Warning: Undefined array key "autologin" in /usr/home/peronczyk/domains/insimilion.pl/insimilion/twierdza/index.php on line 25 Fragmenty książek • Paolo Bacigalupi - Wod... • INSIMILION

    Fragmenty książek


    Paolo Bacigalupi - Wodny nóż (fragment)

    Literatura » Fragmenty książek » Fragmenty książek
    Autor: Tae
    Utworzono: 16.10.2015
    Aktualizacja: 16.10.2015

    Paolo Bacigalupi
    Wodny nóż

    Rozdział 1
     
    Wpocie kryły się opowieści.
    Pot kobiety zgiętej wpół na cebulowym polu, pracującej od czternastu godzin wgorących promieniach słońca, różnił się od potu mężczyzny, który zbliżał się właśnie do przejścia przez meksykańską granicę, modląc się do La Santa Muerte oto, by nie okazało się, że federales są na żołdzie tych, którzy go ścigali. Pot dziesięcioletniego chłopca wpatrującego się wwylot lufy pistoletu SIG‑Sauer był inny niż pot kobiety, która wlokła się przez pustynię, modląc się do Najświętszej Panienki, by zbiornik wody znajdował się tam, gdzie zaznaczono go na mapie kojota.
    Pot był historią ciała, skoncentrowaną wklejnotach perlących się na czole ipozostawiających na koszuli słone plamy. Opowiadał wszystko otym, wjaki sposób dana osoba znalazła się we właściwym czasie wniewłaściwym miejscu, imówił, czy ta osoba przeżyje następny dzień.
    Angelowi Velasquezowi, który przycupnął wysoko nad centralnym odwiertem Cypress 1, obserwując wlokącego się Szlakiem Kaskadowym Charlesa Braxtona, pot na czole prawnika mówił, że niektórzy ludzie wcale nie są tacy ważni, jak im się zdaje.
    Braxton mógł zgrywać ważniaka wswoim biurze ikrzyczeć na sekretarki. Mógł zakradać się do sal sądowych niczym psychopata zsiekierą poszukujący kolejnych ofiar. Bez względu na wszystkie swe przechwałki należał jednak do Catherine Case, akiedy ona kazała ci się śpieszyć, to wtedy, pendejo, biegłeś, aż serce ci pękło izabrakło ci sił.
    Braxton pochylał się pod paprociami imijał pnącza banianów, wspinając się zwysiłkiem szlakiem wijącym się wokół chłodzącego odwiertu. Przepychał się przez grupy turystów robiących sobie samojebki na tle rozgałęzionego wodospadu spływającego po kondygnacjach arkologii. Brnął uparcie przed siebie, zgrzany inieustępliwy. Przemykali obok niego biegający mieszkańcy arkologii wszortach itank topach. Ich uszy wypełniała muzyka oraz łoskot zdrowych serc.
    Zczyjegoś potu można było wyczytać bardzo wiele.
    Pot Braxtona świadczył, że prawnik nadal się boi. Adla Angela znaczyło to, że wciąż można na nim polegać.
    Braxton zauważył Angela siedzącego na mostku przebiegającym nad szerokim otworem centralnego odwiertu. Skinął ze znużeniem dłonią, zachęcając Meksykanina do zejścia na dół. Angel również machnął do niego zuśmiechem, udając, że nie rozumie.
    – Złaź!– zawołał Braxton.
    Angel machnął do niego raz jeszcze, nie przestając się uśmiechać.
    Prawnik oklapł, pokonany, iruszył do ostatniego szturmu na orle gniazdo Meksykanina.
    Angel opierał się oporęcz, podziwiając widoki. Słoneczny blask spływał zgóry, pokrywając cętkami bambusy idżunglowe drzewa. Tropikalne ptaki lśniły jaskrawo, ana taflach omszałych oczek wodnych zkarpiami koi tańczyły świetliste zajączki.
    Ludzie daleko wdole wydawali się maleńcy jak mrówki, jakby wogóle nie byli ludźmi, atylko sylwetkami turystów, mieszkańców ipracowników kasyn, jak na stworzonych przez bioarchitektów modelach: miniaturowe ludziki popijające miniaturową kawę na miniaturowych tarasach miniaturowych kawiarń. Miniaturowe dzieci ganiające za motylami na szlakach krajobrazowych iminiaturowi hazardziści podnoszący stawki za miniaturowymi stołami do blackjacka wgłębokich grotach kasyn.
    Braxton wgramolił się wreszcie na mostek.
    – Dlaczego nie zszedłeś?– wysapał.– Mówiłem, żebyś zszedł.
    Rzucił aktówkę na deski ioparł się ciężko oporęcz.
    – Co dla mnie masz?– zapytał Meksykanin.
    – Papiery– wydyszał prawnik.– Chodzi oCarver City. Przed chwilą dostaliśmy werdykt sądu.– Wskazał ze znużeniem na aktówkę.– Zmiażdżyliśmy ich.
    – I?
    Braxton próbował powiedzieć coś więcej, ale nie był wstanie wykrztusić zsiebie słów. Twarz miał zaczerwienioną iobrzmiałą. Angel zadał sobie pytanie, czy prawnik zaraz dostanie ataku serca, apotem zamyślił się nad tym, czy wogóle by go to obeszło.
    Po raz pierwszy spotkał go wbiurze prawnym wkwaterze głównej Zarządu Gospodarki Wodnej Nevady Południowej. Za sięgającym od podłogi aż po sufit oknem rozciągał się widok na Carson Creek. Rzeka, wktórej mieszkańcy Cypress 1 uprawiali wędkarstwo muchowe, spływała kaskadami po wszystkich kondygnacjach arkologii, po czym wodę pompowano zpowrotem na szczyt, by rozpocząć kolejny cykl oczyszczania. Wielkie ikosztowne okno pozwalało mu oglądać pstrągi tęczowe oraz wodną infrastrukturę, atakże stanowiło dobre przypomnienie powodów, dla których właściciel gabinetu reprezentował wsądach ZGWNP.
