Prolog
Dawno, dawno temu - w odległej galaktyce...
Nie, źle! Musi być coś bardziej w deseń smoków i elfów. Jeszcze raz...
Dawno, dawno temu - za siedmioma górami, za siedmioma rzekami...
Dobra, lepiej - zaczynam czuć klimat. Choć... ciut sielsko wyszło. Za dużo słoneczek, chmurek i zieleni. Trzeba coś z tym zrobić. Pytanie brzmi: co? A może...
Dawno, dawno temu - za siedmioma górami, za siedmioma po mrocznych bezdrożach bezdrożnej krainy wędrował zdrożony wędrowiec w poszukiwaniu...
Baru?
Knajpy?
Oberży?
Kraczmy? Tak, karczmy!
... w poszukiwaniu zapomnianej karczmy. Za cel postawił sobie ino odnalezienie starych kompanów, z którymi to drzewiej polował na mrocznych mędrców...
Nie, znów źle! A może coś dla ludzi? Dobra - ostatnia próba:
O 8.53 wysiadłem ze śmierdzącego pociągu IC relacji Warszawa-Kraków...
No, i o to się nazywa klimat!
Cóż, jakże klimatyczny wstęp mam już za sobą i przyznam się szczerze - przez dobre pół dnia biłem się z myślami, w jakiej formie mam napisać to oto sprawozdanie, które właśnie macie przed sobą. Pomysł z "klimatem" szybko odstawiłem na bok, gdyż wyszłoby mi z tego zapewne coś wielce niestrawnego. Dlatego też zdecydowałem się... pisać po prostu. Od użytkownika Insi dla użytkownika Insi.
Dzień pierwszy
8.53 - 11.00 (od tej pory wszystkie godziny będą podawane z bardzo - naprawdę bardzo - dużym przybliżeniem)
Jak to się mówi - trzy osoby, to już tłum. Właśnie w myśl tej zasady rozpoczęliśmy kolejny (bodajże piąty już) zlot Insimilionu. Do pierwotnego składu, który z zaparciem godnym lepszej sprawy poznawał od podszewki krakowskie bary, trafiło dwóch starych wyjadaczy - Oress i Frost - oraz ja, użytkownik stosunkowo świeży. Po krótkiej dyskusji na temat "IC to szczyt burżujstwa" i "PKP/PKS śmierdzi", zawitaliśmy na rynek Krakowa. Na pierwszy ogień poszedł bar, którego nazwy teraz już nikt nie pamięta. Jednak nie nazwa się tu liczy, a smak piwa - jak się okazało, dawna stolica ma Żywca, którego najłatwiej określić mianem: lepszy. Po wychyleniu pierwszego toastu i opróżnieniu kufli, przenieśliśmy się do Cafe Zaćmienie. Tu nas czekało już wyzwanie większego kalibru - kolejka Kamikadze dla każdego i sławienie chwały twierdzy pod niebiosa. Jak łatwo się domyślić, w tej miejscówce również długo nie zabawiliśmy - zahaczając o jeszcze jeden pub, udaliśmy się na spotkanie z Orishem. Warto nadmienić, że nasze trio czuło się już wielce zintegrowane.
11.00 - 14.00
Gdybym miał z pieczołowitością opisywać wszystko, co się wydarzyło w trakcie tych trzech godzin, musiałbym Was zarzucić górą dialogów - a czasem i monologów - których zapewne wolelibyście nie czytać. Przewinęło się kilka tematów organizacyjnych, wymieniliśmy błyskotliwe spostrzeżenia o przyszłości Insi dziesięć lat naprzód, etc. W skrócie: gadaliśmy i piliśmy kolejne Żywce, czekając na spotkanie z resztą ekipy. Trochę po 13 przetransportowaliśmy spacerem nasze szacowne rzycie do miasteczka studenckiego, zbierając po drodze Gethelod (co w języku CoB-u oznacza "Enselor"). Mniej więcej w tym momencie spotkaliśmy się również z Pano, który załatwił nam nocleg w jednym z akademików. Po szybkim rozlokowaniu, ruszyliśmy ponownie w kierunku Rynku, w wiadomym celu.
