Warning: Undefined array key "autologin" in /usr/home/peronczyk/domains/insimilion.pl/insimilion/twierdza/index.php on line 25 Fragmenty książek • Maciej Jakubski – Ko... • INSIMILION

    Fragmenty książek


    Maciej Jakubski – Kolekcja pośmiertnych portretów (fragment)

    Literatura » Fragmenty książek » Fragmenty książek
    Autor: Tae
    Utworzono: 18.03.2016
    Aktualizacja: 18.03.2016

    Prolog

         W zasadzie nie wiadomo skąd i dlaczego w Lanret wybuchła epidemia dżumy. Prawdopodobnie, początek tej tragedii dały Xenopsylla Cheopis. Te małe, żywotne owady chętnie żywiły się poza miastem, raz na jakiś czas przynosząc do Lanret zarazę. Nie była ona jakoś szczególnie wyjątkowa, nie zapisała się w miejskich kronikach jako ta największa. Mimo to, miasto w ciągu dwóch tygodni opustoszało, zamieniając się w cmentarz. Część mieszkańców zdążyła już wyciągnąć kopyta, natomiast większość tych, którzy jeszcze żyli, pozamykała szczelnie okiennice i drzwi, chroniąc się w domowym zaciszu. Ten kto miał lotny umysł, dość złota na szybkiego konia oraz błyskawicznie podejmował decyzje, zdążył uciec z miasta.

         Dwukołowy wózek toczył się powoli, podskakując na nierównym bruku wąskiej uliczki, nędznie oświetlonej karbidówkami. Pojazd najłatwiej było opisać jako "rozklekotany", przy czym wrażenie bylejakości potęgowały koślawe litery widoczne na jednej burcie, które układały się w złowieszczy napis PESTIIS. Malujący go najwyraźniej nie był zbyt doświadczonym skrybą, skoro w tak krótkim słowie popełnił błąd ortograficzny. Na drugiej burcie, innym charakterem pisma i mniejszymi literami widniał napis KAEDIT NOS PESTIS. Wózek nie był przesadnie wypełniony, mimo to przez boczne oraz tylną burtę zwisały nadgniłe, pokryte krostami oraz ranami ręce i nogi. Uliczka była jednak kompletnie wymarła i niczyje oko nie było w stanie zobaczyć tego makabrycznego widoku.

         Wózek z trupami był obsługiwany przez dwóch osobników. Z przodu ciągnął go piegowaty typ, szczupły, wzrostu trochę powyżej średniego. Od tyłu natomiast prymitywny karawan popychał mały, pryszczaty grubas z blond grzywką spadającą na oczy. Obaj byli ubrani w dziurawe łachmany jak biedni mieszkańcy podgrodzia, zajmujący się na co dzień żebraniem lub plądrowaniem śmietników. Wózek zatrzymywał się co kilkanaście, kilkadziesiąt kroków. Jeden z grabarzy sięgał wówczas do wnętrza pojazdu i spomiędzy zwłok wyjmował dzban grogu. Obaj pociągali solidny łyk, wymieniając kilka zbytecznych zdań, po czym podnosili wyrzucone na ulice zwłoki. Wszystkie drzwi i okiennice domostw były szczelnie pozamykane, nikt nawet nie próbował wyjrzeć na ulicę, by zobaczyć, jak ich bliscy są bezceremonialnie wrzucani na miejski karawan. Ten po chwili ruszał dalej, kontynuując swą pogrzebową misję.

         Wąską uliczkę wieńczył mur i masywne wrota, skutecznie odgradzające biedną część miasta od bogatszej, mieszczańskiej. Chudy podszedł do bramy, podparł się pod boki i krzyknął głośno:

         – Otwierać!

         – A może wolicie zostawić truposze dla siebie. Haha! – parsknął śmiechem grubas, udowadniając przy tym, że nie jest szczególnie bystry, ani nie posiada też wyrafinowanego poczucia humoru, choć chudy uznał to za przedni dowcip i też się roześmiał.

         Po chwili brama rozwarła się ze zgrzytem. Otwierający ją strażnicy w pośpiechu rozpierzchli się na boki, tak by stać jak najdalej od wtaczającego się pojazdu. Miasto płaciło niezły żołd, ale nie dość wysoki, by ryzykować śmierć w męczarniach. Wózek toczył się po szerszych i równiejszych uliczkach, które prowadziły do wielkiego placu. W normalnych okolicznościach był tu targ, we wszystkie dni tygodnia, wyłączając nawet te, w czasie których przez miasto wędrowała religijna procesja jednej z wielu religii obecnych w Lanret. Dziś było pusto, jeśli nie liczyć opuszczonych straganów, trupów i jednego czy dwóch zapchlonych psów zainteresowanych padliną. Obaj grabarze zatrzymali się tu na dłużej, bo i więcej mieli na placu roboty.
     
