Margaret Peterson Haddix - Wśród Ukrytych.
Rozdział Siódmy
W połowie września życie Luke’a toczyło się już wedle codziennej rutyny. Wstawał o świcie
tylko po to, żeby mieć okazję posiedzieć na schodach i popatrzeć, jak reszta jego rodziny je śniadanie.
Wszyscy się teraz spieszyli – matka musiała być w fabryce na siódmą, tata próbował doprowadzić
wszystkie maszyny do porządku przed jesiennymi pracami polowymi, a Matthew i Mark musieli iść do
szkoły. Tylko Luke miał czas, żeby ociągać się z jedzeniem niedosmażonego boczku i wyschniętego
chleba. Nie próbował nawet prosić o masło, ponieważ to znaczyło, że któreś z pozostałych musiałoby
wstać i przynieść je do niego, udając przy tym, że chce otworzyć okno albo po prostu przynieść z góry
jakąś zapomnianą rzecz.
Kiedy tylko reszta rodziny wychodziła z domu, Luke wracał do swojego pokoju i wyglądał przez
kanały wentylacyjne – najpierw ten na przedzie domu, żeby zobaczyć, jak Matthew i Matt wsiadają
do szkolnego autobusu, a potem ten na tyłach, wychodzący na niemal ukończone już domy. Były to
rezydencje tak wielkie, jak dom i stodoła Garnerów razem wzięte, a ich ściany lśniły w promieniach
porannego słońca, jakby były wysadzane cennymi klejnotami. Luke czasem myślał, że może
naprawdę tak jest.
Robotnicy nadal zjawiali się tłumnie każdego ranka, ale większość z nich pracowała teraz wewnątrz
domów. Od razu kierowali się do środka, niosąc zrolowane wykładziny, stosy gipsowych ścianek
działowych i puszki z farbą. Od tego momentu Luke zwykle ich już nie widział, dlatego spędzał
więcej czasu obserwując nowy rodzaj przybyszów: samochody, które sprawiały wrażenie bardzo
drogich, podjeżdżały powoli niedawno wyasfaltowaną drogą. Czasem zatrzymywały się na parkingu,
a przyjeżdżający nimi ludzie wchodzili do jednego z domów, zwykle w towarzystwie mówiącej
coś bezustannie kobiety. Zrozumienie, kim mogą być, zajęło Luke’owi trochę czasu – na pewno
nie odważyłby się zapytać kogokolwiek z rodziny – ale w końcu domyślił się, że ci ludzie mogą
zastanawiać się nad kupnem domów. Kiedy sobie to uświadomił, zaczął dokładnie przyglądać się
każdemu z potencjalnych sąsiadów. Słyszał, jak matka i tata zastanawiali się, czy mieszkańcy nowych
domów będą rzeczywiście po prostu mieszczuchami, czy też może samymi notablami. Luke wiedział,
że notable byli nieprawdopodobnie bogaci i mieli rzeczy, jakich zwykli ludzie nie widzieli od lat.
Chłopiec nie był pewien, jak notable zdobyli swoje majątki, podczas gdy wszyscy inni byli biedni, ale
jego tata nigdy nie wymówił słowa „notabli” bez poprzedzenia go kilkoma przekleństwami.
Ludzie oglądający domy nie przypominali nikogo w rodzinie Luke’a. Były to zwykle szczupłe i piękne
panie w dopasowanych do figury sukienkach oraz przysadziści panowie ubrani w coś, co tata i bracia
Luke’a nazywali obciachowymi ciuchami – lśniące buty, czyste, wytworne spodnie i takie same
marynarki. Luke czuł się trochę zażenowany ich wyglądem – albo może był zażenowany własną
rodziną, która nigdy nie wyglądała jak ktokolwiek z notabli. Chłopiec najbardziej lubił, kiedy z dorosłymi
przyjeżdżały dzieci i mógł się im przyglądać. Najmłodsze były zawsze wystrojone jak ich rodzice,
z kokardami we włosach, szelkami i innymi ozdóbkami, jakich rodzice Luke’a by na pewno nigdy
nie kupili. Starsze dzieci zwykle wyglądały tak, jakby włożyły na siebie pierwszą rzecz, którą rano
wyciągnęły z szafy.