    Braxton rozkazywał trzem asystentkom– dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie były seksownymi dziewczynami tuż po studiach, zwabionymi tu obietnicami pozwolenia na zamieszkanie wCypress 1– irozmawiał zAngelem tak, jakby ledwie raczył go zauważać. Kolejny pitbul Catherine Case, którego prawnik tolerował, dopóki Angel zabijał dla nich inne, większe psy.
    Meksykanin ze swojej strony zastanawiał się nad tym, jak to możliwe, że Braxton jest taki gruby. Poza Cypress ludzie nie tuczyli się aż tak bardzo. Wciągu swych młodzieńczych lat Angel nigdy nie widział kogoś otakich rozmiarach. Zfascynacją ipodziwem oglądał cielesną powłokę kogoś, kto czuł się bezpiecznie.
    Przemknęło mu przez głowę, że gdyby– zgodnie ze zapowiedzią Catherine Case– nadszedł koniec świata, Braxton byłby niezłym posiłkiem. Dzięki tej myśli łatwiej mu było pozwolić temu pendejo zIvy League żyć, mimo że prawnik marszczył nos na widok gangsterskich tatuaży Angela iblizny po nożu, która naznaczyła jego twarz oraz szyję.
    Czasy się zmieniają, pomyślał Meksykanin, obserwując pot skapujący zkoniuszka nosa grubasa.
    – Carver City przegrało wkolejnej instancji– wydyszał wreszcie Braxton.– Sędziowie mieli wydać wyrok dziś rano, ale zasypaliśmy ich pozwami isprawa przeciągnęła się aż do końca godzin urzędowania. Będą chcieli jak najszybciej złożyć kolejną apelację.– Podniósł iotworzył aktówkę.– Ale to się nie uda.
    Wręczył Angelowi kopie holodokumentów.
    – To są twoje nakazy. Do rana masz szansę wyegzekwować nasze prawa. Gdy Carver City złoży apelację, sytuacja się zmieni. Wtedy zagrozi nam co najmniej powództwo cywilne. Ale do chwili otwarcia sądów po prostu bronisz prywatnej własności obywateli wielkiego stanu Nevada.
    Angel zaczął przerzucać dokumenty.
    – To wszystko?
    – Wszystko, czego potrzebujesz, pod warunkiem, że załatwisz sprawę dziś wnocy. Po otwarciu sądów znowu zacznie się gra na zwłokę awraz znią debaty otym, kto co powiedział.
    – Ato by znaczyło, że wszystkie twoje wysiłki poszły na nic.
    – Lepiej, żeby do tego nie doszło– odparł Braxton, wskazując grubym palcem na Angela.
    Meksykanin zbył śmiechem tę groźbę.
    – Ja już mam pozwolenie na zamieszkanie tutaj, cabrón. Idź straszyć swoje sekretarki.
    – Może ijesteś ulubieńcem Case, ale to jeszcze nie znaczy, że nie mogę uprzykrzyć ci życia.
    – Może ijesteś psem Case, ale to jeszcze nie znaczy, że nie mogę cię zrzucić ztej kładki– odparł Angel, nie odrywając wzroku od nakazów.
    Pieczęcie iznaczki wyglądały jak trzeba.
    – Co masz na Case, że nie można cię ruszyć?– zapytał Braxton.
    – Ona mi ufa.
    Prawnik roześmiał się zniedowierzaniem.
    – Ludzie tacy jak ty wszystko zapisują, bo wiedzą, że każdy jest kłamcą– stwierdził Angel, układając równo dokumenty.– To typowe dla prawników.– Klepnął Braxtona wpierś papierami.– Dlatego Case mi ufa, aciebie traktuje jak psa. Ty wszystko zapisujesz.
    Oddalił się, zostawiając Braxtona, który gapił się na niego ze złością, stojąc na mostku.
    Schodząc na dół Szlakiem Kaskadowym, wyjął komórkę iwybrał numer.
    Catherine Case odebrała już po pierwszym sygnale.
    – Mówi Case– oznajmiła krótko irzeczowo.
    Angel mógł sobie wyobrazić, jak wyglądała wtej chwili– Królowa Kolorado pochylona nad biurkiem, wokół niej ściany od podłogi po sufit zasłonięte mapami stanu Nevada oraz dorzecza Kolorado, informującymi ją wczasie rzeczywistym ostanie jej domeny– każdy dopływ mrugał na czerwono, żółto albo zielono, zależnie od przepływu wody wmet­rach sześciennych na sekundę. Nad dorzeczami licznych rzek wGórach Skalistych wyświetlały się liczby– również czerwone, żółte albo niebieskie– monitorujące stan pozostałej pokrywy śnieżnej oraz odchylenia od normy podczas jej topnienia. Inne liczby informowały ogłębokości zbiorników wodnych– od zapory Blue Mesa, poprzez Gunnison, Navajo Dam iSan Juan aż po Flaming Gorge Dam na Green River. Ponad tym wszystkim przesuwały się bieżące ceny oraz oferty transakcji terminowych przekazywane za pośrednictwem NASDAQ, atakże dostępne opcje wolnorynkowego zakupu, na wypadek gdyby potrzebowała uzupełnić zapasy wLake Mead, bezlitosne cyfry władające jej światem równie nieubłaganie, jak ona władała światem Angela iBraxtona.
    – Przed chwilą rozmawiałem ztwoim ulubionym prawnikiem– poinformował ją Angel.
    – Powiedz mi, że tym razem nie zdenerwowałeś go za bardzo.
    – Ten pendejo mnie wkurza.
    – Ty też nie masz łatwego charakteru. Dostałeś wszystko, czego potrzebujesz?
    – Hmm, Braxton zpewnością dał mi mnóstwo martwych drzew.– Podrzucił wręce stertę dokumentów.– Nie wiedziałem, że na świecie jest jeszcze tyle papieru.
    – Musimy być pewni, że wszyscy czytamy ten sam tekst– odparła zprzekąsem.