    *****
     
         Jedna z ulic odchodzących od placu miała szerszą, równiejszą nawierzchnię  i prowadziła prosto do zamku. Domy wzdłuż niej były dużo okazalsze. W niektórych mieszkali bogaci kupcy, w innych rajcy miejscy i przywódcy miejskich gildii. Znajdowały się tutaj również dwie gospody, standardem daleko odbiegające od mordowni, których nie brakowało w biedniejszych dzielnicach Lanret. Zabudowa kończyła się kilkaset sążni przed zamkiem, będącym letnią rezydencją króla. Pomiędzy ostatnim domem, a warownią nie było nic, z wyjątkiem czegoś, co mogło uchodzić za tereny zielone oraz wysokiej, samotnej wieży wyrastającej w górę, dużo wyżej niż blanki zamkowych murów. Sama wieża nie była pierwszej młodości, tu i ówdzie widać było ubytki w strukturze, kilka kamieni odpadło ze ścian, a spiczasty, pokryty czerwoną dachówką dach, był w jeszcze gorszym stanie. Głównie za sprawą wypalonej dziury, noszącej ślady czarodziejskiej ingerencji.

         Masywne, okute mosiądzem i zdobione runami drzwi strzegące wejścia do wieży otworzyły się i wyjrzała przez nie ostrożnie głowa starszej kobiety, wyglądającej na służącą. Rozejrzała się ona bacznie po pustej okolicy, po czym otworzyła szerzej drzwi, wyszła i wyciągnęła za sobą jakiś duży tobół. Potem pospiesznie wróciła do środka i zatrzasnęła za sobą z hukiem drzwi. Szczęknęły zamki. Zawiał silny wiatr i zawiniątko, który wyrzuciła na ulicę, rozwinęło się. Na ulicy leżał teraz martwy mężczyzna w długiej, czarnej szacie pokrytej gdzieniegdzie srebrnymi, tajemniczymi symbolami. Wieku trupa nie można było określić, głównie z powodu strupów i ran pokrywających jego twarz. Najwidoczniej dżuma obeszła się z nim brutalnie.
     
    *****

         Jakiś czas później, ani krótki, ani długi, w okolicę tamtą dotarł wózek grabarzy. Mieli najwyraźniej ochotę zawrócić już obok ostatniego z domów, gdy zobaczyli leżące pod wieżą zwłoki. Przystanęli i zaczęli żywiołowo dyskutować, wymachując przy tym rękoma.

         – Glötze, tać ja tam nie pójdę, ten czarodziej jeszcze mnie gotów piorunem zrazić – gorączkował się chudy, jąkając się przy tym.

         – Głupiś, tyć to może on tam leży. A jak cię truposz piorunem porazi? – gruby próbował jakoś perswadować.
         – A może! Nie słyszałeś nigdy o nieumartych? – nie dawał za wygraną piegus.
         – Toć to bajki dla dzieci! Swoje możesz tym straszyć, nie mnie. Idziemy. Nie zostawim truchła na ulicy, potem pan Blyrgh będzie na nas krzyczał – zadecydował Glötze.

         Ostrożnie zbliżyli się do wieży, zatrzymali wózek i niepewnie zbliżyli się do trupa. Gruby podniósł leżący nieopodal na ulicy kij i pchnął kilka razy zwłoki, po czym parsknął śmiechem.

         – Widzisz, imć pan czarodziej Alkkenstan jest martwy, jak nie przymierzając, te koty coś utopił wczoraj w rzece.

         Chudy nie zareagował na zaczepkę, tylko pochylił się nad martwym i podwinął rękaw szaty. Na palcach obu rąk lśniły wielkie pierścienie. Gruby gwizdnął przeciągle za jego plecami.

         – Toć ci mówiłem, że warto tu podreptać. Ściągaj te ringi i zabieramy pana czarodzieja ze sobą.

         Piegus bez zastanowienia złapał za prawą rękę trupa i zaczął ściągać pierścienie. Z pierwszą ręką poszło dobrze, ale opuchlizna i owrzodzone bąble na drugiej sprawiły, że chudy bezradnie popatrzył na stojącego nad nim grubasa. Ten wyjął zza pasa długi nóż i podał kamratowi. Piegus, obyty w rabowaniu trupów, wziął się do obcinania dłoni. Nie było to takie proste, bo nóż był tępy, ale w końcu ostatnie pasy skóry zostały przecięte, a pokryta wrzodami dłoń powędrowała do przepastnej kieszeni grabarza. Chwilę potem wybrakowane zwłoki czarodzieja zostały wrzucone na wózek, który, ciągnięty i popychany wolno, potoczył się w kierunku bramy wychodzącej za mury obronne miasta. Tam na pagórku nad rzeką znajdował się miejski cmentarz.
     