Luke wiedział, oczywiście, że nikt nie odważyłby się pokazać z trójką dzieci, ale zawsze liczył: „Raz,
dwa…”, „Raz…”, „Raz, dwa…”.
A gdyby do któregoś z domów wprowadziła się rodzina tylko z jednym dzieckiem, a Luke wślizgnął
się tam i udawał ich drugiego syna? Mógłby iść do szkoły, pojechać do miasta, zachowywać się jak
Matthew i Mark…
Świetny kawał – Luke mieszkający u notabli. Najprawdopodobniej zostałby z miejsca zastrzelony za
włamanie albo wydany władzom.
Kiedy zaczynał myśleć o takich rzeczach, zawsze zeskakiwał ze swojego punktu obserwacyjnego przy
kanale wentylacyjnym i brał książkę z jednej z zakurzonych półek pod okapem. Matka nauczyła go
czytać i liczyć na tyle, na ile sama umiała. „Przynajmniej mamy dla ciebie trochę książek” – mówiła
smutno, kiedy wychodziła rano. Luke przeczytał już kilkanaście razy każdą z książek, nawet te z
tytułami takimi jak Leksykon schorzeń nierogacizny czy Pospolite trawy obszarów wiejskich. Do
jego ulubionych należały nieliczne książki przygodowe, które pozwalały mu wyobrażać sobie, że
jest rycerzem walczącym ze smokiem w obronie porwanej księżniczki albo żeglarzem-odkrywcą na
pełnym morzu, trzymającym się kurczowo masztu, podczas gdy wokół szaleje sztorm.
Lubił zapominać o tym, że jest Luke’em Garnerem, trzecim dzieckiem ukrywającym się na strychu.
Gdzieś w okolicach południa słyszał, jak otwierają się tylne drzwi prowadzące z pomieszczenia
gospodarczego do kuchni i mógł zejść na dół, żeby zjeść drugie śniadanie razem z ojcem. Pod
nieobecność matki nie było domowego ciasta, tłuczonych kartofli czy pieczeni napełniającej
apetycznym zapachem cały dom. Tata zawsze szykował cztery kanapki, sprawdzał, czy nikt
go nie widzi, a potem podawał dwie Luke’owi siedzącemu na schodach.
Nigdy nie mówił ani słowa – wyjaśnił kiedyś, że nie chce, żeby ktoś go usłyszał i zaczął się
zastanawiać, dlaczego mówi do siebie. Włączał za to radio, żeby wysłuchać podawanych w południe
wiadomości dla rolników, a potem zwykle była jeszcze piosenka albo dwie, zanim tata uciszał radio i
wychodził na dwór, żeby zająć się pracą.
Kiedy tata wychodził, Luke wracał do swojego pokoju, żeby czytać albo znowu obserwować domy.
O wpół do siódmej wieczorem matka wracała do domu i zawsze zaglądała, żeby przywitać się z
Luke’em, zanim jeszcze zajęła się pospiesznie przewidzianymi na cały dzień pracami domowymi,
które musiała wykonać w kilka godzin przed snem. Zwykle Matthew i Mark także wpadali do niego
na górę, ale też nie mogli zostać dłużej – musieli pomagać tacie przed kolacją, a potem odrabiać
lekcje. Poza tym zawsze byli milsi dla Luke’a na dworze. Zanim został wycięty las, po zakończeniu
obowiązków domowych i odrabiania lekcji cała trójka często grała w piłkę w ogrodzie na tyłach domu.
Matthew i Mark zawsze się kłócili o to, który z nich będzie miał w drużynie Luke’a, ponieważ nawet
jeśli Luke nie radził sobie najlepiej, dwóch chłopców zawsze mogło pokonać trzeciego.
Teraz bez przekonania grywali z Lukiem w karty czy warcaby, ale chłopiec widział, że woleliby być na
zewnątrz.
Tak samo zresztą, jak i on.
Starał się o tym nie myśleć.