    – Chyba zpięćdziesiąt albo sześćdziesiąt stron tekstu.
    Case parsknęła śmiechem.
    – To pierwsza zasada biurokracji: każda wiadomość warta wysłania jest warta wysłania wtrzech egzemplarzach.
    Angel zszedł ze Szlaku Kaskadowego, zmierzając ku windom, które zawiozą go na centralny parking.
    – Chyba wyruszymy za jakąś godzinę.
    – Będę was monitorowała.
    – To bułka zmasłem, szefowo. Na papierach Braxtona jest chyba ze sto różnych podpisów zaświadczających, że mogę zrobić, co tylko zechcę. To nakaz zaprzestania działalności wstarym stylu. Idę ozakład, że Korpus Wielbłądzi mógłby samodzielnie wykonać podobne zadanie. To jak doręczenie przesyłki.
    – Nie– sprzeciwiła się Case nagle twardszym głosem.– To dziesięć lat sądowych przepychanek. Chcę wreszcie mieć całą tę sprawę zgłowy. Raz na zawsze. Mam dość udzielania pozwoleń na zamieszkanie wCypress pociotkom sędziów, żebyśmy mogli wnieść apelację wprocesie ocoś, co prawnie nam się należy.
    – Bez obaw. WCarver City nie zdążą się nawet zorientować, co ich spotkało.
    – Świetnie. Zawiadom mnie, jak już będzie po wszystkim.
    Wyłączyła się. Angel złapał ekspresową windę, gdy drzwi już się zamykały. Przyśpieszyła gwałtownie, spadając przez kolejne kondygnacje arkologii. Mijani ludzie zlewali się wniewyraźne plamy: matki pchające bliźniacze wózki; przyjaciółki na godziny uwieszone uramion chłopaków na weekend; turyści zcałego świata, robiący zdjęcia iwysyłający esemesy zwiadomością, że widzieli Wiszące Ogrody Las Vegas. Paprocie, wodospady ikawiarnie.
    Na dole, na piętrach rekreacyjnych, stanowiska obejmowała nowa zmiana sprzedawców. Całodobowi imprezowicze budzili się, zaliczali pierwsze kolejki wódki iposypywali sobie skórę brokatem. Pokojówki, kelnerzy, kucharze isprzątacze trudzili się ze wszystkich sił, by nie stracić pracy, awraz znią pozwolenia na mieszkanie wCypress.
    Wszyscy jesteście tu dzięki mnie, pomyślał Angel. Gdyby nie ja, bylibyście plewami na wietrze. Kośćmi obleczonymi papierową skórą. Nie byłoby kości do rzucania, dziwek do kupowania, wózków do pchania, drinków pod ręką ani pracy...
    Beze mnie jesteście niczym.
    Winda zatrzymała się zcichym dźwiękiem. Za drzwiami czekał służący zteslą Angela.
    Po półgodzinie Meksykanin był już wbazie lotniczej Mulroy. Powietrze falowało nad rozgrzaną nawierzchnią lotniska. Słońce zachodziło krwawo nad Spring Mountains. Sto dwadzieścia stopni Fahrenheita. Wbazie zapaliły się reflektory, zwiększając jeszcze żar.
    – Masz papiery?!– zawołał Reyes, przekrzykując warkot silników śmigłowców Apache.
    – Federalni mogą nas pocałować wpustynne tyłki!– Angel uniósł dokumenty nad głowę.– Przynajmniej przez najbliższe czternaście godzin!
    Reyes ledwie się uśmiechnął wodpowiedzi. Odwrócił się izaczął wydawać rozkazy.
    Pułkownik Reyes był potężnie zbudowanym czarnoskórym mężczyzną. Był zpiechotą morską wSyrii iWenezueli, po czym przerzucono go do gorętszych zadań wSahelu, anastępnie wChihuahua, aż wreszcie wylądował na wygodnej posadce wgwardii stanu Nevada.
    Mówił, że Nevada lepiej płaci.
    Reyes skinął dłonią na Angela, zapraszając go do śmigłowca dowodzenia. Szturmowe jednostki wokół podrywały się już do lotu, zużywając niezliczone baryłki syntetycznego paliwa. Gwardia Narodowa Nevady, zwana też Korpusem Wielbłądzim albo pieprzonymi gwardzistami zLas Vegas, zależnie od tego, kto niedawno oberwał serią rakiet Hades, ruszała, by narzucić wolę Catherine Case jej wrogom.
    Jeden zgwardzistów rzucił Angelowi kevlarową kamizelkę. Meksykanin wsunął się wnią wtej samej chwili, gdy Reyes zasiadł wfotelu dowódcy izaczął wydawać rozkazy. Angel podłączył do sieci śmigłowca wojskowe gogle oraz douszny mikrofon, by słyszeć, co mówią.
    Maszyna zerwała się do lotu. Pole widzenia Angela wypełniły dane napływające zgogli pilota, wojenne graffiti pokrywające Las Vegas głodnymi, jaskrawymi znakami: namiary celu, istotne budynki, znaczniki przyjaciel/wróg, informacje opociskach Hades oraz amunicji zamontowanego pod kadłubem karabinu maszynowego okalibrze .50, dane ostanie paliwa, sygnały cieplne zpowierzchni...
    Dziewięćdziesiąt osiem przecinek sześć.
    Ludzie. Jedne znajchłodniejszych obiektów wokolicy. Wszyscy namierzeni, ażaden znich otym nie wie.
    Jakaś kobieta sprawdziła, czy Angel dobrze się przypiął. Uśmiechnął się do niej, gdy sprawdzała jego pasy. Miała ciemną skórę, czarne włosy ioczy jak węgle. Odczytał zidentyfikatora jej nazwisko– Gupta.
    – Chyba wiem, jak się trzeba przypiąć, tak?!– zawołał, przekrzykując hałas wirnika.– Sam to kiedyś robiłem.
    Gupta nawet się nie uśmiechnęła.