14 - późny wieczór, łamane na noc
Ustalanie jakichkolwiek dokładniejszych przedziałów godzinowych po 14 zdecydowanie nie ma sensu. Na rynku przyłączyła się do nas pozostała część forumowiczów: Morgiana, Amagi oraz Joneleth i Mariuss będący również przedstawicielami klanu Children of Bhaal. Nie zaskoczę chyba nikogo, gdy napiszę, że ponownie ruszyliśmy na tournee po najlepszych krakowskich pubach, kafejkach i barach (nie wyłączając z tego McDonalda, rzecz jasna). Ponownie trafiliśmy do Zaćmienia, gdzie znów w ruch poszły hurtowe kolejki Kamikadze. Przez kilka pierwszych "lufek" Morgiana patrzyła na nas z powątpiewaniem, więc fakt, że nikt nie zajął pozycji horyzontalnej pod stołem, przyjęła z wyraźną ulgą. Jako że grupa się znacząco rozrosła, to i dyskusje przybrały na sile. Obowiązujące przy stole tematy najlepiej określić mianem wszelakich. Jak to zwykle przy takich okazjach bywa, o samym Insi czy CoB-ie zbyt dużo się nie mówiło. Za to głównymi bohaterami wielu rozmów były ceeRPeGi (głównie wieszanie psów na Gothicu 3, układanie peanów na temat drugiej odsłony Neverwintera i wróżenie klęski projektowi kontynuacji Fallouta). Posiedzenie w Zaćmieniu było również idealną okazją do przeprowadzenia skrótowej rewii mody z Oressem w roli głównej (jak wiadomo, Oress jest posiadaczem "trendi i cool tró fatałaszków").
W okolicach 17 - zmęczeni pokazywaniem różnych części ubioru - opuścili nas Oress wraz z Gethelodem, obiecując - rzecz jasna - że powrócą w chwale i glorii w okolicach niedzielnego poranka, a w skrajnej sytuacji - południa, lekko przechodzącego w późne popołudnie. My zaś raźnym krokiem udaliśmy się do kolejnego przybytku rozkoszy barowych - Karlika - usytuowanego blisko miasteczka studenckiego. Połowa ekipy, rzecz jasna, nie odmówiła sobie przyjemności zjedzenia w tak zwanymi "międzyczasie" kilku kebabów, zapiekanek i innych zdrowych produktów (dla jasności sprawy - Frost wcinał tylko to, co było wolne od zwierząt lub tego, co z nich zostało po przerobieniu).
Jak się okazało, Karlik był już naszym ostatnim przystankiem tego dnia. Amagi, wraz z moją skromną osobą, rozegrał partyjkę bilarda. Los chciał, by to KoZa został zwycięzcą tego wieczoru - odszedłem od stołu z satysfakcjonującym wynikiem 4:2 i umówionym rewanżem na następnym zlocie.
Przy stole ponownie dominowały dyskusje na temat gier komputerowych, choć dało się też słyszeć głosy odnośnie Insi, dominacji twierdzy w polskim internecie i przyszłych planach przejęcia władzy nad całym światem. Nie obyło się też bez kibicowania polskiej reprezentacji, która akurat w tym samym czasie miała mecz z Brazylią. Trzeba przyznać, że porażka biało-czerwonych trochę stonowała nasz ogólny entuzjazm. Całe szczęście - nie na długo.
W okolicach późnego wieczoru (zdefiniowanie dokładnej godziny okazało się wyzwaniem ponad moje siły) opuścił nas Amagi wraz ze Szlachetną Matroną, Morgianą*. Uznali, że pora na odrobinę zdrowego szpanu, więc odjechali sportowym wozem typu Palio.