Najlepsza część dnia była na samym końcu, kiedy matka przychodziła go opatulać. Nie musiała
się już wtedy spieszyć i czasem zostawała na całą godzinę, wypytując go, co czytał tego dnia albo
opowiadając mu różne historie o fabryce.
Aż pewnego wieczora matka nagle urwała w pół słowa opowieść o tym, jak jej gumowa rękawiczka
utknęła w kurczaku, którego patroszyła tego dnia.
– Mamo? – zapytał Luke.
Odpowiedziało mu chrapnięcie. Matka zasnęła na siedząco.
Luke przyjrzał się jej twarzy. Dostrzegł zmarszczki zmęczenia, których wcześniej nie było, i zauważył,
że jej włosy były teraz w równym stopniu siwych, co brązowe.
– Mamo? – zapytał znowu, łagodnie potrząsając jej ramieniem.
Poderwała się.
– …Ale ja wyczyściłam tego ku…ojej. Przepraszam, Luke. Miałam cię opatulić, prawda?
Poprawiła mu poduszkę i wygładziła prześcieradło.
Luke usiadł na łóżku.
– W porządku, mamo. Właściwie to i tak jestem…– przełknął gulę w gardle – jestem już na to za duży.
Założę się, że nie przychodziłaś opatulać na noc Matthew czy Marka, kiedy mieli dwanaście lat.
– Nie – odparła cicho.
– Więc ja też tego nie potrzebuję.
– Dobrze – odpowiedziała.
Pocałowała go mimo wszystko w czoło, a potem zgasiła światło. Luke odwrócił się do ściany i nie
zmienił pozycji, dopóki matka nie wyszła.
Rozdział Ósmy
Pewnego chłodnego deszczowego poranka kilka tygodni później rodzina Luke’a zbierała się w
takim pośpiechu, że ledwie zdążyli się z nim pożegnać. Wypadli za drzwi zaraz po śniadaniu, Matthew
i Mark narzekali na zapakowane drugie śniadanie, a tata zawołał: „Jadę na tę aukcję w Chytlesville,
wrócę dopiero na kolację”. Matka pospiesznie cofnęła się do domu i dała Luke’owi torbę sucharków,
trzy gruszki i trochę ciasteczek, które zostały z zeszłego wieczoru.
– Żebyś nie zgłodniał – mruknęła, szybko cmoknęła go w głowę i już jej nie było.
Luke wyjrzał ze schodów, przyglądając się kuchennemu bałaganowi, na który składały się brudne
patelnie i pokryte okruchami chleba talerze. Wiedział, że nie powinien nawet zerkać w stronę okien,
ale mimo wszystko to zrobił, a jego serce dziwacznie podskoczyło, kiedy zobaczył, że okna są
zasłonięte. Ktoś musiał zaciągnąć zeszłego wieczora rolety, żeby ciepło nie uciekało z kuchni, a
potem zapomniał podnieść je rano. Luke odważył się wychylić jeszcze kawałeczek– tak, rolety na
drugim oknie także były opuszczone. Po raz pierwszy od prawie sześciu miesięcy mógł wejść do
kuchni i nie martwić się, że ktoś go zobaczy. Mógł bez żadnego strachu biegać, ślizgać się, skakać,
nawet tańczyć na wyłożonej linoleum podłodze. Mógł posprzątać kuchnię i zrobić matce
niespodziankę. Mógł zrobić wszystko.
Ostrożnie wysunął do przodu prawą stopę, nie odważając się jeszcze oprzeć na niej całym ciężarem
ciała. Podłoga skrzypnęła. Zamarł w miejscu – nic się nie zdarzyło, ale mimo wszystko się wycofał.
Wszedł po schodach, przeczołgał się po podeście na drugim piętrze, żeby ominąć okna, a potem
wdrapał się po schodach na strych. Był tak zniesmaczony własnym zachowaniem, że prawie czuł
nieprzyjemny smak w ustach.
Jestem tchórzem. Jestem strachajłą. Zasługuję na to, żeby już na zawsze siedzieć zamknięty
na strychu– przebiegło mu przez głowę. – Nie, nie – poprawił samego siebie. – Jestem po prostu
ostrożny. Muszę przygotować plan.
