Warning: Undefined array key "autologin" in /usr/home/peronczyk/domains/insimilion.pl/insimilion/twierdza/index.php on line 25 Fragmenty książek • Szymun Wroczek - Piter... • INSIMILION

    Fragmenty książek


    Szymun Wroczek - Piter (fragment 3 i 4)

    Literatura » Fragmenty książek » Fragmenty książek
    Autor: Serenity
    Utworzono: 15.11.2011
    Aktualizacja: 15.11.2011

    Szymun Wroczek - Piter

    Projekt Dmitrija Głuchowskiego „UNIWERSUM METRO 2033”.
    Powieść Szymuna Wroczka „Piter”
    z rosyjskiego przełożył: Paweł Podmiotko.

    fragment siódmy

    – Iwan, to ty, czy jak?
    Iwan chciał głośno zakląć, ale zabrakło mu sił, zresztą złości też.
    Odpowiedział po prostu:
    – To ja.
    – Ale numer! – odezwał się głos na posterunku.
    Rzeczywiście: niezły numer.
    – Zgaś tę swoją lampkę, bo tu zaraz oślepnę!
    Wymazany od stóp do głów żółtym, gliniastym błotem, Iwan doczłapał do posterunku i przyjrzał się wyprężonemu na baczność Jefiminiukowi.
    – Kto jest dowódcą warty? Dlaczego jesteś sam?
    – Znaczy tego… – powiedział Jefiminiuk. – Ja tego…
    – Kto dowodzi? – Iwan podniósł głos.
    Jefiminiuk zaciął się, zaczął uciekać wzrokiem.
    – Sazonow dowodzi – wyznał w końcu. – Przepraszam, dowódco, za ten karabin. Ja to nie specjalnie tak. A Sazonow tutaj był… Tylki go na chwilę zawołali – dokończył z ukraińska.
    Tak. A więc Sazonow.
    – Kto go zawołał?! – spytał ostro.
    – A czo ja, z kraja? Nie wiem.
    – Rozpasaliście się – powiedział Iwan. – Ale nic to, już ja was poustawiam.
    Odsunął Jefiminiuka na bok, przelazł przez worki z piaskiem. Poszedł w stronę światła.
    Wasilieostrowska to stacja typu zamkniętego, dlatego na noc zamykano wszystkie wejścia oprócz dwóch: jedno prowadziło na lewy tor, drugie – na prawy. Czasem wystawiano też wartowników na peronie pomocniczym, który znajdował się dalej, w stronę Primorskiej, ale nie zawsze. Tylko wtedy, gdy w Zatoce zaczynała się „pora kwitnienia” i wszelkie cholerstwo wyłaziło z tunelu, że ledwo dało się nadążyć z naciskaniem spustu.
    „Ale dzisiaj dał ciała zwykły posterunek kontrolujący tunel. Sazonow – przecież stary z ciebie lis, to ty miałeś taki genialny pomysł? To żeście się, kurna, wyluzowali”.
    W żargonie diggerów nazywa się to Fenomenem Bo. Kiedy skucha zdarza się osobie, po której wcale się tego nie spodziewano. Przed czymś takim nie da się zabezpieczyć.