    *****
     
         Pagórek pokrywała gęsta, bujna trawa, zakrywająca większość płyt nagrobnych. Z zielonego morza wystrzeliwały niczym skały tylko grobowce zamożniejszych mieszczan. Ofiary zarazy chowano jednak trochę dalej, nad samą rzeką, gdzie został wykopany wielki dół. Codziennie wieczorem ci sami grabarze przyjeżdżali tu swoim wózkiem. Trupy wrzucali do niezasypanego dołu, nie przejmując się stanem materialnym i klasowym niedawnych mieszkańców Lanret. Przynajmniej w tym miejscu i czasie zacierały się różnice między obywatelami. Tutaj panowały iście demokratyczne stosunki. Zwłoki, należące do czarodzieja Alkkenstana, wylądowały zatem w dole obok mieszkającej na podgrodziu praczki Aoliin oraz koło bogatego rajcy miejskiego Ravensa. Zapadał zmrok, gdy dwóch zadowolonych, bogatszych o wypełniający kieszenie łup, grabarzy ruszyło w stronę miasta. Chudy zmarł tydzień później na dżumę, która zaskakująco szybko rozprawiła się z nim. Gruby przeżył go zaledwie o kilka dni. Pijany w sztok wpadł do rzeki i więcej nie wypłynął na powierzchnię. Obaj nie nacieszyli się bogactwem znalezionym na palcach czarodzieja.
     

     

    Rozdział I

         Zabytkowy zegar na wieży ratuszowej w Lanret wybił właśnie północ. W normalnych czasach miasto o tej porze tętniło życiem. Ulicami podgrodzia i mieszczańskiej dzielnicy przewalał się tłum przybyszów, który mieszał się z barwnym, miasteczkowym motłochem, składającym się głównie z cichodajek, złodziei i zwykłych morderców, którzy dla kilku sztuk złota byli gotowi poderżnąć każdemu przyjezdnemu gardło. Niebezpiecznie bywało zwłaszcza w pobliżu karczm. W dzielnicy mieszczańskiej przybytki te znajdowały się pod ciągłą obserwacją strażników miejskich, ale na podgrodzie zapuszczali się oni niechętnie. Całkiem słusznie wychodzili z założenia, że jeśli ktoś przyjeżdża do miasta, to powinno go stać na nocleg w lepszej części miasta oraz droższe piwo i ładniejsze prostytutki. W innym przypadku nie zasługiwał na to, by żyć. Nic zatem dziwnego, że dla całkiem sporej liczby przyjezdnych Lanret stanowiło ostatni etap podróży, a kieszenie wszelkiej maści przestępców napełniały się złotymi monetami z różnych krańców ziemi. Ale od chwili wybuchu epidemii nocne ulice miasta były wymarłe. Czasem gdzieś zaszczekał pies, od czasu do czasu wiatr unosił z bruku jesienne liście.

         Więcej życia o tej porze można było znaleźć w nekropolii za miastem. Niezasypany dół ze zwłokami ofiar dżumy działał na padlinożerców niczym garść złotych monet w ręku klienta na dziwkę. Konkurencja wśród cmentarnych smakoszy była spora, ale większość z nich musiała poczekać, aż najpierw najedzą się ci najsilniejsi. Z pobliskiej kniei wypełzło kilka ghuli, uzbrojonych w ostre jak brzytwy zęby i długie szpony. Był to wystarczający arsenał, by odstraszyć pozostałych amatorów trupich przysmaków. Psy, które przywędrowały z miasta i kilka wilków krążyło zatem koło dołu z cieknącą z pysków śliną, cierpliwie czekając, aż ghule zakończą swoją ucztę.
     
    *****
     
         Alkkenstan najpierw usłyszał. Był to odgłos przypominający mlaskanie, dochodzący z odległości kilku kroków. Zaraz potem poczuł smród. Tak śmierdzieć mogły tylko trupy i coś jeszcze, coś czego nie potrafił w tej chwili zdefiniować. Ostrożnie otworzył oczy i przekręcił głowę w kierunku odgłosów jedzenia. Niedaleko od czarodzieja kucał odwrócony tyłem ghul. Przygarbiona zwykle sylwetka stwora teraz wyglądała jeszcze bardziej groteskowo. W długich łapach, zakończonych chwytnymi palcami i długimi jak ostrza sztyletów pazurami, ghul trzymał ludzką nogę. Paszcza uzbrojona w ostre kły pochylała się nad nią i co chwila zaciskała się, odrywając od kości kawałki mięsa.

         „Mam nadzieję, że to nie jest moja” – przemknęła myśl przez głowę Alkkenstana. Nie zastanawiając się dłużej, poderwał się i spokojnie zamachał rękoma, jednocześnie recytując zaklęcie.