    – Tak rozkazała pani Case. Głupio byśmy wyglądali, gdybyśmy spadli, apan nie uszedłby zżyciem, bo nie zapiął pan pasa.
    – Jeśli spadniemy, nikt znas nie przeżyje.
    Zignorowała jego słowa isprawdziła pas. Reyes ijego Korpus Wielbłądzi słynęli zsumienności. Mieli swoje wymyślne rytuały, wypracowane zupływem czasu idopieszczone do stanu doskonałości.
    Gupta powiedziała coś do komunikatora iprzypięła się do fotela za ekranem karabinu maszynowego.
    Angel poczuł nagłe szarpnięcie wżołądku, gdy śmigłowiec zawrócił, dołączając do swej formacji powietrznych drapieżników. Przez gogle Meksykanina przesuwały się znaki jaśniejsze niż światła nocnego Las Vegas.
    ZGWNP 6602 wystartował.
    ZGWNP 6608 wystartował.
    ZGWNP 6606 wystartował.
    Pojawiały się wciąż nowe symbole. Cyfrowe potwierdzenie obecności niemal niewidzialnego roju szarańczy, który wypełnił ciemniejące niebo iskierował się na południe.
    – Rozpoczynamy operację „Miodowy Akwen”– dobiegł zgłośnika głos Reyesa.
    – Kto wymyślił tę nazwę?– zapytał ze śmiechem Angel.
    – Podoba ci się?
    – Lubię miód.
    – Chyba wszyscy go lubią.
    Pędzili na południe, wstronę miodu, októrym mówili– Lake Mead. Zpoczątku zawierało ono prawie dwadzieścia miliardów metrów sześciennych wody. Teraz została niespełna połowa, zawdzięczali to Suszy Stulecia. To optymistyczne jezioro stworzono woptymistycznych czasach. Teraz wysychało iwypełniał je muł. Lina ratunkowa, zawsze niepewna izagrożona opadnięciem poziomu wody poniżej początku Akweduktu Nr 3, życiodajnej kroplówki, dzięki której biło serce Las Vegas.
    Wdole pojawiły się światła śródmieścia: neon kasyna iarkologie Cypress. Hotele ibalkony. Kopuły ipokryte mgiełką rosy pionowe farmy, zielone od hydroponicznej roślinności ijarzące się blaskiem wcałym zakresie widma. Świetliste geometryczne figury na pustyni, bez wyjątku pokryte elektronicznym graffiti bojowego języka Korpusu Wielbłądziego.
    Bilbordy, obiecujące przedstawienia, przyjęcia, drinki ipieniądze, po przefiltrowaniu przez gogle zmieniały się wcele ataku ipunkty wtargnięcia. Gęsto zabudowane miejskie kaniony, zaplanowane tak, by kierowały wpożądanym kierunku pustynne wichry, stawały się alejami saperów, aopalizujące, pomalowane fotowoltaiczną farbą dachy zmieniały się wstrefy zrzutu. Arkologie Cypress były priorytetowymi celami ataku, zapewniającymi strategiczną pozycję, dzięki temu, że górowały nad wszystkim wLas Vegas, były większe iambitniejsze niż wszystkie poprzednie fantastyczne budowle Miasta Grzechu razem wzięte.
    Las Vegas kończyło się ostrą linią, za którą leżała ciemność.
    Bojowe oprogramowanie zaczęło rejestrować żywe stworzenia– chłodne plamy na mrocznym tle rozżarzonego szkieletu przedmieść zpoczątku tysiąclecia– jedna mila kwadratowa za drugą wypełniona budynkami, które mogły być już tylko źródłem drewna na opał oraz miedzianych przewodów, ponieważ Catherine Case zdecydowała, że woda już się im nie należy.
    Ciemność mąciły światła samotnych, rozproszonych ognisk, zdradzające miejsca, gdzie koczowali odwodnieni Teksańczycy iArizońcy, którym brakowało pieniędzy, by dostać się do arkologii Cypress, inie mieli już dokąd uciekać. Królowa Kolorado zamordowała mnóstwo ludzi wtych okolicach. To były jej pierwsze cmentarze, stworzone wkilka sekund, gdy odcięła wodę wrurach.
    „Jeśli nie potrafią upilnować własnych cholernych wodociągów, niech piją piasek”– oznajmiła.
    Po dziś dzień grożono jej śmiercią ztego powodu.
    Śmigłowce przeleciały nad ostatnią częścią zniszczonej podmiejskiej strefy buforowej idotarły nad otwartą pustynię. To był pierwotny krajobraz tej ziemi, antyczny jak Stary Testament. Krzewy kreozotowe. Drzewa Jozuego, kolczaste isamotne. Erupcje jukki, koryta wyschniętych rzek, jasne połacie żwiru, kwarcowe kamyki.
    Pustynia stygła już ibyła całkowicie czarna. Ostry jak skalpel dotyk słońca wreszcie ją opuścił. Żyły tu zwierzęta. Niemal bezwłose kojoty. Jaszczurki iwęże. Sowy. Cały świat ożywający dopiero po zachodzie słońca. Ekosystem wyłaniający się znor ukrytych pod kamieniami, jukką ikrzewami kreozotowymi.
    Angel przyglądał się maleńkim termicznym znacznikom ocalałych mieszkańców tych stron. Zastanawiał się, czy pustynia również na niego patrzy, czy jakiś chudy kojot unosi wzrok i, słysząc stłumiony łoskot przelatujących nad nim śmigłowców Korpusu Wielbłądziego, zdumiewa się tą szarżą latających ludzi.
    Minęła godzina.
    – Jesteśmy blisko– odezwał się Reyes, mącąc ciszę. Wjego głosie pobrzmiewało coś bliskiego czci.
    Angel pochylił się, wypatrując uważnie.
    – To ona– odezwała się Gupta.
    Czarna wstęga wody wijąca się przez pustynię między łańcuchami wyszczerbionych szczytów.
    Wtafli rzeki odbijał się srebrny blask księżyca.
    Kolorado.