    Wasilieostrowska nigdy nie należała do zbyt pięknych stacji, jak na przykład Plac Powstania z wysokim sklepieniem, ciężkimi kinkietami z brązu, filarami ze sztukaterią i bogatym, „stalinowskim” wystrojem holu. „Waśka”, jak poufale nazywali ją sąsiedzi z Admiratielskiej i Newskiego, była stacją ascetyczną i surową, gotową, by znieść głód, chłód, napaść potworów i wymuszony celibat obrońców. Prawdziwa piterska stacja twierdza.
    Iwan wszedł na peron przez jedyne otwarte drzwi. Pozostałe były zamykane na noc – na wszelki wypadek. Jeszcze na podejściu do stacji usłyszał jak szumi wentylacja. Był to huk filtrów tłoczących powietrze z powierzchni. Wasilieostrowska dawno straciła centralne oświetlenie (takich stacji zostało w metrze może trzy, a może w ogóle tylko jedna), ale wszystkie systemy filtracji powietrza oraz pompy odciągające wody gruntowe wciąż tu pracowały. Kosztowało to tyle, że lepiej nie mówić. „Mazuty” z Technolożki dużo biorą za swoje usługi.
    Bo gdzie byśmy się podziali?
    Za to tunele są niemal suche. I jest czym oddychać na stacji, nawet zamkniętej na noc.
    Słabe światło lampek zapasowych sprawiło, że odzwyczajony, zmrużył oczy. Teraz, gdziekolwiek by popatrzył, wszędzie widział tańczące kolorowe plamy.
    Na stacji była noc. Główne lampy, zasilane przez agregat z silnikiem Diesla stojący w osobnej maszynowni, były w tym czasie wyłączane. Działały tylko lampki oświetlenia zapasowego, które korzystały z akumulatorów – chińskie lampki choinkowe przeciągnięte nad futrynami drzwi. Dlatego nocą stacja robiła się przytulniejsza. Dobry czas.
    Kaszel, chrapanie dorosłych, senne westchnienia maluchów – i czerwone, niebieskie, żółte drobne światełka.
    Iwan przeszedł wąskim korytarzem między namiotami, które pokrywały większą część stacji. To była centralna ulica Wasilieostrowskiej, jej Newski Prospekt, istniejący tylko nocą. Za dnia namioty zabierano, zwijano, żeby zwolnić miejsce do pracy, a w weekendy i święta do zabawy. U południowego krańca stacji, za żelazną kratą, wznosiły się widoczne nawet stąd rzędy klatek – hodowla trzody na mięso. Od czasu do czasu dochodził stamtąd ostry, zwierzęcy zapach.
    W oddzielnym namiocie spały dzieci, poczynając od czteroletnich. Przedszkole.
    Szedł wzdłuż wyliniałych, połatanych namiotów, słyszał oddechy, kaszel, chrapnięcia, czasem ktoś zaczynał mamrotać we śnie, potem przewracał się na drugi bok. Stara dobra Wasilieostrowska.
    Jutro wyczyszczą cały peron i postawią stoły. Jutro stacja będzie hulać. I zostało jeszcze – odwrócił się i popatrzył na stacyjny zegar wiszący nad wyjściem do ruchomych schodów; żółte cyfry przeskoczyły na czwartą dwadzieścia trzy – jeszcze trzy godziny.
    Długo się woził. Szedł i czasem zdawało mu się, że spada w głąb granitowej posadzki. Podnosił głowę i otrząsał się ze snu.
    Spać.
    Ale najpierw powinien zdać ekwipunek i się umyć.
    – Gdzieś ty był? – Katia, zarządzająca sprzętem i oddziałem medycznym Wasilieostrowskiej, zmrużyła oczy.
    – Dobre pytanie. A co, nie widać? – zainteresował się, ściągając „alladyna”. Kombinezon ochrony chemicznej i radiologicznej L-1 to wartościowa rzecz, bez niego w niektórych miejscach nie zrobisz nawet kroku. Szczególnie jeśli choć trochę cenisz sobie to, co masz poniżej pasa.
    – Jak można nie widzieć? Cały wysmarowany, gorzej niż jakiś gnilak.

     