Ze względu na wszechogarniające zmęczenie, po (chyba) godzinie w ograniczonym gronie udaliśmy się na spoczynek, zahaczając o budę z hot-dogami MAX. Serwowane potrawy rzeczywiście były rozmiaru MAX, dzięki czemu Pano miał z głowy kolację i następne śniadanie za jednym zamachem. Odstawieni pod akademik, udaliśmy się do pokoju i, po szybkim doprowadzeniu się jako takiego porządku, zasnęliśmy zasłużonym snem tych, którzy odeszli (klimatyczne tekst mi wyszedł, nie?).
Noc
Nie wiem, jak sprawa z noclegiem miała się u innych zlotowiczów. Wiem za to, co się działo u nas. Trzeba Wam wiedzieć, że będzie to opowieść krótka, acz treściwa, opowiedziana z perspektywy pierwszej osoby.
Otóż, w okolicach godziny trzeciej (nad ranem, tudzież w nocy - niepotrzebne skreślić) obudziły mnie... głosy! W pierwszej chwili myślałem, że to Frost z Orishem, zamiast spać, obgadują mnie za plecami. Okazało się jednak, że problem tkwi w ścianach, a raczej ich braku. Nasz pokój od sąsiedniego był przegrodzony jedynie szafą. Dzięki tym wspaniałym właściwościom architektonicznym przez dobre kilka minut miałem wrażenie, że ktoś z fanatyzmem rozprawia o znaczeniu dziewictwa w życiu swoim i innych (nie żartuję), czatując pod moim łożem. Po kwadransie analizowania wartości merytorycznej zasłyszanej dysputy, powiedziałem sobie w duchu: "Bullshit..." i udałem się na powrót do krainy prawie wiecznych łowów.
To jednak nie koniec historii.
Prawie wieczne łowy skończyłem w okolicach godziny 11 (trzeba przyznać - wyspaliśmy się) i usłyszałem zza ściany dokończenie nocnej dyskusji o - przypomnijmy - dziewictwie. Najwyraźniej jedna ze stron doszła do wniosku, że dziewictwo aż tak ważne w jej życiu nie jest (nadal nie żartuję). Dlatego też nasza trójka został przywitana o poranku koncertem uniesionych westchnień z arii "Ratujmy ciągłość populacji". Ach, to życie w akademikach!
Dzień drugi
Po nocnych ekscesach przyszła pora na względnie spokojny dzień. Po opuszczeniu pokoju, pożegnaniu się z sąsiadami i zdaniu klucza w recepcji, ruszyliśmy w kierunku Lewiatana. I znów czekało nas pożywne śniadanie - kebaby i hamburgery od razu zagościły na stole. W okolicy 12 przyłączył się do nas Oress, ale już bez Getheloda. Dobry kwadrans zajęło nam wyjście z podziwu, że tak szybko i sprawnie udało mu się do nas dotrzeć. Gdy już jednak opanowaliśmy zdziwienie, czekała nas kolejna miła niespodzianka. Otóż Pano wziął ze sobą swoją żonę. Gwoli ścisłości, żona Pano od razu zauważyła, że jest Niezależną Jednostką i nie chce być wymieniana, jako "Żona Pano". Dlatego, po ustaleniu faktów, Niezależna Jednostka, znana jako "Żona Pano", od tego momentu i do końca tekstu (a nawet "na zawsze i na wieczność") będzie funkcjonowała w sprawozdaniu, jako: Rychu. I wszystko jasne, mam nadzieję.
Wracając jednak do rzeczy. Pierwotnie w planach mieliśmy zwiedzanie Krakowa. Zamysł ten jednak bardzo szybko uległ zmianie, gdy tylko w okolicach 13 opuściliśmy klimatyzowany lokal i zrozumieliśmy, co oznacza prognoza "40 stopni w cieniu". Po reorganizacji pomysłów na spędzenie dnia, gremialnie doszliśmy do wniosku, że wszystko, co znajduje się pod ziemią, jest przyjacielem człowieka.
