Recenzje
Assassin's Creed: Rogue
Na wstępie może zacznę od małego osobistego wywodu na temat serii. Otóż, „Asasyny” skończyły się na Revelations. Zamknęła się tam pewna w miarę spójna wizja, która spokojnie mogłaby być zwieńczeniem całości. A tak dostajemy w kolejnych odsłonach bajkę o Pocahontas w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych, nudną jak flaki z olejem i zupełnie nie poruszającą faktycznie ciekawych elementów z tego kawałka historii. Następnie mamy prequel do Pocahontas, czyli Asasyni z Karaibów. Nie będę się nawet wypowiadał jak straszliwie przeeksploatowanym motywem są romantyczne przygodny pirackich band walczących o miłość, wolność i braterstwo. To jest nudne, złe i straszliwie kłamliwe pod względem poprawności historycznej. To dokładnie tak, jak byśmy za 400 lat produkowali gry czy filmy o perypetiach bojowników z ISIS o wolny islam i szariat dla każdego. Nie i jeszcze raz nie. W międzyczasie pojawiła się również krótka przygoda pewnej czarnoskórej Czarodziejki z Luizjany, czyli AC: Liberations, ale jako, że nie grałem, to się nie wypowiem.
I dochodzimy do Rogue dziejącego się pomiędzy wydarzeniami z Black Flag i „trójki”. Naszym protagonistą jest Shay Patrick Cormac, młody członek bractwa pochodzenia irlandzkiego, jak, swoją drogą, większość jego drużyny, co jest tym śmieszniejsze, że działają pod francuską banderą z jednym tylko żabojadem na pokładzie. Całość fabuły zaczyna się dość sztampowo. Będąc najmłodszym w drużynie wykonujemy misje typu „przynieś – podaj – pozamiataj”, co niezbyt podoba się naszemu bohaterowi. Zagranie typowe, ale zabarwione pewnym, dość specyficznym aspektem. Wątpliwościami. Im dalej w las, tym Shay zaczyna coraz bardziej wątpić w słuszność działać swoich współbraci. I w ten sposób dochodzimy do przełomowego momentu zarówno w fabule, jak i historii (ale o tym na końcu), w którym to pan Cormac ostatecznie stwierdza, że działania bractwa są złe i decyduje się na przyłączenie do Templariuszy. Tak w telegraficznym skrócie wyglądają początkowe etapy gry.
Rozgrywka może i nie różni się niczym od Black Flaga, ale w przeciwieństwie do niego, nie ma dłużyzn i straszliwie przynudzających misji na lądzie (które były plagą czwartej odsłony serii). Tutaj wszystko poprowadzone jest bardzo dynamicznie. Zadania dziejące się na morzu bardzo sprawnie przeplatają się z lądowymi, nie tracąc tempa w opowiadaniu fabuły, a motyw przewodni opowieści o naszym zdrajcy jest tak dobrze poprowadzony, że nie zawahałbym się zrobić z niego filmu (gdyby tylko ktoś dał mi takie możliwości). Rozwinięto również znacznie ideologię i motywacje Templariuszy, którzy nie okazali się być tak klasycznie źli, jak w poprzednich częściach. Nawet wątki w teraźniejszości sporo zyskały na zmianie perspektywy.
Sama gra zabiera nas tym razem w zimniejsze, arktyczne nawet, regiony północnego Atlantyku, gdzie pożeglujemy swoim okrętem. W tym aspekcie nic się nie zmieniło względem poprzedniczki. Natomiast nowością jest dodanie jednego całkiem dużego miasta, w którym dzieje się większość misji lądowych. W bardzo fajny i miły sposób nawiązuje to do poprzednich, mocno zurbanizowanych, odsłon, dając przy okazji sporo ciekawych i różnorodnych zadań. Wróciły również inwestycje w nieruchomościach, co ponownie owocuje sytuacją ze wszystkich trzech „dwójek”, ale akurat nadmiar pieniędzy jest lepszy niż ciułanie każdego reala u Edwarda. Poza tym, w samej mechanice rozgrywki naprawdę nie ma niczego nowego poza oczywistymi zmianami wynikającymi z innego otoczenia i kilkoma zabawkami. Ale czy to źle? Czy naprawdę każda gra musi być innowacyjna? Odpowiedź pozostawiam wam.
Na koniec jeszcze tylko kilka uwag technicznych. Wreszcie doczekaliśmy się porządnie zoptymalizowanego Asasyna na PC. I to jest absolutną prawdą. Sam poziom konwersji z PS3 jest tak dobry, że ośmielę się powiedzieć, że jest najlepiej zrobioną, pod tym względem, częścią. A teraz przejdę do tego przełomowego momentu, o którym wspomniałem wcześniej. A mianowicie trzęsienie ziemi w Lizbonie 1 Listopada 1775 roku. Ręka do góry kto, nie będąc historykiem, kiedykolwiek słyszał o tym wydarzeniu? Nikt? A tak się składa, że jest jednym z najważniejszych w historii nowożytnej Europy. Rewolucja francuska, przy tym, jest nic nie znaczącą ustawką. I tu nasuwa się pewna konkluzja. Czy twórcy bardzo szczęśliwie wpasowali się w chronologię, aby umieścić je w grze, czy może specjalnie zbudowali fabułę konkretnie na tym kataklizmie jako punkcie zwrotnym. Osobiście obstawiam to drugie.
Podsumowując całość, Assassin’s Creed: Rogue nie jest może przełomową częścią, ale na pewno bardzo solidnie wykonaną i, jeśli tak jak ja, czujecie przesyt ckliwo-wolnościowo-wywrotowymi ideami poprzednich odsłon, to zmiana perspektywy na pewno wam się spodoba.
Komentarze
Ten artykuł skomentowano 1 raz.
Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.
Obywatelka Insimilionu
Moim zdaniem gra była (była, bo wyszła końcem roku razem z Unity) bardzo fajna. Jedna z najlepszych gier z serii Assassin's Creed.
Niestety poprzez premierę obu gier - Rogue i Unity w tym samym czasie, gdzie Rogue wyszedł na last-geny, grę niestety bardzo niedoceniono i została przyćmiona poprzez Unity.
Szkoda, bo naprawdę fajna była, a główna postać była też bardzo ciekawa i jego motywy.
Fabuła bardzo ciekawa, prócz tego pływanie statkiem i spotykanie wielu nam wcześniej znanyhc postaci z AC III... Cormac i Haytham - ich interakcje były świetne.
Moim zdaniem ogólnie Rogue było lepsze niż Unity.
Mam nadzieję, że po przeczytaniu recenzji więcej ludzi siądzie i pogra w Rogue.
Ten artykuł skomentowano 1 raz.
Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.