Warning: Undefined array key "autologin" in /usr/home/peronczyk/domains/insimilion.pl/insimilion/twierdza/index.php on line 25 Varia • Solą... • INSIMILION

    Varia


    Solą...

    Fantastyka » Varia » Opowiadania
    Autor: wolszebnik
    Utworzono: 31.08.2011
    Aktualizacja: 31.08.2011

    Cisnęła garść suszu do bulgoczącej brei. Czternasta próba.
    - Na pewno ostatnia, jeśli też tym razem chybi! - zarzekła się. Szczęśliwa powinna była okazać się ta wcześniejsza, trzynasta.
    - Na nic nie można już w tym świecie liczyć, nawet na przesądy - syknęła z zawodem. Wiedziała, że myli się tylko co do jednego składnika, ciągle jednak nie potrafiła odgadnąć tej doskonałej proporcji. Przygotowywała wywar niezliczoną ilość razy z matką, zawsze się udawał, teraz, gdy spróbowała pierwszy raz zrobić go samodzielnie, nie odnajdywała w finale tamtej mocy.
    - Bo tu nie wystarczy wiedzieć - mawiała matka przy mieszaniu - trzeba mieć w sobie czar.
    Westchnęła. Oblicze matki ożyło nagle wspomnieniem tak świeżym, jakby widziały się tego poranka. Ale to złudzenie, matka nie żyła. Zmarła trzy lata temu, zasuszona i skurczona, pozbawiona rozświetlającego ją za młodu uroku. Zupełnie jakby przyczyną jej śmierci było to powolne przygaszanie wypełniającego ją światła, przygaszanie, aż do zupełnego przepalenia. Jakby zgasła wyeksploatowana żarówka.
    - Czar, jasne - prychnęła z lekceważeniem. Ona wolała liczyć na coś bardziej sprecyzowanego.
    Obłoki dymu umykały różnobarwnymi wyziewami pod sufitowe deski, przyczajone pod sklepieniem brutalnie rozpulchniały dawniej biały tynk, wsiąkając w jego pełne pęknięć ciało. Ściany pociły się obficie tym samym wyziewem. Gęsta breja w kotle bulgotała coraz głośniej, złowieszczo. Młoda kobieta w połatanej katanie, czuwająca nad ukropem przetarła niedbale rękawem rozpaloną twarz i wyszeptała formułę. Siedem tak cichych słów, że niesłyszalnych dla kogokolwiek, kto znalazłby się teraz w jej kuchni. Oczywiście, oprócz niej, nie było tu nikogo. Głos zawibrował namiętnie w parnym powietrzu, a kot, drzemiący na zepsutym piecu w sieni, otworzył zielone ślepia. Spojrzał w kierunku krzątającej się kobiety, nieudolnie maskując arogancją swe zainteresowanie dla jej zabiegów. Wreszcie kocur wyprężył grzbiet, podniósł się z legowiska, leniwie przyczłapał pod nogi dziewczyny i począł ocierać się przymilnie.
    - Spokój, Sator - napomniała go karcąco - zaraz dostaniesz.
    Przewróciła oczyma w wyrazie zniecierpliwienia. Wszelkie mikstury testowała na zwierzęciu, nie mogła wprost wyjść z podziwu, że kocur po tych wszystkich latach wciąż nie potrafił po prostu poczekać na strawę, tym bardziej dziwiła się, że nadal z tak obcesowym zaufaniem zbliżał się do wszelkich parujących, nierzadko cuchnących płynów. Niektórym istotom nauka przez doświadczenia najwyraźniej była obca. Odczekała jeszcze chwilę, aż na spękanej powierzchni gotowanej mazi wyrosła piąta pękata bańka. Kwintesencja. Wzięła głęboki wdech, wstrzymała powietrze w płucach, następnie mocnym dmuchnięciem zgasiła płomień spod kotła. Chwyciła drewnianą łyżkę i przyjrzała się jej uważnie. Narzędzie zakupiła prababka dziewczyny, przekazywały ją sobie niczym relikwię, z pokolenia na pokolenie. Każda kolejna kobieta z ich rodziny wydrapywała maleńką literkę, pierwszą ze swego imienia:
