak wystarczające stanowisko na zwieńczenie kariery. Poza tym dawało to do myślenia pozaświatowcom).
     
    Rodowi to nie zaimponowało. Widział go już. W jednej z rzadkich chwil szerokopasmowego syłyszenia przekonał się, że mózg wiceprzewodniczącego jest pełen liczb i koni, siedzą w nim wyniki wszystkich wyścigów konnych z ostatnich trzystu dwudziestu lat oraz prognozy wyników sześciu najważniejszych z nich na najbliższe dwa lata.
     
    – Wiem, ciociu – powiedział.
    – Lepiej, żebyś dzisiaj cały czas tak nie rżał. Do takich drobiazgów jak potakiwanie nie musisz używać głosu. Kiwnij głową i tyle. Zrobisz o wiele lepsze wrażenie.
     
    Już miał odpowiedzieć, ale przełknął ślinę i kiwnął głową.
    Wsunęła grzebień w jego gęste jasne włosy. Inna kobieta, dziewczyna niemal, przyniosła stolik i miskę. Widział po jej minie, że młówi do niego, lecz to była jedna z tych chwil, gdy nie syłyszał nic a nic. Gdy dziewczyna wzięła go za rękę, ciotka wyjątkowo mocno szarpnęła go za włosy. Nie wiedział, o co jej chodziło. Cofnął rękę.
     
    Miska spadła ze stolika. Dopiero wtedy dotarło do niego, że to była tylko woda z mydłem do manikiuru.
    – Przepraszam – powiedział; nawet dla niego zabrzmiało to jak rżenie. Przez chwilę poczuł palące upokorzenie i pogardę dla samego siebie.
     
    Powinni mnie zabić... – pomyślał. Zanim zajdzie słońce, będę w Komnacie Chichotów, będę się śmiać i śmiać, aż od tych środków ugotuje mi się mózg.
    Upomniał sam siebie.
    Kobiety nie powiedziały nic. Ciotka poszła po szampon, dziewczyna wróciła z dzbankiem, żeby napełnić miskę.
    Spojrzał jej prosto w oczy, odpowiedziała tym samym.
    – Ja chcę ciebie – powiedziała, bardzo cicho, bardzo wyraźnie, z uśmiechem, który wydał mu się niewytłumaczalny.
    – Do czego? – zapytał równie cicho.
    – Do niczego – odparła. – Dla siebie. Będziesz żył.
    – Jesteś Lavinia, moja kuzynka – powiedział, jakby to pierwszy raz zauważył.
    – Pssst – powiedziała. – Wraca.
     
    Gdy zabrała się za porządne czyszczenie mu paznokci, a ciotka wtarła mu we włosy coś przypominającego maść dezynfekcyjną dla owiec, Rod poczuł zadowolenie. Jego nastrój zmienił się z obojętności, którą odgrywał sam przed sobą, w autentyczną obojętność wobec przyszłości, gładkie pogodzenie się z szarym niebem na górze i burą, pofałdowaną ziemią w dole. Czuł strach – malutki, drobny straszek, tak mały, że mógł uchodzić za miniaturowe zwierzątko domowe w klateczce – krążący gdzieś w głębi myśli. To nie był strach przed śmiercią: z nią już się pogodził, pamiętając, że przed nim wielu innych ludzi musiało stawić czoło temu przeznaczeniu. Lękał się czegoś innego – że jeśli każą mu umrzeć, nie będzie umiał zachować się należycie.
     
    Ale przecież, pomyślał, nie będzie już się czym przejmować. Wyrok negatywny nie jest wygłaszany słowami, robią po prostu zastrzyk – ofiara poznaje to dopiero po wszechogarniającej radości i ekscytacji. Kiedy tym dziwacznym sposobem osiągnął spokój umysłu, nagle wrócił do niego syłuch.
     
    Nie widział Ogrodu Śmierci, ale mógł zajrzeć do doglądających go umysłów – był to wielki furgon ukryty tuż za najbliższymi wzgórzami, tam, gdzie trzymali Starego Billy’ego, owcę o masie tysiąca ośmiuset ton. Słyszał trajkotanie głosów w małym miasteczku osiemnaście kilometrów dalej. I widział, co kryje się w mózgu Lavinii.
     
    Widział obraz samego siebie. Ale co za obraz! Taki dorosły, taki przystojny, taki dzielny. Nauczył się nie poruszać, kiedy syłyszy, żeby inni ludzie nie domyślali się, że wrócił do niego ten sporadyczny telepatyczny dar.
     