Wspiął się na stojący na skrzyni taboret, który służył mu za punkt obserwacyjny do wyglądania przez
kanały wentylacyjne. Osiedle za jego domem było już w pełni zamieszkane. Znał wszystkie
rodziny, a dla większości z nich wymyślił własne przezwiska. Na podjeździe przed domem rodziny
Samochodziarzy stały zaparkowane cztery eleganckie samochody. Wszyscy członkowie rodziny
Złotych mieli włosy w kolorze słońca. Rodzina Ptasich Móżdżków postawiła przy ogrodowym parkanie
rząd chyba ze trzydziestu domków dla ptaków, chociaż Luke mógłby im powiedzieć, że nie ma sensu
robić tego przed nadejściem wiosny. Dom, na który Luke miał najlepszy widok, stojący tuż za ogrodem
Garnerów, należał do rodziny Sportowców. Mieszkało tam dwóch nastoletnich chłopców, a ich taras
był pełen piłek futbolowych, rakiet tenisowych, kijów bejsbolowych i hokejowych, piłek do koszykówki i
sprzętu służącego do uprawiania sportów, o których Luke nie miał bladego pojęcia.
Dzisiaj jednak nie był zainteresowany dyscyplinami sportu, interesowało go tylko, kiedy wszystkie
rodziny wyjdą z domów.
Zauważył już wcześniej, że wszystkie domy stały puste od dziewiątej rano, kiedy dzieci pojechały już
do szkoły, a dorośli do pracy. Trzy czy cztery kobiety chyba nie pracowały, ale także wyjeżdżały
i wracały późnym popołudniem, z torbami pełnymi zakupów. Dzisiaj wystarczyło tylko, żeby Luke
sprawdził, czy nikt nie został w domu, na przykład z powodu choroby.
Jako pierwsza wyjechała rodzina Złotych – dwie blond głowy w jednym samochodzie, tyle samo
w drugim. Następni byli Sportowcy: chłopcy nieśli ochraniacze i kaski futbolowe, a ich matka
balansowała na wysokich obcasach. A później cała chmara samochodów zaczęła się wylewać
z każdego podjazdu na lśniącą wciąż od nowości asfaltową szosę. Luke liczył każdą osobę tak
dokładnie, że zaznaczał kreskę na ścianie, a potem przeliczył te kreski jeszcze dwa razy. Zgadzało
się: wyjechało dwadzieścia osiem osób, był bezpieczny.
Zszedł szybko z krzesła, a w głowie kręciło mu się od różnych planów. Najpierw posprząta kuchnię,
a potem upiecze chleb na kolację. Nigdy wcześniej nie piekł chleba, ale miliony razy widział, jak matka
to robiła. A potem może uda mu się zaciągnąć rolety w pozostałych pokojach i posprząta dokładnie
cały dom. Nie będzie mógł użyć odkurzacza – był zbyt głośny – ale może zetrzeć kurze, wyczyścić
i wypolerować wszystko. Mama będzie naprawdę szczęśliwa. A potem, po południu, zanim wrócą
Matthew, Mark czy dzieciaki z sąsiedztwa, może ugotować coś na kolację, na przykład kartoflankę.
Właściwie mógłby to robić każdego dnia. Nigdy wcześniej prace domowe czy gotowanie nie wydawały
mu się szczególnie kuszące – Matthew i Mark zawsze krzywili się, że to babska robota – ale były
lepsze niż nic. A może, ale tylko może, gdyby to się udało, zdołałby przekonać tatę, żeby pozwolił mu
się przekradać do stodoły i tam pomagać.
Luke był tak podekscytowany, że tym razem bez namysłu wszedł do kuchni. Kogo obchodzi, że
podłoga skrzypi? Nie było nikogo, kto mógłby to usłyszeć. Zebrał talerze i sztućce ze stołu i ułożył je
w zlewie, a potem wyszorował każdą sztukę po kolei z niezwykłą skrupulatnością. Odmierzył mąkę,
smalec, mleko i drożdże i właśnie wkładał wszystko do miski, kiedy przyszło mu do głowy, że nic
się nie stanie, jeśli bardzo cicho włączy radio. Nikt nie usłyszy, a nawet gdyby usłyszał, dojdzie do
wniosku, że domownicy zapomnieli je wyłączyć, tak samo jak zapomnieli podnieść rolety.