    Wiła się niczym wąż przez jasny, pustynny krajobraz. Kalifornia nie zamknęła jej jeszcze wSłomce, ale prędzej czy później to zrobi. Całe to parowanie– nie mogą pozwolić, by słońce wiecznie ich okradało. Na razie jednak rzeka nadal płynęła pod otwartym niebem, odsłonięta przed wzrokiem pełnych powagi gwardzistów.
    Angel jak zawsze spoglądał na nią zbojaźnią. Nie było już słychać rozmów przez radio. Wszyscy umilkli na widok tak wielkiej ilości wody.
    Nawet znacznie umniejszona przez liczne susze iodprowadzenia wody, Kolorado budziła głód połączony zczcią. Osiem ipół miliarda metrów sześciennych rocznie to mniej niż blisko dwadzieścia, jak kiedyś, ale myśl otak wielkiej ilości wody po prostu płynącej pod otwartym niebem...
    Nic dziwnego, że Hindusi oddawali cześć rzekom, pomyślał Meksykanin.
    Wswych najlepszych czasach Kolorado miała ponad tysiąc mil długości ibiegła od ośnieżonych szczytów Gór Skalistych, poprzez czerwone skalne kaniony Utah aż po błękitny Pacyfik, tocząc swe wody wartko ibez żadnych przeszkód. Do wszystkich miejsc, których dotknęła, niosła życie. Jeśli farmer zdołał odprowadzić od niej kanał, osadnik wykopał studnię na jej brzegu albo budowniczy kasyna założył wodociąg, ktoś taki mógł się do syta napić możliwości. Żyć wygodnie wupale sięgającym stu piętnastu stopni Fahrenheita. Błogosławieństwo rzeki było równie niezawodne jak to, którego udzielała Najświętsza Panienka.
    Angel zastanawiał się, jak wyglądała Kolorado wczasach, gdy jej nurt był jeszcze wartki iswobodny. Obecnie ospale toczyła swe wody, powstrzymywana przez wielkie zapory. Blue Mesa Dam, Flaming Gorge Dam, Morrow Point Dam, Soldier Creek Dam, Navajo Dam, Glen Canyon Dam, Hoover Dam iwiele innych. Atam, gdzie zapory powstrzymywały Kolorado albo jej dopływy, tworzyły się jeziora, odbijające wswych wodach niebo isłońce pustyni: Lake Powell, Lake Mead, Lake Havasu...
    Wdzisiejszych czasach ani kropla wody nie docierała do granic Meksyku, choć jego rząd nieustannie się uskarżał na Pakt Rzeki Kolorado oraz Prawo Rzeczne. Dzieci wPaństwach Kartelowych dorastały wprzekonaniu, że Kolorado to taki sam mit, jak chupacabra, októrej opowiadała Angelowi stara abuela. Do licha, nawet większa część mieszkańców stanów Utah iKolorado nie miała prawa choćby tknąć wody, która przepływała przez kanion na dole.
    – Kontakt za dziesięć minut– oznajmił Reyes.
    – Jest ryzyko, że będą walczyć?
    Pułkownik pokręcił głową.
    – Arizońcy niespecjalnie mają się czym bronić. Większość ich jednostek nadal stacjonuje wArktyce.
    Case postarała się oto, przekupując zgraję polityków ze Wschodniego Wybrzeża, niezainteresowanych niczym, co działo się po drugiej stronie kontynentalnego działu wodnego. Nakarmiła chciwych skurwysynów kokainą, dziwkami oraz całymi oceanami forsy zebranej przez komitet PAC, gdy więc Kolegium Połączonych Szefów Sztabów odkryło nagle pilną potrzebę obrony rurociągów prowadzących do piasków bitumicznych, okazało się, że jedynym oddziałem zdolnym wykonać to zadanie są szczury pustyni zGwardii Narodowej stanu Arizona.
    Angel przypominał sobie, jak oglądał relację zich odlotu. Towarzyszyło jej nieustanne ględzenie obezpieczeństwie energetycznym. Lubił patrzeć, jak dziennikarze podbijają patriotyczny bębenek, by poprawić swoją pozycję wrankingach. Dzięki nim obywatele znowu mogli się poczuć budzącymi strach Amerykanami. Ztym przynajmniej dziennikarze radzili sobie dobrze. Każdy zich słuchaczy mógł na krótką chwilę uwierzyć, że ma najdłuższego na świecie.
    Solidarność, kochanie.
    Dwadzieścia cztery śmigłowce Korpusu Wielbłądziego opadły do wnętrza kanionu, niemalże muskając czarne wody rzeki. Podążały wzdłuż jej zakoli, zobu stron otoczone bliskimi, skalistymi wzgórzami. Serpentyny Kolorado wiodły je do celu.
    Usta Angela zaczęły się rozszerzać wuśmiechu. Meksykanin poczuł znajomy przypływ adrenaliny, nadchodzący wtedy, gdy kości zostały rzucone ipozostawało tylko czekać na rozstrzygnięcie.
    Przycisnął do piersi nakazy sądowe. Wszystkie te pieczęcie iholograficzne znaczki. Cały rytuał procesów iapelacji. To prowadziło do chwili, gdy mogli wreszcie zdjąć rękawiczki.
    Arizońcy nawet nie zdążą się zorientować, co się stało.
    – Czasy faktycznie się zmieniają– stwierdził ze śmiechem.
    Gupta obejrzała się na niego.
    – Co mówisz?
    Angel uświadomił sobie, że jest jeszcze młoda. Równie młoda jak on wczasach, gdy Case przyjęła go wpoczet swojej gwardii iofiarowała mu prawo do bezterminowego pobytu wstanie. Biedna izdesperowana ofiara deportacji, chwytająca się wszelkich możliwych sposobów, by tylko pozostać po właściwej stronie granicy.
    – Ile masz lat?– zapytał.– Dwanaście?
    Obrzuciła go złowrogim spojrzeniem, po czym ponownie skupiła wzrok na urządzeniach celowniczych.
    – Dwadzieścia, staruchu.
