Okładka | Opis |
|
W fantasy raczej nieczęsto autorzy największy nacisk kładą na zmagania zbrojne w ramach wojny – najczęściej są to kolejne historyjki na temat obrony królestwa przed agresywnym sąsiadem lub demonem z piekła rodem przyzwanym przez nieświadomego niczego czarnoksiężnika. Same bitwy to raczej zawarty w kilku akapitach ogólny opis, bez wdawania się w szczegóły na temat samej walki. „Bohaterowie” Joego Abercrombiego to książka na tyle nietypowa, że na około siedmiuset pięćdziesięciu stronach autor zawarł tylko… trzy dni ze świata powieści.
Tytułowi bohaterowie z samego początku mogą wprowadzić czytelnika w błąd – nie chodzi tu bynajmniej o heroicznych wojowników wsławionych na polu walki (chociaż takowych poznamy na pierwszych stronach), lecz o wzgórze. A konkretniej o tajemnicze kamienie ustawione na jego szczycie, zwane właśnie „bohaterami”. Jest to lokalizacja o tyle istotna, że to wokół niej przez trzy długie dni i noce rozgrywają się krwawe zmagania między żołnierzami Unii i Północy.
Autorzy fantasy mają nieznośny zwyczaj, by fabułę tworzyć wokół najwyższych kręgów władzy i nie zajmować się pospólstwem, które prawie zawsze stanowi tylko element tła. Inaczej jest w „Bohaterach” – owszem, dość sporo do powiedzenia w historii bitwy będą mieli wojskowi na wysokich szczeblach, jednak są oni tylko przeciwwagą dla kilku innych równoległych wątków. Nie inaczej – powieść ukazuje bitwę zarówno z pozycji szlachcica, jak i prostego szeregowego, który dopiero co trafił na front. W tych słowach nie ma ani trochę przesady – jedna z historii (chociaż niezbyt obszerna) opowiada losy małego, pięcioosobowego oddziału szeregowych, mającego po raz pierwszy wziąć udział w walce. Jest to obraz o tyle intrygujący, że młodziacy nie są żadnymi przeciwnikami dla potężnych wojowników walczących po stronie Północy.
Obraz bitwy w recenzowanej pozycji odbiega od schematu bezmyślnej rąbanki, jaka ukształtowała się na przestrzeni lat. Walka, choć brutalna i bezpardonowa, jest jednocześnie „budulcem”, na którym Abercrombie stawia honor i zasady wojowników po obu stronach konfliktu. Nie faworyzuje żadnej frakcji i nie próbuje usprawiedliwić zabijania w imię zachcianek władców. W tym miejscu widać jednak, że bardziej zróżnicowane są szeregi Północne – Unioniści to raczej szary tłum z prostego względu: stanowią oni regularną, jednolitą armię. Barbarzyńcy zaś to, co tu dużo mówić, zbieranina wojów pod jednym sztandarem, a wielu z nich walczy w imię obranego własnego celu.
Jednym z głównych bohaterów, którzy będą przewijać się przez fabułę najczęściej, jest Gnat – dowódca „dwunastki” (jak nazywa się formacja składająca się z tylu wojowników – stanowi coś na kształt oddzielnej drużyny). Mimo iż będzie on poruszał się nieustannie bardzo blisko najważniejszych wydarzeń (w tym intryg, których nie zabrakło w obu obozach), to nie on zagra pierwsze skrzypce w konflikcie. Już sama „dwunastka” Gnata zasługuje na szczególną uwagę ze względu na towarzyszy broni, których weteran ma pod swoimi skrzydłami, zaś do tego dochodzi jeszcze masa innych postaci stojących po stronie Północy.
Jak wcześniej wspomniano, fabuła „Bohaterów” zamyka się w trzech dniach nieustannej walki i wybiegów. Jednakże przez te trzy dni widać, jak bardzo wiele zmienia się w psychice bohaterów (najlepiej obrazuje to wewnętrzna metamorfoza księcia Caldera). Wydawać by się mogło, że weterani, którzy przetrwali bitwy, o jakich bardowie piszą legendy, są nie do zdarcia. Nic bardziej mylnego – zwykła „bitwa” zmienia w ich zachowaniu bardzo wiele.
Ciężko o fantasy bez magii – ta znajdzie się także w „Bohaterach”. Z tą różnicą, że magia w tym świecie stanowi element niedostępny dla zwykłego śmiertelnika. Abercrombie sprowadził ją wręcz do sfery mistycyzmu, o której wiadomo, że istnieje, jednak widziana jest na tyle rzadko, że nie stanowi ona karty przetargowej w walce o władzę. W praktyce zaś znajdzie ona swoje zastosowanie tylko podczas jednej bardzo krótkiej sceny w finale.
Autor nietypowo rozwiązał kwestię zakończenia – nie jest ono krótkim epizodem opowiadającym losy żołnierzy po bitwie. W „Bohaterach” zakończenie to około stu stron tekstu, podczas których Abercrombie zamyka po kolei wątki rozpoczęte podczas bitwy. Chociaż słowo „zamyka” może być tu nieodpowiednie – zwieńczenia poszczególnych historii kończą epizod rozpoczęty w „Bohaterach”, pozostawiając jednocześnie otwartą furtkę do kolejnych książek z tymi samymi postaciami.
Cały obraz „Bohaterów” sprowadza się do jednej tezy – ukazania bezsensowności wojny. Śmierć to tutaj normalna rzecz, która przestała szokować już dawno temu. Jest też bytem niekiedy wręcz głupim – w kilku scenach młodzi rekruci giną tylko dlatego, że ktoś pomylił ich z wrogiem. Zakończenie intryg Caldera także nie pozostawia złudzeń – wszystko to dzieło przypadku i głupiego, wręcz złośliwego uśmiechu losu.
„Bohaterowie” nie powielają wyświechtanych i nudnych historii walki o kolejny tron kolejnego królestwa. Najprędzej porównać można ich do „Czarnej Kompanii” Glena Cooka – wojna jako taka została ukazana może nie całkowicie z pozycji zwykłego żołnierza, jednak nie da się ukryć, że ten punkt widzenia stanowi całkiem sporą część fabuły. W recenzowanej pozycji dzieje się dużo, trudno doszukać się momentu, w którym autor pozostawiłby żołnierzy samych sobie i nie wydał im rozkazu rzucenia się sobie nawzajem do gardeł. Brutalność i nieupiększanie scen batalii jest kolejnym plusem, który należy zaliczyć na korzyść „Bohaterów”. W końcu otrzymaliśmy prawdziwą wojnę – bezsensowne zabijanie w imię wyższych idei.