         W powietrzu zawisła krępująca cisza. Zaskoczony słowami wypowiedzianymi za swoimi plecami ghul wolno obrócił zdziwiony pysk w stronę czarodzieja. Ten zaś oniemiały, że stwór nie został trafiony kulą ognia,  popatrzył na niego, po czym bezradnie spojrzał na wyciągnięte ręce. Z prawą wszystko było w zasadzie w porządku, ale w miejscu lewej dłoni Alkkenstan miał kikut zakończony kawałkiem kości i wiszącymi płatami skóry.

         – Co jest, kurwa?! – zaklął, zapominając o swoim statusie społecznym i dobrym, uniwersyteckim wykształceniu. Wściekły niczym krasnolud, któremu skradziono ulubiony topór, spojrzał ponownie na ghula i wrzasnął – Co się patrzysz, skurwysynu?! Wynoś się stąd!

         Ghul powoli obrócił w stronę Alkkenstana całe ciało. Odrzucił niedojedzony kawałek nogi, szpony mu się jeszcze bardziej wydłużyły, a w pysku błysnął rząd długich kłów. Padlinożerca nie był przesadnie wysoki, nie ważył też za wiele, przy czarodzieju wyglądał raczej jak dziecko. Mimo to ghul spiął się, zaskrzeczał przeraźliwie i skoczył do przodu. Alkkenstan nie zdążył zareagować, instynktownie chciał rzucić czar zasłony, ale nadaremnie. Jedną ręką nie był w stanie wykonać skomplikowanych symboli towarzyszących wypowiadaniu zaklęcia. Pod niewielkim ciężarem stwora zachwiał się, ale nie upadł na gnijące pod nogami zwłoki praczki Aoliin. Przeciwnik wbił szpony w ramiona czarodzieja, błysnął kłami. W tym samym momencie nadział się na kontrę. Alkkenstan z całej siły uderzył go głową w paszczę, po czym poprawił jeszcze raz i strącił z siebie oszołomionego padlinożercę. Zanim ghul zdążył otrząsnąć się z szoku, został zasypany gradem kopniaków i wyzwisk. Wściekły czarodziej okładał go, dopóki ten nie rzucił się do panicznej ucieczki w kierunku lasu, skrzecząc przy tym rozdzierająco.

         Większość z padlinożerców ruszyła tropem przegranego. Na placu boju pozostał tylko zwycięzca oraz kilka co bardziej głodnych wilków. Alkkenstan powiódł triumfalnym wzrokiem po okolicy. Nic dziwnego, po raz pierwszy pokonał kogoś bez użycia czarów od czasu pierwszego roku studiów na Uniwersytecie w Breshold, uczelni, która wykształciła najpotężniejszych czarodziejów w ostatnim millenium. Studia zdarzyły się jednak wiele, wiele lat temu, stąd też satysfakcja czarodzieja była duża. Po chwilowej kontemplacji zaczął mozolną drogę, by wydostać się z dołu wypełnionego rozkładającymi się i nadjedzonymi ludzkimi ciałami. Wbrew pozorom wdrapanie się na górę stanowiło nielichy problem. Czarodziej nie był zbyt wysportowany, a dodatkowo kikut lewej ręki sprawiał, że ciężko mu było złapać równowagę i oparcie. Koniec końców, Alkkenstan jakoś wygrzebał się na powierzchnię. Trochę zbyt widowiskowo otrzepał długą szatę i dziarskim krokiem, wyprostowany ruszył w stronę uśpionego miasta.
     
    *****
     
         Idąc po opustoszałych uliczkach podgrodzia, zastanawiał się co się tak właściwie mogło stać. Pech dopadł czarodzieja kilka dni przed wybuchem epidemii. Był słoneczny, jesienny dzień. Jak na tą porę roku zaskakująco ciepły i być może to właśnie skusiło go do wyjścia ze swojej wieży. Większość dni, bez względu na porę roku, spędzał tam, w otoczeniu starych, zakurzonych ksiąg, porozrzucanych pergaminów, setek różnej wielkości flakoników i kilku ludzkich czaszek. To tu przyjmował klientów. Mieszczanie przychodzili do niego głównie w celu nabycia odpowiednich substancji w płynie: wszelakich afrodyzjaków lub, w przypadku kobiet, eliksiru na pozbycie się niechcianej ciąży. Przynosiło mu to znaczne zyski, ale Alkkenstan nie był w pełni usatysfakcjonowany swoją pracą, która z każdym rokiem stawała się bliższa temu, co robili w swoich laboratoriach alchemicy. Nie miał od lat zbyt dużo prawdziwych, czarodziejskich zleceń, godnych kogoś tak utalentowanego jak on.