Chleb był w piekarniku, a Luke ręcznie zbierał kłaczki z dywanu w pokoju gościnnym, kiedy usłyszał
chrzęst opon na żwirze na podjeździe. Była druga po południu, za wcześnie na szkolny autobus albo
powrót rodziców. Luke rzucił się biegiem do schodów, mając nadzieję, że ktokolwiek to jest, po prostu
sobie pójdzie.
Nie miał szczęścia. Usłyszał, jak tylne drzwi otwierają się ze skrzypnięciem. Potem głos taty:
– Co tu się…
Wrócił wcześniej – to nie powinno mieć znaczenia, ale ukryty na schodach Luke nagle poczuł, że radio
gra głośno jak cała orkiestra, a zapach piekącego się chleba czuć na odległość dziesięciu kilometrów.
– Luke! – wrzasnął tata.
Luke usłyszał, że ojciec kładzie rękę na klamce, więc otworzył drzwi.
– Chciałem tylko pomóc – wykrztusił. – Byłem bezpieczny. Zostawiliście zaciągnięte rolety, więc po-
myślałem, że nic się nie stanie, byłem pewien, że wszyscy sąsiedzi wyjechali i…
Tata spojrzał na niego z wściekłością.
– Nie możesz być pewien – warknął. – Do takich ludzi przychodzą cały czas przesyłki, ktoś mógł
zachorować i wrócić wcześniej z pracy, w dzień przychodzą do nich służące…
Luke chciał zaprotestować, że to nieprawda, służące nigdy nie przychodzą, zanim dzieci wrócą do
domu ze szkoły, ale nie chciał zdradzać się bardziej, niż już to zrobił.
– Rolety były opuszczone – powiedział. – Nie zapaliłem żadnego światła. Nawet gdyby tysiąc ludzi tam
wróciło, nikt by nie wiedział, że tu jestem! Proszę, ja po prostu muszę coś robić. Popatrz, upiekłem
chleb i posprzątałem, i…
– A gdyby zajrzał tutaj na przykład inspektor rządowy?
– Schowałbym się, jak zawsze.
Tata potrząsnął głową.
– A on poczułby zapach chleba piekącego się w pustym domu? Chyba nie rozumiesz – powiedział. –
Nie możesz ryzykować. Nie możesz. Dlatego, że…
Dokładnie w tym momencie uruchomił się brzęczyk timera przy piekarniku, rozbrzmiewając głośno jak
syrena alarmowa. Tata spojrzał krzywo na Luke’a i podszedł do piecyka. Wyciągnął dwie foremki z
chlebem i cisnął je na wierzch kuchenki, a potem wyłączył radio.
– Masz nigdy więcej nie wchodzić do kuchni – powiedział.– Masz siedzieć schowany. To rozkaz.
Wyszedł, nie oglądając się za siebie.
Luke uciekł na górę. Miał ochotę tupać głośno ze złości, ale nie mógł tego zrobić, ponieważ nie wolno
mu było hałasować. W swoim pokoju zawahał się, zbyt wytrącony z równowagi, żeby czytać, zbyt
niespokojny, żeby zająć się czymś innym. Masz siedzieć schowany. To rozkaz – rozbrzmiewało mu w
uszach.
Ale przecież był schowany, był ostrożny. Żeby udowodnić, że miał rację – przynajmniej przed samym
sobą – wspiął się na swój punkt obserwacyjny przy wychodzącym na tył domu kanale wentylacyjnym i
wyjrzał na ciche osiedle.
Wszystkie podjazdy były puste, nic się nie poruszało, nawet flaga na maszcie przed domem Złotych i
skrzydła modelu wiatraka, który stał w ogrodzie Ptasich Móżdżków. Ale właśnie wtedy kątem oka Luke
pochwycił jakieś drgnięcie w jednym z okien domu Sportowców.
Zobaczył twarz – twarz dziecka. W domu, w którym mieszkało już dwóch chłopców.