Okładka | Opis |
|
Malloreon to kolejny, pięciotomowy cykl Davida Eddingsa, w którym ponownie możemy spotkać bohaterów poznanych wcześniej w Belgariadzie Jednak nawet jeśli czytelnikowi zupełnie obce będą ich imiona, czy nazwy przemierzanych krain, nie będzie miał problemów ze śledzeniem fabuły ani nie powinien odczuwać irytacji związanej z brakiem wiadomości na jakiś temat. Z pomocą przychodzi prolog, w którym natkniemy się na swego rodzaju streszczenie dotychczasowych losów Belgaratha, Gariona, Polgary, czy CeNedry.
W powieściach, nawiązujących do wcześniejszych dzieł danego autora zawsze niezmiernie denerwują mnie wszelkie wspomnienia tomów poprzednich. Tu, na szczęście, oprócz prologu, nie ma ich zbyt wiele i nie oddalają uwagi czytelnika od śledzenia nowych wątków. A w pierwszej księdze Malloreonu dzieje się dużo. Z początku poznajemy kilka mocno rozdzielonych w czasie epizodów, które są podwaliną właściwej fabuły, a gdy akcja wejdzie już na właściwe tory, jej tempo jest oszałamiające.
Belgarion, któremu po około dziesięciu latach, zaczynała już ciążyć rutyna obowiązków związanych z tytułem Władcy Zachodu i godnością Rivańskiego Króla, zatęsknił do przygód. Doczekał się i przeznaczenie, czy też konieczność znów rzuciły go w wir zaskakujących wydarzeń. Ponownie musiał udać się w podróż i choć jej cel jest mu znany, nie ma pojęcia jak go osiągnąć. Zebrał swych towarzyszy i wyruszył, by po raz kolejny wypełnić nakazy proroctwa i poddać się woli przedwiecznych misteriów.
W książce spotykamy prawie wszystkich bohaterów, których mieliśmy okazję poznać w Belgariadzie. Upływ czasu jednak dał o sobie znać i niektórych znajomych przyszło nam w tym tomie pożegnać, niektórzy zaś zmienili się w skutek mijających lat. Podarek wyrósł, Durnik odkrywa jak to jest być czarodziejem, rodzą się nowe pokolenia Alornów, Algarów i Arendów. Jednak mimo tych zmian bohaterowie nadal są tymi samymi ludźmi, jakich czytelnik miał okazję poznać na kartach poprzedniego pięcioksięgu. Nowych postaci prawie nie ma, choć oczywiście musiał pojawić się nowy czarny charakter- Zandramas.
David Eddings przyzwyczaił mnie, że przez jego książki się mknie i tak jest też z tą pozycją. Lektura upłynęła szybko i przyjemnie. Wydarzenia niejednokrotnie zaskakiwały, mimo iż autor ma wybitne upodobanie do wtrącania proroctw, wróżb i innych fragmentów, które odsłaniają jakąś część przyszłości. Barwne dialogi między postaciami to zdecydowanie mocna strona powieści, przekomarzania się i kłótnie są niezmiernie zabawne, niejednokrotnie budzą salwy śmiechu. W zachwyt też wprawia kreacja postaci, z których każda obdarzona jest bardzo prawdziwym charakterem.
Na zakończenie dodam jedynie, iż uważam, że „Strażnicy zachodu” stanowią wspaniały początek kolejnej wielotomowej przygody. Można powieści zarzucić brak jakiejkolwiek tajemnicy, gdyż w natłoku przepowiedni jest o nią bardzo trudno, jednak i tak uważam, że miłośnikom klasycznego fantasy książka powinna się spodobać.