    – Nie bądź taka spokojna.– Wskazał wdół, na rzekę.– Jesteś za młoda, żeby pamiętać, jak to wyglądało kiedyś. Musieliśmy się użerać zkupą papierów icałą zgrają prawników oraz biurokratów, akażdy znich miał swoich kieszonkowych protektorów...
    Umilkł, wspominając dawne dni, gdy towarzyszył jako ochroniarz Catherine Case na tych spotkaniach: łysi biurokraci, specjaliści od gospodarki wodnej, Urząd Rekultywacji, Departament Zasobów Wewnętrznych. Wszyscy oni mówili ometrach sześciennych, wytycznych dotyczących rekultywacji oraz współpracy, wykorzystaniu ścieków, recyklingu, oszczędzaniu zasobów wodnych, ograniczeniu parowania, osłonie koryt rzek, eliminacji tamaryszku, topoli oraz wierzb. Wszyscy próbowali przestawiać meble na wielkim, starym Titanicu. Wszyscy grali zgodnie zobowiązującymi normami, wierząc, że znajdzie się jakiś sposób, który pozwoli przetrwać każdemu, że kooperacja idystrybucja pozwolą znaleźć drogę wyjścia, jeśli tylko okażą się wystarczająco pomysłowi.
    Apotem Kalifornia podarła wszystkie regulaminy irozpoczęła zupełnie nową grę.
    – Mówiłeś coś?– nie ustępowała Gupta.
    – Nie.– Angel pokręcił głową.– Po prostu zasady się zmieniły. Przy starych Case radziła sobie bardzo dobrze.– Chwycił nagle za fotel, gdy śmigłowiec wzbił się wgórę, wynurzył zkanionu iskierował wstronę celu.– Ale wtej nowej grze też jesteśmy nieźli.
    Cel świecił wmroku przed nimi– wielki kompleks budynków, wznoszący się samotnie na pustyni.
    – Jesteśmy na miejscu.
    Światła zaczęły przygasać.
    – Wiedzą, że się zbliżamy– odezwał się Reyes izaczął wydawać rozkazy.
    Śmigłowce rozpostarły się wwachlarz, wybierając cele, gdy tylko znalazły się wzasięgu. Ich maszyna obniżyła lot. Towarzyszyły jej dwa drony wsparcia. Wgoglach wojskowych Angel widział grupę maszyn lecącą przed nimi. Zacisnął zęby, gdy zaczęły obniżać lot iwykonywać losowe, taneczne ruchy, by się przekonać, czy ziemia spróbuje je oświetlić.
    Na horyzoncie lśniła pomarańczowa łuna Carver City. Domy mieszkalne ibudynki handlowe rozświetlały nocne niebo. Wszystkie te elektryczne światła. Cała ta klimatyzacja.
    Całe to życie.
    Gupta wystrzeliła parę pocisków. Coś wdole eksplodowało fontanną płomieni. Śmigłowce przemknęły nad granicą stacji pomp oraz uzdatniania wody. Wszędzie było pełno zbiorników irur.
    Czarne śmigłowce Apache lądowały na dachach ina parkingach, siadały na nawierzchni, wymiotując żołnierzami. Kolejne maszyny opadały złoskotem na ziemię na podobieństwo ogromnych ważek. Podmuch wzbijał wgórę kwarcowy piasek, siekący Angela po twarzy.
    – Zaczyna się zabawa!
    Reyes skinął na Angela. Meksykanin po raz ostatni sprawdził kamizelkę kuloodporną izaciągnął rzemyk hełmu.
    – Chcesz karabin, staruchu?– zapytała Gupta, przyglądając mu się zuśmiechem.
    – Apo co?– odparł Angel, wyskakując ze śmigłowca.– Od tego mam was.
    Gwardziści otoczyli go kręgiem iwszyscy razem pobiegli ku głównemu wejściu.
    Reflektory już się zapalały irobotnicy wypadali na zewnątrz. Wie­dzieli, co się dzieje. Żołnierze Korpusu Wielbłądziego unosili karabiny, mierząc wcele przed sobą. Zgłośnika Gupty płynęły wzmocnione rozkazy:
    – Wszyscy na powierzchni, padnij! Padnij!
    Cywile jej posłuchali. Angel potruchtał do skulonej, przerażonej kobiety ipomachał przed nią dokumentami.
    – Jest tu gdzieś Simon Yu?!– zawołał, przekrzykując warkot śmigłowców.
    Za bardzo się bała, żeby mu odpowiedzieć. To była pulchna, biała kobieta ociemnych włosach.
    – Hej, proszę pani– rzekł zuśmiechem Angel.– Ja tylko dostarczam dokumenty.
    – Wśrodku– wydyszała wreszcie.
    – Dziękuję.– Angel poklepał ją po plecach.– Może tak przegoniłaby pani stąd swoich współpracowników? Na wypadek gdyby zrobiło się gorąco.
    Żołnierze wyłamali drzwi stacji uzdatniania iwpadli do środka. Angel szedł na początku uzbrojonego klina. Cywile wciskali się wściany, gdy Wielbłądzi Korpus przebiegał obok.
    – Las Vegas przybywa zwizytą!– zawołał Angel.– Wypinać tyłki, chłopaki idziewczyny!
    Zagłuszyły go płynące zgłośników rozkazy Gupty.
    – Opuścić budynek! Wszyscy! Macie trzydzieści minut na ewakuację pomieszczeń. Przedłużanie pobytu będzie uważane za utrudnianie działalności organów prawa!
    Angel ze swoim oddziałem wtargnął do nastawni. Na płaskich ekranach monitorów wyświetlały się dane dotyczące wypływu, jakości wody, czynników chemicznych oraz wydajności pomp. Siedziała tam cała banda odpowiedzialnych za jakość wody techników, którzy zrywali się teraz ze stanowisk niczym wystraszone susły.
    – Gdzie tu jest kierownik?– zapytał Angel.– Chcę porozmawiać zSimonem Yu.
    Jeden zmężczyzn się wyprostował.
    – Ja jestem Yu.