    - B - jak Bernadeta
    - H od Haliny
    - E - Elwira
    - kolejne E - Ernestyna
    - M, czyli Małgorzata
    - O z Olgi
    - i T - pierwsze z ciągu składającego się na Teresę.
    Siedem kobiet. Na niej zamykała się historia. Siódma i zapewne ostatnia. Odczyniony, acz niesprawny urok. Gwałtownym potrząśnięciem głowy przepędziła smętne rozmyślania. Pokoleniową łyżką zaczęła rozbijać skorupy baniek, powietrze w nich uwięzione wzleciało pod sklepienie chaty goniąc wcześniejsze opary. Śmierdziało. Siarkowodór podrażnił ostrym swądem nozdrza. Wzdrygnęła się z obrzydzeniem. Prawie gotowe. Rozejrzała się za starym kocurem.
    - Kici, kici - zaczęła nawoływać.
    Jak na złość czmychnął gdzieś teraz, gdy już go potrzebowała. Pręgowana bestia nie odeszła jednak daleko, wyłoniła się nonszalancko zza framugi drzwi pokoju, w mroku drewnianej chaty rozświetlanym poświatą świec, wlokąc za sobą cień godny tygrysa. Szaro-bury kocur czarownicy, zaśmiała się w myślach. Tak, nawet jej matka, za której sprawą Sator zjawił się w domu, pogardzała przesądami. Nigdy nie miały czarnego kota.
    - Czarownica - powiedziała na głos, jakby smakując to słowo.
    Matka wolała określenie czarodziejka, a ona wiedźma. Niemniej dla ludzi z okolicy one wszystkie były po prostu czarownicami. Każde z określeń nie oznaczało nic więcej ponad fakt, że od wieków kobiety z jej rodziny zajmowały się rozwiązywaniem problemów, z którymi przychodzili do nich ludzie z wioski. Boli cię kolano? Idź do wiedźmy. Nie goi się zraniony palec? Poszukaj czarownicy. Chcesz rozkochać w sobie oziębłą niewiastę? Może pomoże czarodziejka. Do zwykłych ludzkich bolączek nie potrzebowały odwoływać się do specjalnie wyszukanej magii. Zwykle wystarczał napar, dobre słowo i pomocna dłoń. Może w matce i w Teresie tkwił jakiś czar. Może. Zaś ona, Olga, uważała, że wszystko zawdzięcza swojej pracy.
    - Musisz dbać o urok - mawiała matka, a młoda Olga nie spierała się tylko po to, by nie zrobić jej przykrości.
    - To wielki dar, czar, który cię określa, który dostałaś, ale który możesz stracić i roztrwonić - głos matki rozchodził się wdzięcznym trelem po okolicy, gdy zbierały razem zioła, ale Olga nie słuchała. Wolała skupić się na zapamiętywaniu nazw poszukiwanego zielska, ich właściwościach, tak subtelnie odmiennej strukturze listowia. Wolała wdychać tę woń wiecznie zadumanego lasu, szumiącego bractwa drzew jakby zastanawiającego się, które swe tajemnice może im bez żalu powierzyć. Olga nigdy nie słuchała. Tym różniła się od swej siostry Teresy i żadne zabiegi starej Małgorzaty nie odnosiły względem niej pożądanych rezultatów. Wychowawcza recepta, dzięki której Teresa wyrosła na urokliwą, czarującą niewiastą, nie potrafiła przemienić Olgi z bezkształtnego, niezgrabnego dziecięcia w jakąkolwiek emanację kobiecego wdzięku. Z trudnego berbecia miała wyrosnąć zbuntowana nastolatka. Zanim to nastało, dziesiąty rok życia dziewczynki upłynął pod znakiem sekcji. Ku ogólnemu zgorszeniu, przerażeniu matki, niesmakowi siostry, Olga wyłapywała wpierw śliskie dżdżownice, błotne żabki, koniki polne, wieńcząc swe zabiegi na piwnicznym szczurze upolowanym przez ich ówczesnego rudego kocura Romla.
