Warning: Undefined array key "autologin" in /usr/home/peronczyk/domains/insimilion.pl/insimilion/twierdza/index.php on line 25 Fragmenty książek • Oliver Bowden - Assass... • INSIMILION

    Fragmenty książek


    Oliver Bowden - Assassin’s Creed: Bractwo (fragment 2)

    Literatura » Fragmenty książek » Fragmenty książek
    Autor: Serenity
    Utworzono: 31.10.2011
    Aktualizacja: 31.10.2011

    Oliver Bowden - Assassin’s Creed: Bractwo

    przekład: Przemysław Bieliński
    Copyright © for Polish Edition Insigns Media, 2011.

    Copyright © Ubisoft Entertainment. All Rights Reserved.
    Assassin’s Creed, Ubisoft, Ubi.com and the Ubisoft logo are trademarks of Ubisoft
    Entertainment in the U.S. and/or other countries.
    First published in Great Britain in the English language by Penguin Books Ltd. in 2010.

    Fragment 2: Jabłko w rękach śmiertelnika

    Szaty kłębiących się kardynałów były jak morze purpury, które rozstąpiło się, gdy czterech gwardzistów Borgii zaczęło przedzierać się przez nie w pościgu za Eziem i Mariem. W tłumie wybuchła panika – słychać było okrzyki pełne strachu i trwogi, a Ezio wraz z wujem znaleźli się w środku koła, jakie wokół nich uformowali purpuraci. Kardynałowie, nie wiedząc, w którą stronę mają się zwrócić, zupełnie nieumyślnie stanęli tak, by zagrodzić im drogę; być może podświadomie odwagi dodało im pojawienie się ciężkozbrojnych gwardzistów z błyszczącymi w słońcu napierśnikami. Czterej żołnierze Borgii wyciągnęli z pochew swoje miecze i weszli do koła, stając twarzą w twarz z Eziem i Mariem, którzy również dobyli swoich ostrzy.
    – Złóżcie broń, asasyni, i poddajcie się. Jesteście otoczeni i w mniejszości! – zawołał dowódca gwardzistów, występując naprzód.
    Zanim zdążył wypowiedzieć kolejne słowo, Ezio poczuł, że w jego zmęczone ciało na powrót wstępuje energia i zerwał się skokiem z miejsca, w którym stał. Żołnierz nie miał nawet czasu, by zareagować, nie spodziewał się bowiem, że jego przeciwnik w obliczu miażdżącej przewagi wykaże się taką śmiałością. Ostrze miecza Ezia zakreśliło błyszczący łuk, przecinając ze świstem powietrze. Gwardzista próbował unieść swój miecz, by odparować atak, ale ruchy Ezia były po prostu zbyt szybkie. Miecz asasyna dosięgnął celu z absolutną precyzją, przecinając odsłoniętą szyję żołnierza i dobywając z niej pióropusz krwi. Pozostali gwardziści stali w bezruchu, zaskoczeni szybkością Ezia; stojąc twarzą w twarz z tak wyszkolonym wrogiem, poczuli się niepewnie. Ich śmierć była już tylko kwestią najbliższych chwil. Miecz Ezia nie zatoczył jeszcze do końca swojego śmiercionośnego łuku, gdy ten uniósł swoją lewą dłoń. Dał się wtedy słyszeć szczęk ukrytego mechanizmu i z rękawa Ezia wysunęło się śmiercionośne ostrze. Wbił je między oczy drugiego gwardzisty, nim ten zdążył poruszyć w obronie jakimkolwiek mięśniem.
    Tymczasem Mario niepostrzeżenie zrobił dwa kroki w bok, zachodząc dwóch pozostałych gwardzistów, których uwaga pozostawała wciąż całkowicie skupiona na szokującym pokazie brutalności. Kolejne dwa kroki i znalazł się w zasięgu ataku. Wbił miecz pod napierśnik najbliżej stojącego żołnierza; sztych wszedł z mdlącym odgłosem w korpus gwardzisty. Twarz jego wykrzywiła się w grymasie zaskoczenia i bólu. Pozostał tylko jeden. Z grozą w oczach odwrócił się, jakby do ucieczki – ale za późno. Ostrze Ezia uderzyło go w prawy bok, a miecz Maria rozciął jego udo. Gwardzista z chrząknięciem upadł na kolana. Mario obalił go kopnięciem.
    Dwaj asasyni rozejrzeli się dookoła – krew żołnierzy rozlewała się po bruku i wsiąkała w szkarłatne brzegi kardynalskich szat.
    – Chodźmy, zanim nadejdzie więcej ludzi Borgii.
