Jako wielki fan twórczości Jacka Piekary byłem niezwykle podekscytowany, gdy pierwszy raz w moich rękach znalazła się książka pt. „Płomień i krzyż: Tom I”. Wcześniejsze dzieła z cyklu inkwizytorskiego opowiadały dzieje Mordimera Madderdina, niewiele jednak przy tym pokazując historię samego bohatera. Zdawkowe informacje na temat dzieciństwa, rodziców czy w ogóle jakiejkolwiek rodziny głównego protagonisty sprawiały, że był on postacią tajemniczą i dzięki temu ciekawą. Jednak jako nienawykły do pozostawania w niewiedzy przez dłuższy czas z niecierpliwością oczekiwałem odpowiedzi na pytania – kim jest Mordimer? Skąd pochodzi? Jak ktoś tak wyjątkowy został inkwizytorem? „Płomień i krzyż” właśnie tych odpowiedzi mi udzielił.
Piekara wyszedł chyba z założenia, że o wiele lepszym rozwiązaniem od kontynuowania już i tak rozbudowanej fabuły będzie cofnięcie się do korzeni. Chwila wytchnienia przed kolejnymi przygodami była jak najbardziej pożądana – zwłaszcza jeśli pociągała za sobą przedstawienieprofilu psychologicznego licencjonowanego Inkwizytora Jego Ekscelencji Biskupa Hez-Heronu – czyli po prostu starego, poczciwego Mordimera. Z tym szczegółem, że w „Płomieniu i krzyżu” Madderin nie jest wcale taki stary – w książce ma on zaledwie około 12 lat. Autor posunął się jednak o krok dalej, robiąc z „głównego protagonisty serii” zaledwie postać drugoplanową – jeśli nawet nie epizodyczną. O czym więc jest wspomniany wyżej tytuł? Odpowiedź na to pytanie jest odrobinę bardziej rozbudowana niżby można ją byłozawrzeć w pojedynczym zdaniu.
Książka bowiem nie jest jedną, spójną całością – jest zbiorem czterech opowiadań. Każde oczywiście jest w jakiś sposób ze sobą powiązane, jednak nie tworzą one ciągu jako takiego. Historie w każdym rozdziale są od siebie oddalone w czasie, jak i w przestrzeni. Co więcej – nawet główni bohaterowie opowiadań się różnią!
Pierwsza opowieść przedstawia nam historię „Pięknej Katarzyny”, szlachcianki obdarzonej niezwykłym talentem dowykorzystywaniu swojego ponętnego ciała do zdobywania czegokolwiek zapragnie od roju kochanków. Posiada ona jednocześnie syna, którego ojciec jest nieznany (biorąc pod uwagę ilu mężczyzn „przewinęło się” przez łóżko Katarzyny,nikogo nie powinno to dziwić), zaś samchłopiec jest wychowywany głównie przez nauczycieli, mając niewielkikontakt z matką. Czy wspominałem, że główna bohaterka opowiadania jest jednocześnie zdolną czarownicą, łaknącą coraz większej mocy? No cóż, ten drobny szczegół niekiedy potrafi wypaść z głowy, zwłaszcza że za tło robią tu sceny, przy których „50 twarzy Greya” siedzi cichutko w kącie i zasłania się niczym wstydliwa dziewica.
Następny rozdział przedstawia nam nareszcie dzieje inkwizytora. Nie jest to jednak „Ten” Sługa Boży, o którym myślicie. Mordimer będzie musiał jeszcze chwilę poczekać. W drugim opowiadaniu poznajemy Arnolda Löwefella – inkwizytora, mającego za zadanie uratować młodziutką szlachciankę z samego centrumpowstania chłopskiego. Nie jest to zadanie ani proste, ani przyjemne. Löwefell ma jednak szczęście, gdyż bardzo szybko spotka on tajemniczego, ciemnowłosego chłopaka, który nieraz uratuje mu skórę. Z wzajemnością oczywiście, z czego ostatecznie wynikną całkiem ciekawe konsekwencje.
„Szachor Sefer” pokazuje nam dążenia Löwefella do poznania sekretów straszliwego, czarnomagicznego tomu, którego tytuł jest jednocześnie tytułem trzeciego opowiadania. Jednocześnie Arnold poszukuje informacji na temat matki wspomnianego wcześniej chłopca. Wszystko jednak wskazuje, że jego poszukiwania spełzną na niczym. Aż do czasu, gdy odkrywa tajemnicę, którapoważnie mogłoby zachwiać całym Inkwizytorium, gdyby wyciekło to na światło dzienne.
Czwarty, a zarazem ostatni rozdział, zatytułowany „Drugie piętro wieży” dobitnie pokazuje nam jak potężną organizacją jest inkwizycja. Nie dość, że cały świat boi się jej przedstawicieli, to jeszcze potrafią z największego wroga zrobić najlepszego sojusznika. Mają jednak swoje tajemnice – jak choćby „wewnętrzny krąg”, którego przedstawiciela poznajemy właśnie w tym opowiadaniu. Swoją drogą ów przedstawiciel jest osobą niezwykle interesującą oraz w pewien sposób niepasującą do zajmowanej przez siebie pozycji. Dlaczego? Tego już musicie dowiedzieć się sami.
„Płomień i krzyż” zawiera w sobie ogromne pokłady rzeczy dobrych – jak choćby postać samego Löwefella, przypomianającego w pewnym stopniu Mordimera, zwłaszcza, jeśli chodzi o światopogląd. Jest to jednak wciąż inna osoba, dzięki czemu można odczuć cudowny powiew świeżości tak bardzo potrzebny serii. Styl, w którym napisana została książka również jest rzeczą wartą pochwały. Został on stworzony jako jednocześnie ciężki i przytłaczający, ale również na tyle dobry, że tytuł ten czyta się naprawdę szybko i przyjemnie. Jeśli zaś chodzi o wady, nie uświadczyłem ich właściwie wcale. Można by się przyczepić do postaci Katarzyny, która poza pierwszym opowiadaniem nie występuje, jednak jest to szukanie na siłę – w końcu nie wiadomo czy nie pojawi się w kolejnych częściach.
Czy warto przeczytać „Płomień i krzyż”? Jak najbardziej! Jestem szczerze przekonany, że każdy kto czytał o przygodach inkwizytora Mordimera Madderdina będzie niezwykle ciekaw jego historii, którą to w wyżej wspomnianej książce poznajemy (w mniejszym bądź większym stopniu). Zastanawia mnie jedynie czy informacje na temat sposobu życia jego matki były aż tak bardzo pożądane, żeby poświęcać im osobne opowiadanie, zamiast bardziej skupić się na samym Mieczu Aniołów. Widocznie jednak były o czym najpewniej przekonamy się w kolejnych częściach serii. W końcu ktoś będący potomkiem tak „ciekawej” osoby nie może być byle kim.