         Pewnie dlatego co jakiś czas lubił opuścić swoją samotnię i udać się na duży jarmark, jaki raz na miesiąc odbywał się na placu targowym. Do miasta przyjeżdżała wówczas bez mała cała okolica, każdy, kto mieszkał w promieniu dwudziestu mil od Lanret. Niekoniecznie, by coś sprzedać czy kupić, na jarmarku wypadało po prostu być. To nie był zwykły dzień targowy. Dla ludzi spoza miasta było to spore wydarzenie i oprócz wizyty na placu targowym pielgrzymki ciągnęły także do świątyń, gospód i domów rozpusty. W taki dzień szczególna mobilizacja panowała również w szeregach miejskich złodziei i rzezimieszków. Kto jak kto, ale wieśniacy byli łatwym łupem dla wszelkiej maści cwaniaczków. Szanujący w pewnym stopniu litery prawa zarabiali kantując przyjezdnych w kości, podczas gdy złodzieje obrabiali w tym samym czasie ich kieszenie. A ci zdecydowani na wszystko przestępcy, jak sępy nad padliną krążyli wokół bardziej majętnych przybyszów, czyhając na okazję, by wbić nóż w plecy.

         Alkkenstan wybrał się na targowisko także z tego powodu, że jarmark był dobrym miejscem na spełnienie dobrego, obywatelskiego uczynku. Mogło bowiem się zdarzyć, że przyłapałby na gorącym uczynku jakiegoś rzezimieszka, a wtedy bez większych żali ze strony przypadkowych przechodniów miał prawo takiego delikwenta obrócić w kupkę popiołu kulą ognia lub zamienić w zamrożony pomnik lodowym pociskiem wystrzelonym z rąk. Krótko mówiąc, mógł połączyć przyjemne z pożytecznym. Nic zatem dziwnego, że na widok jego szpiczastego kapelusza i długiej szaty każdy kto miał coś na sumieniu, starał się szybko przemieścić w przeciwnym kierunku. Działał na nich skuteczniej niż uzbrojona po zęby straż miejska, która, jak każda taka formacja, nie przejawiała zbytniej ochoty do zwalczania bandytyzmu w Lanret w myśl znanej zasady "wysoka przestępczość równa się wysoki budżet straży".

         Tego dnia jednak nie wszystko poszło zgodnie z oczekiwaniami czarodzieja. Dość długo krążył po zatłoczonym targowisku i okolicznych uliczkach, nie wydarzyło się jednak nic ciekawego. Ot, wrzeszczący ze wszystkich stron tłum powoli przesuwał się w różnych kierunkach. Zrezygnowany i znużony Alkkenstan postanowił zrobić sobie krótki odpoczynek i zrelaksować się przy piwie w jednej z gospód. Wybrał oczywiście tę najpodlejszą, jaka stała w dzielnicy kupieckiej. "Pod Głową Krulewny" standardem i klientelą niczym nie różniła się od tych, które znajdowały się na podgrodziu. Szyld nad wejściem zdobił wyjątkowo paskudny malunek, który w zamierzeniach miał chyba przedstawiać wizerunek ówczesnej pretendentki do tronu, ale artysta nie był najlepszy w swoim fachu. Prawdę mówiąc, za takie malowidło zasługiwał na ścięcie.

         Rajcy miejscy okazali mu jednak wspaniałomyślność. Ich wyrokiem obcięto mu tylko dłonie, a resztę niedługiego życia spędził przykuty łańcuchami do ściany w najgłębszym lochu w Lanret. Podobny los pewnie spotkałby właściciela tego przybytku, ale imć pan Agathon wybronił się, twierdząc, że błąd w słowie „Krulewna” to inwencja twórcza byłego już artysty. Swoją wymowę miały też prezenty, jakie otrzymało kilku rajców. W środku gospoda "Pod Głową Krulewny" spełniała wszystkie warunki, by dorobić się określenia "podła speluna". Kamienną podłogę pokrywała gruba warstwa słomy, w którą wsiąkało wylane piwo i rozlana krew. Stoły i siedziska nosiły ślady licznych bójek w postaci dziur po toporach czy mieczach. Ściany niemalowane od wielu, wielu lat były wręcz czarne i całe poplamione, chociaż kiedyś musiały przecież posiadać jakiś nieokreślony kolor, to dziś tego nie można było stwierdzić.
     
    *****
     
         W gospodzie "Pod Głową Krulewny" Alkkenstan przesiedział z godzinę, wypijając w tym czasie dwa piwa. W mordowni też nie działo się nic szczególnego. Tubylcy na widok czarodziej szybko uspokoili się lub opuścili lokal. Zawsze lepiej znajdować się w takim przypadku na otwartym terenie niż w zamkniętej, ciasnej i tłocznej gospodzie, w której w każdym momencie ktoś mógł zacząć wystrzeliwać pioruny lub kule ognia. Dokazywali zatem tylko przyjezdni, nagminnie zaczepiający dziewoje roznoszące piwo. Trochę to irytowało czarodzieja, ale nie mógł tak sobie spalić ludzi spoza miasta. W końcu to na nich Lanret zarabiało, a nie odwrotnie.

