Okładka | Opis |
|
Zdarzało mi się ostatnio dość mocno narzekać na brak klasycznej fantasy – takiej z wyprawą, wierną drużyną i jakimś określonym (albo i nie) złem w tle. Chciałam tylko, żeby to jeszcze było dobrze napisane. W tym momencie wpadła mi w oko powieść Bernharta Hennena, którą właśnie wydała Fabryka Słów. „Elfy”, bo o nich mowa, dawały nadzieję, że dostanę to, czego chciałam. Teraz jestem po lekturze i nie bardzo wiem, co mogę o książce powiedzieć.
Gdy jarl Mandred wyruszał ze swoimi dzielnymi wojami na poszukiwanie potwora, który podobno zszedł z gór, nie wierzył, że opowieści o pół-człowieku, pół-dziku są prawdziwe. Szybko i boleśnie dotarło do niego, że się mylił. Uciekając przed potworem, schronił się w kamiennym kręgu – bramie do świata elfów. Ku zdziwieniu jarla, brama otwarła się i przeniosła go do Alfenmarchii. Tam udało mu się uzyskać od królowej pomoc – drużyna wojowników miała mu towarzyszyć w polowaniu na potwora. Jednak elfy niczego nie robią za darmo, a cena ich pomocy jest wysoka. Nawet one nie są w stanie przewidzieć, jak bardzo…
Może zaczniemy od tego, z czym mam problemy w tej książce, a jest takich rzeczy kilka. Pierwsza i najważniejsza to bohaterowie. I to nie jest tak, że autor błędnie ich skonstruował, bo wręcz przeciwnie. Po prostu na tych pawie pięciuset stronach nie bardzo jest kogo polubić. Mandred ma pełne prawo być hałaśliwym, porywczym i zapalczywym wikingiem, gardzącym bardziej subtelnymi elfami i uwielbiającym chlać na umór, ale taka postać wzbudza irytację, a nie sympatię. Podobnie z wyniosłą królowa elfów – choć tu mamy jeszcze fakt, że jakoś kłóci mi się wizerunek sprawnej władczyni mającej za sobą tysiąclecia doświadczenia z rozkapryszoną histeryczką, która z niej często wychodzi. Ale najbardziej mnie zabolało, kiedy jedyna zdawałoby się naprawdę sensowna postać kobieca została prędziutko zamieniona w dziewicę w opałach, w sam raz do ratowania. I to w dość nieprzyjemnych okolicznościach.
Największym problemem pierwszej księgi „Elfów”, z którego w większości wynikają wszystkie powyższe, jest to, że to w zasadzie dopiero połowa części pierwszego tomu cyklu. I to dość nieszczęśliwie podzielona, bo w momencie, kiedy bohaterowie zaczynają się zmieniać, a czytelnik do nich przywiązywać, dostajemy planszę z komunikatem, że „ciąg dalszy nastąpi”. W tym momencie zostajemy z nielubianymi bohaterami, akcją zawieszoną gdzieś pośrodku niczego i tym niemożliwie wyświechtanym i znienawidzonym chyba przez wszystkich motywem damsel in distress. Ja widzę, że wszystko idzie ku lepszemu i mam nadzieję (choć marną), że może nawet ta koszmarna zagrożona dziewica okaże się dekonstrukcją wątku i nas zaskoczy, ale nie wiem, ilu czytelników będzie miało tyle nadziei i dobrej woli co ja.
Jakie mamy plusy? Opisy walk i dynamicznych scen wychodzą autorowi świetnie. Hennen potrafi uchwycić ruch i pokazać go jak na filmie, nie zanudzając czytelnika opisami ekwilibrystyki. Co prawda sceny, w których ukazuje życie wewnętrzne bohaterów bywają przeraźliwie nudne, ale na szczęście nie jest ich znowu tak wiele. Inna rzecz, że język jest dość sztywny i niektóre kwestie brzmią bardzo pompatycznie i nienaturalnie, ale taki już widać urok tego autora.
Bardzo trudno mi polecić lub nie tom pierwszy „Elfów”. Byłoby o de facto polecanie (lub nie) połowy powieści, a nikt rozsądny tego nie robi. Radzę poczekać, aż ukaże się reszta, bo mam wrażenie, że to jednak będzie dobra książka. Tylko niech wydawca pozwoli nam doczytać ją do końca.