    - Chcę tylko zobaczyć, co mają w środku - płakała dziewczynka, gdy matka odciągała ją brutalnie od truchła. A następnego lata odeszła Teresa. Odeszła, czyli umarła. W wielkim mieście, gdzie zamieszkała, opuszczając rodzinną chatę, czar okazał się wystarczającym darem, by zwrócić na siebie uwagę, zbyt małym jednak, by zapewnić przetrwanie.
    Odrywając się od wspomnień, Olga podała kocurowi miskę, skrzącą się zielonkawo od wypełniającej ją potrawy. Zwierz powąchał ciecz, następnie z wielką ostrożnością (wywar wciąż był gorący) zabrał się do chłeptania brei. Pomrukiwał. Może tym razem udało jej się dobrze skomponować składniki? Chwyciła notes, nanosząc na przepis najświeższe poprawki.
    - Teśka, udało się, dawaj tu weka - rzuciła bezwiednie w zakurzoną ciszę chaty. Echo zadrwiło z niej, drażniąc okrutnym podźwiękiem. Odłożyła ołówek, gdy zdała sobie sprawę, że nawołuje zmarłą siostrę. Zupełnie bez sensu. Za życia Teresy nie robiły nic wspólnie. Zanim Olga urosła na tyle, by stać się pełnoprawną towarzyszką dla swej starszej siostry, Teresa dorosła i wyruszyła na poszukiwanie swej własnej przestrzeni życia. Tamci podobno byli naćpani. Gdy w areszcie doszli do siebie, nie mogli uwierzyć w bestialstwo, którego się dopuścili. Tak przynajmniej powiedzieli im - "ci z policji". Czwórka małolatów. Liczba wszechrzeczy. Kolejny niesprawdzony omen.
    I tak zostały z matką same w rozwalającej się chacie. I wszystko uległo zmianie, a matka jakby zaczęła odchodzić, gasnąć, dzień po dniu zdawała się zmniejszać. I wreszcie matka przestała już mówić o czarze, wdzięku, uroku, elegancji, a Olga skupiła się na empirycznym doświadczaniu. Odtąd już żadnej rzeczy nie przyjęła za pewnik. Ludzie z wioski zaczęli coraz bardziej ich unikać i w niepamięć odeszły wszelkie przeszłe matki zasługi: jej lecznicze maści, wywary, krzepiące słowa. Matka stała się czarownicą, jak również jej dziwaczna, dociekliwa córka. Tak właśnie słowo "izolacja" wykluło się pewnego dnia pośród myśli Olgi i więcej na dłużej jej nie odstąpiło.
    Tymczasem pręgowany kocur wylizał swą miskę. Nie dostawszy dolewki, począł czyścić wyliniałe futro. W końcu zerwał się na równe nogi i przysłoniętą kawałkiem plandeki dziurą w drzwiach pognał w czeluście nocy. Olga obróciła się zwinnie, sięgając po pustą już miskę zwierzęcia. Ciężki, przeszklony zegar uchwycił na moment odbicie jej twarzy. Uśmiechała się. Chyba naprawdę się udało. Dziesięcioletni kocur pobiegł niczym kociak, jakby zupełnie nie odczuwał bólów stawów, które tak dokuczały mu w ostatnich tygodniach.
    - Widzisz matka - zagadnęła w pustą przestrzeń - pamięć i praktyka, a nie czułe słowa. Oto cała magiczna skarbnica.



    Komentarze

    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.




    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.


    Pseudonim
    E-mail
    Treść Dostępne tagi: [cytat][/cytat], [url=http://][/url]
    Przepisz poprawnie podane słowa mnustwo orkuw