         Po czterech kwadransach miał już dość wrzasków i postanowił jeszcze raz obejść plac targowy, a potem wrócić do wieży. Ze stołu wziął swój kapelusz, założył go na głowę, rzucił na blat garść monet i powoli ruszył po schodach do wyjścia. Otworzył drzwi, zrobił krok w przód i w tym momencie ktoś na niego wpadł z dużym rozpędem. Czarodziej wraz z napastnikiem runął na bruk, jednocześnie czując szarpnięcie za szyję. Instynktownie przerzucił ciężar ciała tak, by napastnik znalazł się pod nim i wtedy zauważył, że jest nim młoda, może dziewiętnastoletnia dziewczyna. Miała krótkie, czarne włosy i męski strój na sobie.

         – Gonią mnie! Ratuj! – krzyknęła mu niemal do ucha.

         Czarodziej zerwał się na nogi i ujrzał kilka kroków od siebie trzech wielkich drabów, pędzących w jego kierunku i wymachujących energicznie żelastwem, jakie mogło stanowić uzbrojenie całej armii średniej wielkości królestwa gdzieś na wschodzie kontynentu. Alkkenstan wykonał kilka szybkich ruchów rękoma połączonych z wypowiedzeniem zaklęcia. Trzech uzbrojonych napastników uniosło się w górę jakieś dwa, trzy sążnie ponad ulicę. Lewitowali tam przez kilka sekund, aż czarodziej wykrzyczał chrapliwie kolejny czar i rozłożył delikatnym, płynnym ruchem ręce. Rozległ się nieprzyjemny odgłos plaśnięcia, tak jakby ktoś rzucił mięsem o ścianę i faktycznie, na ściany domostw i bruk chlapnęła krew oraz pozostałości po trzech rzezimieszkach.

         Alkkenstan uśmiechnął się radośnie do zaszokowanej tym występem miejskiej publiczności, która w międzyczasie zebrała się dookoła, by obserwować przedstawienie. W końcu prawdziwe czarowanie! Zaklęcia lewitujące i implodujące należały do kategorii zaawansowanych, ale on był akurat dobry w magii zniszczenia jeszcze za czasów studiów. Chociaż nie tak dobry, by uniknąć śladów po swoim dziele. Starł z twarzy krew i kawałki mięsa, otrzepał szatę, przeczyścił szerokim rękawem kapelusz, na który na koniec nachuchał. Kończył tę czynność, gdy przez tłum gapiów przepchało się dwóch zdyszanych strażników. Z niedowierzaniem rozejrzeli się po najbliższej okolicy, gdzie ulica na przestrzeni pół morgi nosiła ślady po eksterminacji napastników.

         – No, panie czarowniku, znowu pan narozrabiał w dzień jarmarku. Mam nadzieję, że tym razem był dobry powód, co by się znowu gildia kupców nie wkurzyła – powiedział jeden z nich.

         – A tak, powód był dobry, a działanie jak najbardziej usprawiedliwione – odparł Alkkenstan i obejrzał się za siebie, tam, gdzie zostawił dwie minuty temu dziewczynę. Oczywiście zniknęła. Podrapał się w zamyśleniu po brodzie, zastanawiając się nad wytłumaczeniem – Była tu taka dziewczyna, którą goniło trzech obwiesiów, a panowie strażnicy wiedzą, że cnota jest najważniejsza, dlatego użyłem mocnych zaklęć. Może ciut za dużo i zbyt widowiskowo, ale poniosło mnie.

         – Tak, tak panie czarowniku, ale gdzie ta dziewczyna, hę? Chętnie byśmy posłuchali, co ona ma do powiedzenia.

         – Panie strażnik, najwyraźniej wyparowała lub jest niewidzialna. Albo zamieniłem ją w kota, o tego co tam siedzi i swoją dupę liże – odparł Alkkenstan wskazując na zwierzę, wylizujące łapkę upaćkaną we krwi  – A może pana też zamienić?

         – Łapę, nie dupę – poprawił czarodzieja strażnik, który minę miał jednak niewyraźną – Ot, nie znasz się panie czarowniku na żartach. My sobie już pójdziemy.

         Obaj strażnicy obrócili się i stukając o bruk halabardami oddalili się w głąb uliczki. Zamyślony Alkkenstan podrapał się po szyi i dopiero wówczas zauważył, że brakuje mu łańcucha, na którym zawieszoną miał gwiazdę, symbol jaki noszą wszyscy czarodzieje, oraz dwóch amuletów. Jeden chronił przed zaklęciami, choć była to raczej atrapa. Czarodziej znał wszak masę czarów obronnych, a poza tym talizman działał tylko na zaklęcia pierwszego stopnia. Drugi amulet chronił przed chorobami. To jeden z tych paradoksów, że człowiek zdolny do spalenia połowy miasta, mógł szybciej umrzeć od choroby niż w wyniku żelaza lub czarów.
     