    Potrząsnęli mieczami, strasząc przerażonych duchownych, którzy szybko uciekli przed asasynami, usuwając się z drogi wychodzącej z Watykanu. Zabójcy usłyszeli tętent zbliżających się koni – bez wątpienia kolejnych żołnierzy. Przepychając się, ruszyli na południowy wschód i przebiegli pędem przez otwarty plac, uciekając w kierunku Tybru. Konie, które zorganizował Mario z myślą o ucieczce, uwiązane były tuż za granicami Stolicy Apostolskiej. Najpierw jednak musieli stawić czoła Gwardii Papieskiej, która ścigała ich konno i szybko się zbliżała; łoskot kopyt na bruku odbijał się echem od murów. Swoimi falchionami Ezio i Mario zdołali odbić godzące w nich halabardy.
    Mario ściął jednego z gwardzistów, który właśnie miał dźgnąć Ezia w plecy włócznią.
    – Nieźle, jak na twój wiek – zawołał Ezio z wdzięcznością.
    –  Spodziewam się wzajemności – odparł jego wuj. – I mniej docinków w kwestii wieku!
    – Nie zapomniałem, czego mnie nauczyłeś.
    – Mam nadzieję. Uważaj!
    Ezio zawirował na pięcie w samą porę, by podciąć nogi konia gwardzisty nadjeżdżającego z wrednie wyglądającą maczugą.
    – Buona questa! – zawołał Mario. – Nieźle!
    Ezio uskoczył w bok, uchylając się przed dwoma kolejnymi prześladowcami i wysadzając ich obu z siodeł, gdy go mijali w pędzie. Mario, cięższy i starszy, wolał stać w miejscu i ciąć wrogów, a potem uskakiwać poza ich zasięg. Kiedy jednak dotarli na skraj dużego placu przed Bazyliką św. Piotra, obaj asasyni szybko znaleźli bezpieczne schronienie na dachach – wspięli się po kruszejących ścianach budynków zwinnie jak jaszczurki i
    popędzili przed siebie, przeskakując nad kanionami ulic. Nie zawsze było to łatwe i w pewnym momencie Mario o mało nie spadł, chwytając się palcami rynny. Zdyszany Ezio zawrócił i wciągnął go na dach, w ostatniej chwili, zanim w niebo obok nich świsnęły nieszkodliwie bełty z kusz, wystrzelone przez ich prześladowców.
    Asasyni poruszali się o wiele szybciej niż gwardziści, którzy – ciężej opancerzeni i pozbawieni ich umiejętności – daremnie próbowali dotrzymać im kroku, biegnąc ulicami w dole; żołnierze coraz bardziej pozostawali w tyle, aż zawrócili.
    Mario i Ezio wyhamowali na dachu nad niewielkim placem na skraju Zatybrza. Przy drzwiach podle wyglądającej gospody stały osiodłane i gotowe do jazdy dwa kasztanki, masywne i silne. Poobijany szyld nad wejściem oznajmiał, że gospoda zwie się Pod Śpiącym Lisem. Koni pilnował zezowaty garbus z sumiastym wąsem.
    – Gianni! – syknął Mario.
    Mężczyzna spojrzał w górę i natychmiast odwiązał wodze, którymi konie uwiązane były do olbrzymiego, żelaznego pierścienia wprawionego w ścianę gospody. Mario zeskoczył z dachu, lądując na ugiętych nogach, a potem jednym susem wskoczył na siodło bliżej stojącego i większego z wierzchowców. Koń zarżał i zatupał kopytami w zdenerwowaniu.
    –  Ćśśś, campione – szepnał Mario do zwierzęcia, a potem spojrzał na Ezia, wciąż stojącego na skraju dachu. – Dalej! – krzyknął. – Na co czekasz?
    –  Jedną chwilę, zio – odparł Ezio, odwracając się do dwóch gwardzistów Borgii, którym udało się wgramolić na dach i którzy mierzyli do niego – ku jego osłupieniu – z pistoletów nieznanego mu dotąd typu. Skąd, u diabła, je wzięli? Nie była to jednak pora na pytania; Ezio skoczył ku nim w piruecie, wysunął ukryte ostrze i przeciął im obu tętnice szyjne, zanim zdążyli wystrzelić.
    – Imponujące – pochwalił go Mario, ściągając wodze niecierpliwiącego się konia. – A teraz rusz się! Cosa diavolo aspetti?
