Okładka | Opis |
|
Przypuszczam, że niejednemu z was słowo "stalker" nie jest obce. To najemnik, który w poszukiwaniu cennych artefaktów zapuszcza się w miejsca omijane przez pozostałych szerokim łukiem. Pomysł stalkera narodził się w 1972 roku. Zaczęło się od krótkiej książeczki braci Strugackich, zatytułowanej "Piknik na skraju drogi" - opowiadającej o zamkniętej strefie powstałej po lądowaniu na Ziemi obcych, w której dzieją się rzeczy dziwne, daleko wykraczające poza ludzkie zrozumienie. Parę lat później w luźnym oparciu o tę powieść zrealizowany został znakomity film Andrieja Tarkowskiego. 26 kwietnia 1986 roku miała miejsce eksplozja reaktora jądrowego w Czarnobylu. Wtedy w pewnym sensie fikcyjna zona Strugackich znalazła swój rzeczywisty odpowiednik. Ale prawdziwą popularność stalkerzy zdobyli dzięki serii gier komputerowych "S.T.A.L.K.E.R.", czerpiących inspirację z wszystkich wymienionych wcześniej źródeł. Historia zatoczyła koło: w odniesieniu do gry zaczęły powstawać książki.
W dwudziestą siódmą rocznicę katastrofy czarnobylskiej Fabryka Słów wydaje pierwszą w Polsce książkę z uniwersum S.T.A.L.K.E.R.a. Poprzeczka postawiona wysoko, gdyż siłą rzeczy wielu czytelników będzie porównywać tę pozycję z pierwowzorami. Mimo to "Ołowiany świt" broni się nieźle.
Autor bardzo umiejętnie przedstawia wyobraźni czytelników plastyczny, złożony świat. Jak przypuszczam znany już większości wcześniej, a i tak potrafiący nieraz zaskoczyć. W Zonie niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku, a kryje się pod wieloma formami. Czy przyjmie postać mutanta, zombie, anomalii czy wreszcie - człowieka, nigdy nie wiadomo. Żeby wejść w Zonę, trzeba być wyjątkowo dobrze przygotowanym... albo totalnym idiotą.
Najpiękniejsza w tym świecie jest tęsknota za czymś, co ostatecznie prawie na pewno nas zniszczy. Pojawiają się przemyślenia bohatera, który usiłuje znaleźć odpowiedź na pytanie, co pcha go w objęcia Zony. Ta ostatnia jest zawsze personifikowana, Miszka stawia ją w roli wymagającej, kapryśnej kochanki. Fragmenty, w których opowiada o Zonie wyróżniają się urokiem i choćby dla nich warto "Ołowiany świt" przeczytać. Nie ma co się jednak oszukiwać i od razu zaznaczam, że zdecydowaną większość tekstu zajmują opisy potyczek bohaterów z coraz bardziej fantazyjnymi stworami Zony, strzelaniny oraz wędrówki po wyniszczonych radiacją terenach.
Wadą powieści Gołkowskiego jest paradoksalnie to, że mało ma wspólnego z powieścią. Poszczególne rozdziały bardzo słabo łączą się ze sobą i często przypominają raczej zbiór opowiadań. Pod koniec tekstu autor znienacka usiłuje wszystko spleść na powrót w całość, ale bez powodzenia. Co gorsza, książka urywa się w momencie, kiedy zaczynało być naprawdę ciekawie, pozostawiając czytelnika bez wyjaśnienia kluczowego dla fabuły wątku. Korektorka tekstu też wykazała brak umiejętności, pozostawiając błędy, które w żadnym wypadku nie powinny się znaleźć w wydanej książce: "tę szkołe", "próbówkę", "wgłąb". Na poziomie merytorycznym też nie wszystko się zgadza. Choćby to, że mutacje nie mają prawa wystąpić od razu po napromieniowaniu (najwcześniej mogą się pojawić w następnym pokoleniu). Ja rozumiem, że to fantastyka. Jednak żaden pisarz nie powinien ignorować nauki. Byle fizyk znalazłby pewnie więcej podobnych błędów.
"Ołowiany świt" okazał się dokładnie tym, czego się spodziewałam i czym powinien w mojej opinii być. Lekką, przyjemną lekturą, wprawdzie bez przesłania, ale za to nastrojową i momentami epatującą tęsknotą. Jeśli lubisz przemierzać samotnie postapokaliptyczne światy (względnie - kibicować odważnemu mężczyźnie, w pojedynkę stawiającemu czoła wszelkim zagrożeniom), spodoba ci się ta powieść! Jeśli to nie twoje klimaty, nie znajdziesz tam raczej nic wartościowego - w końcu "stalkerem się nie zostaje, stalkerem się jest".