    *****
     
         Tak, Alkkenstan był pewien, że wszystko zaczęło się od tego nieszczęśliwego wypadku w dzień jarmarku. Chociaż przeszukał spory kawałek ulicy, to udało mu się znaleźć tylko zerwany łańcuch i czarodziejską gwiazdę. Nigdzie jednak nie było amuletów. Dziewczyna, upadając, musiała złapać za łańcuch, który pękł i zawieszone na nim symbole upadły gdzieś na bruk. Tłum przewalający się przez uliczkę uniemożliwiał dokładniejsze poszukiwania.

         Potem wypadki potoczyły się szybko. Kilka dni później w mieście wybuchła epidemia, a czarodziej musiał zarazić się od któregoś z klientów, którzy w owych dniach odwiedzali go w wieży. Wkrótce potem objawiły się pierwsze oznaki dżumy. Pojawiła się gorączka, dreszcze, ból głowy i Alkkenstan zaczął się intensywnie pocić. Początkowo zlekceważył objawy, biorąc je za zwykłą chorobę. Tym bardziej, że nie słyszał jeszcze o tym, co się dzieje poza wieżą. Miejski motłoch był zbyt zajęty sobą, by poinformować o epidemii czarodzieja. Zresztą kto mógł przypuszczać, że on też może zachorować na dżumę? Czary lecznicze zaczął na siebie rzucać dopiero, gdy zauważył powiększenie węzłów chłonnych. Niewiele to dało, opóźniło tylko na jakiś czas rozwój czarnej śmierci, ale zatrzymać jej nie był już w stanie. Ślady na węzłach chłonnych stawały się coraz bardziej bolesne, a z czasem zaczęły samoistnie pękać. Na palcach rąk i stóp oraz koło nosa pojawiły się zgorzele. Czarodziej zaczął też pluć krwią i miewać ataki duszności. Po dwóch kolejnych dniach zaległ nieprzytomny na posłaniu.
     
    *****

         Rozmyślając przez całą drogę, dotarł wreszcie do swojej wieży. Pchnął prawą ręką drzwi, ale te ustąpiły dopiero, gdy naparł na nie całym ciężarem. W środku było kompletnie pusto. Gospodyni, którą zatrudniał do gotowania i sprzątania, musiała już się ulotnić. Odkąd zachorował i tak sprawiała wrażenie, że jest tu tylko dlatego, że czarodziej może w każdej chwili rzucić w nią kulą ognia lub zamienić ją w jakieś zwierzę. Niekoniecznie domowe. Wszedł na górę do swojej komnaty i przez chwilę się zastanawiał. Niepokoiły go dwie sprawy. Po pierwsze dlaczego do diaska nie może rzucać czarów, a po drugie z jakiej racji nie zmęczył się, idąc do swojej samotni? Był czarodziejem, dobrym czarodziejem, a jak wiadomo, kto czaruje, ten nie musi dbać o tężyznę fizyczną. Odpowiedni czar kończy wszelakie dyskusje. A ten spacer był prawdopodobnie najdłuższym dystansem jaki zdarzyło mu się przejść na piechotę na przestrzeni wielu, wielu lat.
     
    *****
     
         Alkkenstan zapalił kilka świec i podszedł do ogromnego lustra, stojącego w kącie komnaty. Każdy przedstawiciel jego profesji miał takowe, bo co jak co, ale czarodziej musi być dobrze i schludnie ubrany. To wzbudzało respekt i szacunek.  Popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Długie, czarne i proste włosy opadały na plecy. Były pozlepiane potem, krwią i błotem. Szata prezentowała się jeszcze gorzej. Daleko jej było do eleganckiego stylu, jaki przeważnie prezentował czarodziej. Zbliżył trzymaną świecę do lustra i pochylił się w kierunku własnego odbicia. Spojrzał na twarz. Jak większość jego kolegów po fachu miał trupiobladą karnację, niezawodną oznakę braku świeżego powietrza i słońca. Tym razem jednak jego twarz była bardziej szara niż blada. Zniknął gdzieś też duży zgorzel, który wraz z dżumą pojawił się w okolicach nosa.

         Zaskoczony, odstawił świecę i podwinął rękaw szaty. Na ręce poznikały czerwone plamy i strupy. Skóra była nieskalana, choć dziwnie szara. Popatrzył jeszcze raz na swoje odbicie w lustrze i rzucił się w kierunku stołu. Zepchnął na podłogę pergaminy oraz księgi, po czym podszedł do półek zastawionych opasłymi tomami. Wybrał jedną z nich i położył na blacie. Gotyckie, złote litery na bogato zdobionej oprawie księgi układały się w nazwisko autora Albert de Plaeehorn i tytuł "Leksyckon Stforów i Potforów Wszelakich". Alkkenstan zaczął szybko wertować strony szukając odpowiedniej. Kiedy znalazł, przysunął bliżej świecę i zaczął półgłosem czytać.