    Ezio rzucił się z dachu i wylądował blisko drugiego wierzchowca, którego trzymał mocno garbus, a potem odbił się od ziemi i wskoczył na siodło. Koń stanął dęba pod jego ciężarem, ale Ezio natychmiast nad nim zapanował i zawrócił go za wujem, który już galopował w kierunku Tybru. Gianni tymczasem zniknął w gospodzie, a zza rogu na plac wypadł oddział jazdy Borgiów. Wbijając pięty w boki konia, Ezio popędził za wujem; na złamanie karku pognali zapuszczonymi uliczkami Rzymu w stronę brudnej, leniwie płynącej rzeki. Za sobą słyszeli krzyki żołnierzy, przeklinających swoje ofiary; galopowali labiryntem starożytnych ulic, powoli zostawiając pościg w tyle.
    Dotarłszy do wyspy Tyber przekroczyli rzekę po chwiejącym się moście, który dygotał pod kopytami ich koni, a potem skręcili na północ, w główną ulicę wychodzącą z zapuszczonego, małego miasta, które kiedyś było stolicą cywilizowanego świata. Zatrzymali się dopiero daleko za nim, kiedy mieli już pewność, że uciekli poza zasięg pościgu.
    W pobliżu osady Settebagni, w cieniu rozłożystego wiązu przy pylistej drodze biegnącej wzdłuż rzeki, ściągnęli wodze koniom i przystanęli, by złapać oddech.
    – Niewiele brakowało, wuju.
    Starszy mężczyzna wzruszył ramionami i uśmiechnął się nieco boleśnie. Z torby przy siodle wyciągnął skórzany bukłak z mocnym, czerwonym winem i podał go bratankowi.
    – Masz – powiedział, powoli uspokajając oddech. – Dobrze ci zrobi.
    Ezio napił się i skrzywił.
    – Skąd to wziąłeś?
    – To najlepsze, co mają w Śpiącym Lisie – odparł Mario z szerokim uśmiechem. – Ale kiedy dotrzemy do Monteriggioni, dostaniesz coś lepszego.
    Ezio uśmiechnął się i oddał bukłak wujowi, ale zaraz potem spochmurniał.
    – O co chodzi? – spytał Mario łagodniejszym tonem.
    Ezio powoli wyjął Jabłko z sakwy, w której je trzymał.
    – O to. Co mam z tym zrobić?
    Mario sposępniał.
    – To ciężkie brzemię. Ale musisz je nieść sam.
    – Jak?
    – A co ci podpowiada serce?
    – Serce mówi mi, żebym się tego pozbył. Ale głowa…
    – Zostało ci powierzone… przez moce, które spotkałeś w krypcie – powiedział Mario z powagą. – Nie oddałyby go z powrotem śmiertelnikom, gdyby nie miały w tym jakiegoś celu.
    – Jest zbyt niebezpieczne. Gdyby znów wpadło w niepowołane ręce…
    Ezio zerknął złowieszczo na leniwy nurt rzeki. Mario patrzył na niego wyczekująco.
    Ezio zważył Jabłko w prawej dłoni. Wciąż jednak się wahał. Wiedział, że nie mógłby wyrzucić tak wielkiego skarbu; do tego słowa wuja zachwiały jego zdecydowaniem. Przecież Minerwa nie pozwoliłaby mu zabrać Jabłka z powrotem bez powodu.
    –  Decyzję musisz podjąć sam – powiedział Mario. – Ale jeśli nie podoba ci się, że Jabłko pozostaje w twojej pieczy, oddaj mi je na przechowanie. Odbierzesz je później, kiedy będziesz spokojniejszy.
    Ezio wciąż się wahał, ale nagle obaj usłyszeli w oddali tętent kopyt i ujadanie psów.
    – Ci dranie łatwo się nie poddają – wycedził Mario przez zęby. – Dalej, daj mi je.
    Ezio westchnął, ale włożył Jabłko z powrotem do sakwy i rzucił ją wujowi, a ten szybko schował ją w jukach przy ­siodle.
    – A teraz – rzekł – musimy skoczyć do rzeki i przepłynąć na drugi brzeg. Te przeklęte psy zgubią w ten sposób nasz trop, a nawet jeśli pościg będzie na tyle sprytny, by też się przeprawić, zgubimy go w lasach po drugiej stronie. Chodź. Jutro o tej porze chcę być w Monteriggioni.
    – Jak ostro zamierzasz jechać?
    Mario kopnął piętami boki wierzchowca, który stanął dęba, tocząc pianę z pyska.
    – Bardzo ostro – odparł. – Bo od tej chwili będziemy się mierzyć nie tylko z Rodrigem. Są z nim jego syn i córka – Cesare i Lukrecja.
    – Są niebezpieczni?
    – To najgroźniejsi ludzie, jakich kiedykolwiek będziesz miał okazję spotkać.



    Komentarze

    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.




    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.


    Pseudonim
    E-mail
    Treść Dostępne tagi: [cytat][/cytat], [url=http://][/url]
    Przepisz poprawnie podane słowa mnustwo orkuw