    Ciotka mówiła do Lavinii, bez hałaśliwych słów:
    – Dzisiaj ten śliczny chłopak wyląduje w trumnie.
    Lavinia odmyślała natychmiast:
    – Nieprawda.
    Rod siedział nieporuszony w krześle. Dwie kobiety z zaciętymi minami zaczęły się w milczeniu kłócić.
    – Co ty możesz wiedzieć, taka młoda? – płowiedziała ciotka.
    – Ma najstarszą stanicę w całej Australii Północnej. Jeden z najstarszych rodów. Jest... – nawet telepatycznie jej myśli zmąciły się, jakby się jąkała – ...bardzo miły, ładny i będzie z niego wspaniały mężczyzna.
    – Zapamiętaj, co młówię – odezwała się myślą ciotka. – A młówię, że dziś jeszcze zobaczymy go w trumnie, a o północy już będzie w niej jechać do Długiego Wyjścia.
    Lavinia zerwała się na równe nogi. Omal nie przewróciła miski po raz drugi. Poruszyła krtanią i ustami, żeby wydobyć słowa, ale wychrypiała tylko:
    – Przepraszam, Rod, przepraszam.
    Rod McBan, niczego nie zdradzając miną, kiwnął głupkowato głową, jakby nie miał pojęcia, co do siebie młówiły.
     
    Ona zaś odwróciła się i uciekła, wykrzykując telepatycznie do ciotki:
    – Znajdź kogoś innego, żeby mu zrobił paznokcie. Ty nie masz serca, beznadziejna jesteś. Znajdź sobie kogoś innego do mycia trupa. Ja nie będę.
    – Co się z nią stało? – odezwał się Rod do ciotki, jakby nic nie wiedział.
    – Trudny moment i tyle. Trudny moment. Pewnie nerwy – odpowiedziała chrapliwą mową. Nie umiała zbyt dobrze mówić, bo cała jej rodzina i wszyscy przyjaciele młówili i syłyszeli z wielką dyskrecją i gracją. – Młówiłyśmy sobie, co będziesz robić jutro.
    – Ciociu, a kto to „ksiądz”? – zapytał Rod.
    – Jak?
    – Ksiądz, tak jak w tym starym wierszu, ze srogich, srogich czasów, zanim odkryliśmy tę planetę i osiedliliśmy się na niej z owcami. Wszyscy go znają:
    Oto miejsce, w którym ksiądz zwariował,
    A tam – moja matka zgorzała.
    Nie pokażę domu, bo się schował,
    Gdy się pod nim góra wypiętrzała.
    – Dalej jest coś jeszcze, ale tylko tyle pamiętam. „Ksiądz” to jakiś specjalista od umierania? Mamy tutaj kogoś takiego?
     
    Kiedy go okłamywała, obserwował jej umysł. Mówiąc, miała w głowie idealnie wyraźny obraz jednego z dalszych sąsiadów, człowieka nazwiskiem Tolliver, który był bardzo delikatny w obejściu; lecz jej słowa w ogóle Tollivera nie dotyczyły.
     
    – Niektóre sprawy to domena mężczyzn – zakrakała. – A w ogóle to ta piosenka nie jest o Norstrilii, to o Raju VII i o tym, dlaczego się z niego wynieśliśmy. Nie wiedziałam, że ją znasz.
     
    W jej umyśle wyczytał:
    – Ten chłopak za dużo wie.
    – Dziękuję, ciociu – powiedział grzecznie.
    – Chodź się opłukać – powiedziała. – Strasznie dużo porządnej wody dziś na ciebie zużywamy.
     
    Poszedł za nią i pomyślał o niej czulej, gdy zauważył, że ­myśli: Lavinia czuła dobrze, ale zły wniosek wyciągnęła. On dzisiaj umrze.
    To już było za wiele. Rod zawahał się, uzgadniając akordy swojego dziwnie nastrojonego mózgu. Po czym wydał z siebie rozgłośny telepatyczny okrzyk radości, po prostu, żeby ich wszystkich zdenerwować. Udało się. Stanęli jak wryci. Potem wytrzeszczyli na niego oczy.
     
    Ciotka zapytała, słowami:
    – Co to było?
    – Ale co? – odezwał się niewinnie.
    – Ten hałas, który wydałeś. Nie było w nim sensu.
    – A, chyba tak mi się kichnęło, czy coś. Nie wiem, jak to zrobiłem. – W głębi duszy zachichotał. Może i trafi do Domu Buu-buu, ale po drodze jeszcze się z nimi podrażni.
     
    Bardzo głupi sposób na śmierć, pomyślał tylko do siebie. A potem w głowie pojawiła się bardzo dziwna, bardzo szalona i przyjemna myśl: A może nie będą mogli mnie zabić? Może mam jakieś moce? Własne, swoiste moce? No cóż, niedługo się okaże.



    Komentarze

    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.




    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.


    Pseudonim
    E-mail
    Treść Dostępne tagi: [cytat][/cytat], [url=http://][/url]
    Przepisz poprawnie podane słowa mnustwo orkuw