         „Nieumarły – stfór co to dawny czasy był istotą umarłom, a u której proces tenże został zakłocon lub że taka istota została czarodziejsko ożywiona za pomocom czaruw, eliksirów lub też rytuaałów. Istotę niemarłom, zwaną także martwiakiem lub ożywińcem, poznasz po kolorze skury. Jest ona szara, jak szara skała. Martwiak nie boi się śmierci, albowiem nieznane są przypadki, by takowego co już jest martwy zabić. Wykluczyć jednakowoż nie można, że jest to możliwe. Nieumarłych jest kilka rodzajów, jak na ten przykład Szkielety, Zombi czy Lisze (patrzaj osobne hasła).”

         Alkkenstan przerzucił kolejne strony i czytał dalej.

         „Lisz, zwany również Liczem – czarodziej to nieumarły, martwiak co to umarł, ale nie do końca. Stan takowy nazywamy „półśmiercią”. Licz jest jeszcze potężniejszy niż był czarodziejem za życia, a zali to dlatego, że moce jego stają się jeszcze większe. Ludzie Liszów nienawidzą, tak jak czarodziejów, ale boją się ich jeszcze bardziej, dlatego na nich polują. Jednakowoż takiego ożywieńca trudno zabić, bo kiedy się nawet uda spalić lub poćwiartować ciało tego Licza, to szybko się on zregeneruje i pocznie w szale ludzi mordować. Dlatego jedynie jakiś potężny czarodziej lub inny Lisz może pokonać takiego i zabić odprawiając odpowiedni rytuaau. Stare legendy mówiom, że Licza można odczarować i przywrócić do świata żywych."

         Czarodziej spojrzał na rysunek zajmujący sąsiednią stronę, a podpisany „Licz”. Ja jestem przystojniejszy, pomyślał złośliwie, po czym zamknął wielką księgę. Usiadł i zaczął intensywnie myśleć. Dobra, jest nieumarłym, pewnie w dodatku Liczem, chociaż z czarowaniem ma lekkie kłopoty. Niech będzie, nie potrafi nawet rzucić prostego zaklęcia. Nie umie nawet usmażyć jajecznicy za pomocą czarów. To pewnie tylko kwestia wprawy. Może to przez tą rękę? A może źle wypowiada poszczególne słowa? Nie ma co panikować, to pewnie jest uleczalne, czarodziejska moc musi powrócić. Ale być ożywieńcem? Zaletą jest nieśmiertelność, ale dla czarodzieja to żadna tak naprawdę pokusa.  Alkkenstan miał dwieście dziewięć lat, a przecież był w sile wieku. Mógł spokojnie dożyć pięciuset lat, jak większość kolegów po fachu.

         Jedyny argument, by pozostać nieumarłym, odpadł zatem. Może Albert de Plaeehorn miał rację? Może da się odwrócić ten stan i powrócić do życia? Owszem, w ostatnich latach jego życie było dość nudne, ale lepsze takie życie niż bycie Liczem. Nic, tylko patrzeć, jak pod wieżą zawita tłum mieszczan uzbrojony w widły, kołki i inne akcesoria służące do eksterminacji nieumarłych. Gdyby chociaż mógł uderzyć w motłoch jakimś czarem, to nie miałby nic przeciwko, to by była przednia rozrywka, ale w tej chwili był praktycznie bezbronny. Mózg Alkkenstana pracował na pełnych obrotach, starając się ułożyć wszystkie fakty w odpowiednich szufladach. Teraz najważniejsze były dwie sprawy: odzyskać zdolności czarodziejskie, a potem umiejętność oddychania powietrzem.  A najlepiej załatwić oba problemy jednocześnie.

         Kto mógł znać się na czarowaniu i nieumarłych? Nekromanta! Odpowiedź była tak oczywista. Nekromanci to byli czarodzieje, którzy wybrali ścieżkę czarnej magii. Godzinami grzebali w ludzkich zwłokach, odprawiali mroczne rytuały przyzywając z krainy śmierci duchy umarłych lub zamieniając trupy w ożywieńców. Mieszkali przeważnie na odludziu, na jakiś mokradłach, w górach czy innych ciężko dostępnych terenach. Jeśli czarodzieje nie cieszyli się popularnością i sympatią ogółu społeczeństwa, to co dopiero powiedzieć o nekromantach? Kto lubi mieszkać w pobliżu osobników, których głównym zajęciem jest grzebanie w ciałach zmarłych? Alkkenstan niedługo musiał się zastanawiać, czy zna jakiegoś nekromantę. Znał i to dość dobrze.
     



    Komentarze

    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.




    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.


    Pseudonim
    E-mail
    Treść Dostępne tagi: [cytat][/cytat], [url=http://][/url]
    Przepisz poprawnie podane słowa mnustwo orkuw