    Był szczupły, opalony iłysiał. Miał zaczeskę, apoliczki szpeciły mu blizny po trądziku.
    Angel cisnął mu dokumenty. Żołnierze rozeszli się po sali, pokrywając całe pomieszczenie.
    – Zamykamy tę stację– oznajmił Meksykanin.
    Yu złapał niezgrabnie dokumenty.
    – Nie ma mowy! Złożyliśmy apelację!
    – Możecie sobie apelować– odparł Angel.– Ale jutro. Dzisiaj wydajemy wam rozkaz zamknięcia stacji. Proszę sprawdzić pieczątki.
    – Zaopatrujemy sto tysięcy ludzi! Nie możecie po prostu odciąć im wody.
    – Sędziowie orzekli, że nasze prawa są starsze– oznajmił Angel.– Powinniście się cieszyć, że pozwalamy wam zatrzymać wodę, która już jest wrurach. Jeśli wasi ludzie zachowają ostrożność, będą mogli przeżyć parę dni na samych wiadrach, zanim się stąd zabiorą.
    Yu przerzucał papiery.
    – Ten werdykt to farsa! Zabiegamy oodroczenie. Zostanie uchylony. On... właściwie nie istnieje! Jutro już go nie będzie!
    – Wiedziałem, że powie pan coś wtym rodzaju. Rzecz wtym, że teraz nie jest jutro, tylko dzisiaj. Adzisiaj sędziowie mówią, że musicie zaprzestać kradzieży wody należącej do stanu Nevada.
    – Nie unikniecie odpowiedzialności!– oburzył się Yu, ale potem uspokoił się zwielkim wysiłkiem.– Obaj wiemy, że to poważna sprawa. ­Będziecie odpowiedzialni za wszystko, co się wydarzy wCarver City. Mamy kamery monitoringu. Wszystko to przedostanie się do wiadomości publicznej. Zpewnością nie chciałby pan, by obciążyły pana wyroki.
    Meksykanin doszedł do wniosku, że nawet lubi łysiejącego biurokratę. Simon Yu był oddany swej pracy. Zaliczał się do tych ludzi, wierzących wrząd ijego dobroczynne skutki działalności, którzy trudzili się dla naprawy świata. Autentyczny urzędnik państwowy starej daty, uczciwie pracujący dla dobra obywateli, jak za dawnych czasów. Ateraz próbował przebłagać Angela, używając argumentów wstylu „nie bądźmy pochopni, okażmy rozsądek”.
    Niestety, wtej grze obowiązywały inne zasady.
    – ...to wkurzy wielu wpływowych ludzi– ciągnął Yu.– Nie ujdzie wam to na sucho. Federalni nie puszczą płazem czegoś takiego.
    Jakbym spotkał dinozaura, skonkludował Angel. To nawet fajne wrażenie, ale jak, do licha, przeżył tak długo?
    – Wpływowych ludzi?– Meksykanin uśmiechnął się lekko.– Macie jakąś umowę zKalifornią, októrej nic nie wiem? Kalifornijcy są właścicielami waszej wody, ito jakimś cudem umknęło naszej uwagi? Na dzisiaj macie tylko gówno warte młodsze prawa, kupione zdrugiej ręki od farmera zzachodniego Kolorado. Nie macie już żadnych atutów. Ta woda od dawna powinna należeć do nas. Tak jest napisane wdokumentach, które przed chwilą panu pokazałem.
    Biurokrata łypnął ze złością na Angela.
    – Daj spokój, Yu.– Meksykanin klepnął go lekko po ramieniu.– Nie smuć się tak. Obaj zajmujemy się tą grą wystarczająco długo, by wiedzieć, że ktoś musi przegrać. Prawo Rzeki stanowi, że starsze prawa dostają wszystko. Młodsze prawa?– Wzruszył ramionami.– Niekoniecznie.
    – Kogo przekupiliście?– zapytał Yu.– Stevensa? Arroyo?
    – Czy to ważne?
    – Chodzi ożycie stu tysięcy ludzi!
    – Nie powinni go opierać na takich gównianych prawach wodnych– wtrąciła Gupta, która stała po drugiej stronie sali, sprawdzając błyskające światła monitorów pomp.
    Angel ukrył uśmieszek, gdy Yu spojrzał na nią ze złością.
    – Żołnierka ma rację– stwierdził Meksykanin.– Tu są nasze dokumenty. Macie dwadzieścia pięć minut na opuszczenie budynku. Potem każę zrzucić na niego pociski Hades iHellfire. Dlatego zmiatajcie stąd szybko.
    – Chcecie zniszczyć stację?
    Wielu żołnierzy ryknęło śmiechem na te słowa.
    – Widział pan, że przylecieliśmy wśmigłowcach, prawda?– zapytała Gupta.
    – Nigdzie nie pójdę– odparł zimno Yu.– Możecie mnie zabić, jeśli chcecie. Zobaczymy, jak się to dla was skończy.
    – Wiedziałem, że będzie pan robił trudności– odparł zwestchnieniem Angel.
    Nim biurokrata zdążył odpowiedzieć, Meksykanin złapał go iobalił na podłogę. Następnie wsparł kolano na jego plecach iwykręcił mu rękę.
    – Zniszczycie...
    – Tak, tak, wiem.– Angel wykręcił drugą rękę mężczyzny izałożył mu kajdanki.– Całe pieprzone miasto. Sto tysięcy ludzi. Ido tego czyjeś pole golfowe. Ale, jak sam pan zauważył, trupy komplikują sprawy. Dlatego zabieramy pana stąd. Jutro może pan nas pozwać.
    – Nie możecie tego zrobić!– zawołał Yu ztwarzą wciśniętą wpodłogę.
    Meksykanin uklęknął przy bezradnym mężczyźnie.