W ten oto sposób dostaliśmy się do tuneli PKP, gdzie czekaliśmy na resztę składu - Joneletha i Mariussa (wspominałem już, że są Dyplomatami z CoB-u?). Co poniektórzy skorzystali również z okazji, by kupić przecenione książki od Fabryki Słów - 20zł za sztukę. To był właśnie ten moment, kiedy uznałem, że Kraków to cudowne miasto!
Od tej pory, będąc już w komplecie, dzień mijał standardowo. Piliśmy piwo, kamikadze, robiliśmy zdjęcia swoich nagich brzuchów oraz utrwalaliśmy motywy maryjne z Oressem w roli głównej. Ot, standard. Niestety, nie udał się wypad na bilarda, gdyż wszystkie tego typu lokale w okolicach południa były jeszcze zamknięte. Pozwiedzaliśmy za to Galerię Krakowską i stołowaliśmy się w Sphinxie, zajmując pokaźną część miejsca, przeznaczonego dla klientów. Tradycyjnie trwały rozmowy o życiu, śmierci i grach komputerowych.
W okolicach godziny 17 musieliśmy pożegnać się już z Frostem, który śpieszył się na powrotny pociąg. Nie obyło się bez płaczu, zgrzytania zębów i machania chustkami. Przyjacielskie uściski też były. I tak oto skład został zdekompletowany.
Z Galerii przewodnik grupy, Pano, zaprowadził nas niezwykle krętą drogą na drugą stronę ulicy (ten wybieg logistyczny miał na celu zmylenie potencjalnych wrogów i szpiegów z innych serwisów internetowych). Zgadnijcie, gdzie trafiliśmy? A jak! Jasne, że do baru! Ale tym razem mieliśmy dodatkowe atrakcje (poza piwem i "zdrowym" jedzeniem). Akurat była włączona Viva i to z niezłym nagłośnieniem. Nic nie stało więc na przeszkodzie, by podziwiać urodę Avril Lavigne czy Nelly Furtado. Korzystając z okazji, Oress zrobił nam wykład a propos tego, jak to się teraz produkuje płyty.
Był to nasz ostatni przystanek na krakowsko-zlotowej trasie. Zbliżała się 19 i było trzeba odprowadzić kolejne osoby na pociąg. Na pierwszy ogień poszli Mariuss i Orish. W ramach umilania sobie czasu na peronie, wzięliśmy się za robienie zdjęć z miejscowymi atrakcjami. Mowa oczywiście o absolutnym ciachu Krakowa. Niestety, nie wiemy, jak owo ciacho ma na imię, ale za to możecie je podziwiać na kilku pamiątkowych fotkach. A jak zgodnie stwierdziliśmy - jest na czym zawiesić oko (mowa, oczywiście, o rasowym psie - żeby nie było niedomówień!).
Gdy nam już ręce zdrętwiały od machania i żegnania się, przenieśliśmy się z peronu drugiego na piąty, skąd za kwadrans miałem odjechać i ja. Tu już nie było tylu atrakcji, gdyż ciacho pojechało innym połączeniem, a my zostaliśmy sami. Po standardowej, rzewnej procedurze pożegnalnej wsiadłem do burżujskiego pociągu IC i ruszyłem w trasę powrotną...
Epilog
I tak oto kolejny - a pierwszy w mojej karierze - zlot Insimilionu dobiegł końca. Jak wrażenia? Jeśli o mnie chodzi, to wyśmienicie! Prawda jest taka, że gdy się posiedzi z kimś przy piwku czy jakimkolwiek innym napoju, to później kontakty na forum wyglądają zupełnie inaczej. Natomiast z tego, co mówili mi pozostali, bardziej doświadczeni przez los, zlotowicze - był to najbardziej udany zlot w historii serwisu. Na koniec nie pozostaje mi nic innego, jak zarzucić oczywistym stwierdzeniem - kto nie był, niech żałuje! Ale, ale... nic straconego - to przecież nie był ostatni zlot! Oj, na pewno nie...
* Morgiana, nie bij! To nie ja wymyśliłem tę "Szlachetną Matronę"! To wszystko ICH wina! Zmusili mnie!