    – Widzę, że bierze pan to do siebie, Yu. To błąd. Jesteśmy tylko trybikami wwielkiej, starej maszynie.– Postawił biurokratę na nogi.– To jest większe niż my obaj. Po prostu robimy to, co do nas należy.– Popchnął mężczyznę, wyprowadzając go przez drzwi.– Sprawdźcie resztę budynku!– zawołał, oglądając się na Guptę.– Upewnijcie się, że jest czysty. Chcę, żeby za dziesięć minut już płonął!
    Reyes czekał na nich przy drzwiach śmigłowca.
    – Zbliża się atak Arizońców!– zawołał pułkownik.
    – To niedobrze. Ile mamy czasu?
    – Pięć minut.
    – Niech to chuj.– Angel zakręcił palcem.– No to startujmy! Mam to, po co przyleciałem.
    Wirnik śmigłowca obudził się zgniewnym wizgiem. Jego hałas zagłuszył słowa Yu, ale mina mężczyzny wystarczyła, by Meksykanin uświadomił sobie jego nienawiść.
    – Proszę nie brać tego do siebie!– zawołał Angel.– Za rok dostanie pan pracę wLas Vegas! Jest pan za dobrym specjalistą, żeby marnować się tutaj! ZGWNP potrzebuje takich ludzi!
    Spróbował wciągnąć go do śmigłowca, ale biurokrata stawiał opór. Wpatrywał się ze złością wAngela, mrużąc oczy dla osłony przed ­piaskiem. Śmigłowce zaczęły startować, szarańcza wzbijała się wgórę. Meksykanin raz jeszcze pociągnął Yu.
    – Pora ruszać, kolego!
    – Nie pierdol!
    Biurokrata wyszarpnął mu się zzaskakującą siłą ipopędził ku swej stacji uzdatniania wody. Potykał się iręce nadal miał skute za plecami, lecz mimo to nie przestawał biec zdeterminacją ku budynkowi, który opuszczali już ostatni zjego ludzi.
    Angel iReyes wymienili zakłopotane spojrzenia.
    Pieprzony biurokrata naprawdę poważnie traktował swą pracę. Aż do samego końca.
    – Musimy startować!– zawołał pułkownik.– Jeśli Arizońcy dotrą tu ze swoimi śmigłowcami, dojdzie do wymiany ognia, awtedy federalni dobiorą się nam do dupy. Niektórych rzeczy nie mogą tolerować, aregularna bitwa między siłami dwóch stanów zpewnością się do nich zalicza. Musimy zwiewać.
    Meksykanin zerknął na uciekającego Yu.
    – Daj mi minutę!
    – Trzydzieści sekund!
    Angel obrzucił Reyesa pełnym niesmaku spojrzeniem ipognał za biurokratą.
    Wszędzie wokół śmigłowce wznosiły się nad ziemię jak suche liście na gorącym pustynnym wietrze. Meksykanin biegł przez chmury gryzącego piasku, mrużąc powieki.
    Dogonił uciekiniera przy drzwiach.
    – Muszę przyznać, że jesteś uparty.
    – Puszczaj!
    Angel obalił go na ziemię. Upadek wybił powietrze zpłuc Yu. Meksykanin wykorzystał jego chwilowy paraliż izałożył mu kajdanki również na nogi.
    – Kurwa, zostaw mnie!
    – Wnormalnej sytuacji zarżnąłbym cię jak świnię ityle– mruknął Angel, wstając zbiurokratą na plecach wchwycie strażackim.– Jednakże robimy wszystko jawnie ipublicznie, więc nie ma takiej opcji. Ale nie prowokuj mnie więcej. Mówię poważnie.
    Powlókł się wstronę ostatniego śmigłowca, który jeszcze pozostał na ziemi.
    Ostatni pracownicy stacji uzdatniania wody wCarver City wpadali do samochodów ioddalali się od zakładu, zostawiając za sobą tumany pyłu. Szczury uciekające ztonącego okrętu.
    – Kurwa, pośpiesz się!– zawołał Reyes, spoglądając ze złością na Angela.
    – Już jestem. Możemy startować!
    Angel wrzucił Yu do śmigłowca. Gdy maszyna wystartowała, trzymał się płozy, ale zdołał się wgramolić do środka.
    Gupta siedziała na stanowisku ikiedy Meksykanin zapiął pasy, otworzyła ogień. Wwojskowych goglach zapaliły się trajektorie pocisków. Angel wyglądał przez otwarte drzwi, gdy wojskowe oprogramowanie dzieliło stację na segmenty: wieże filtracyjne, stacje pomp, źródła mocy, awaryjne generatory...
    Zwyrzutni śmigłowców wypadły pociski ciągnące za sobą ogniste łuki. Bezgłośnie przeszywały powietrze, apotem eksplodowały zgłośnym hukiem, zagłębiając się wtrzewiach wodnej infrastruktury Carver City.
    Gorejące grzyby ognia zalały pustynię pomarańczowym blaskiem, oświetlając czarne sylwetki wystrzeliwującej kolejne pociski szarańczy.
    Simon Yu leżał zakuty wkajdanki ustóp Angela. Nie był wstanie powstrzymać zniszczenia imógł jedynie patrzeć bezsilnie, jak jego świat pochłaniają erupcje ognia.
    Wmigotliwym blasku eksplozji Angel dostrzegł łzy na twarzy pojmanego mężczyzny. Woda wypływająca zjego oczu mówiła równie wiele, co wprzypadku innych pot: Simon Yu opłakiwał miejsce, które tak bardzo starał się uratować. Skurczybyk miał lód we krwi. Nie wyglądał na to, ale trzeba przyznać, że go miał.
    Ale to itak mu nie pomogło.
    Nadeszły czasy ostateczne, pomyślał Angel, gdy wstację uzdatniania wody uderzyły kolejne pociski. To cholerny koniec świata.
    Po tej myśli bez zaproszenia pojawiła się następna.
    To pewnie znaczy, że jestem diabłem.



    Komentarze

    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.




    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.


    Pseudonim
    E-mail
    Treść Dostępne tagi: [cytat][/cytat], [url=http://][/url]
    Przepisz poprawnie podane słowa mnustwo orkuw