    fragment ósmy

    Iwan skończył z „alladynem”, wrzucił go do metalowego pojemnika do dezynfekcji. Zdjął ubłocone gumowe buciory i odłożył w to samo miejsce. Teraz onuce. Odwinął je i odsunął twarz. Ten odór. Odparzone stopy pięknie parowały na wolnym powietrzu, jakby nie mogły się nacieszyć. Wrzucił onuce do pojemnika i pospiesznie położył na nim pokrywę. Koniec.
    – To gdzie cię nosiło? – zapytała Katia puszczając go przodem. Niewyspana i rozdrażniona była jeszcze piękniejsza. Ściślej, stawała się piękna zawsze wtedy, kiedy się złościła.
    – A jak myślisz?
    Teraz trzeba zdać sprzęt według spisu. Część rzeczy to jego własność, reszta należała do wspólnoty. Zaczął ściągać przez głowę cienki golf, jęknął, złapał się za prawy bok. Co za kaszana! Skrzywił się, znieruchomiał z bólu. Chyba jednak żebra. Katia natychmiast rzuciła się mu na pomoc, pomogła zdjąć bluzę.
    „Kobiety – pomyślał Iwan. – Jesteście takie przewidywalne… Tylko byście kocięta ratowały. Albo tygrysy.”
    – Z kim się biłeś? – spytała Katia i bezceremonialnie dźgnęła go palcem w pierś, prosto w krwiak. Kurna. Iwan jęknął przez zęby.
    – Co, boli? – spytała Katia ze słabo skrywanym sadyzmem w głosie.
    – Nie.
    – A teraz?
    Od kolejnego pchnięcia Iwan zgiął się wpół, powietrze uwięzło mu gdzieś między łopatkami. Zawył cicho, pokręcił głową.
    – Aha – stwierdziła Katia. – Dobrze. Będziemy leczyć…
    Po chwili wróciła z miseczką i gazą.
    Iwan wyprostował się, otworzył usta. Katia wzięła się pod boki, odrzuciła głowę:
    – Jeśli powiesz teraz to swoje idiotyczne „batooonik”, to strzelę cię przez łeb… o, tą miską, rozumiesz?!
    Kiedy rany i zadrapania były już opatrzone, Katia poszła opróżnić miednicę. Potem przyniosła Iwanowi wodę do picia. Osuszył duszkiem szklankę z grubego szkła, zaraz jeszcze jedną – poczuł się lepiej. Katia nie wyglądała już na tak rozzłoszczoną. Kiedy się mył, wyjęła z torby czyste ubranie na zmianę. Położyła je na łóżku, obok Iwana, wyprostowała się, zapytała niedbale, jakby mimochodem:
    – Więc to jutro?
    – Jesteś piękna – powiedział Iwan. Katia spojrzała na niego. – I bardzo mądra. I rzeczywiście mogło coś z tego wyjść.
    – Ale nie wyszło – Katia cicho wypuściła powietrze. – Obejmij mnie na koniec, Odyseuszu.
    Iwan pokręcił głową.
    – Nie mogę. Wybacz.
    – Dlaczego?
    Dotknął jej włosów, odgarnął ciemny kosmyk z twarzy. Uśmiechnął się samymi oczami.
    – Jestem prawie żonaty. To chyba głupota, jak myślisz? – Ująwszy pod brodę podniósł jej głowę. Spojrzał w oczy. – Głupota?
    – Nie – powiedziała Katia. – Sukinsyn z ciebie. Szczęściarz. Powinieneś się tarzać u jej stóp i dziękować za nią Bogu, ty cholerny głupcze! Rozumiesz?!
    – Tak.
    W ciemności za ścianą słyszeli chrapanie. Lampki nad wejściem przełączyły się na inny kolor – to zadziałał timer. Teraz namiot zalało czerwone światło – jakby był pełen krwi.
    – Ty moja Królowo Saby. Moja Judyto.
    – Lizus – powiedziała Katia. – Widzę, że dobrze znasz Biblię. – Katia odwróciła się, zaczęła przeglądać przybory. Wzięła elastyczny bandaż. – Podnieś rękę.
    – Łatwo zapamiętuję historie o kobietach.
    Katia uśmiechnęła się mimo woli. Skończyła przewiązywać mu żebra, zacisnęła supeł. Znów zabrzęczała pojemnikiem z instrumentami. W namiocie zapanowała dziwna, pełna napięcia cisza.
    – A ona? – spytała w końcu Katia.
    – Co z nią?
    Katia stanęła i popatrzyła na niego:
    – Kim ona dla ciebie jest? Według Biblii.
    – Moją przyszłą żoną – odpowiedział z prostotą.
    Katia czy to zapłakała, czy to się zakrztusiła – Iwan dokładnie nie wiedział. Odeszła na moment i wróciła ze słoiczkiem. Żółta, zastygła maść.
    – Udało ci się, głuptasie. No, wyżej!
    Podniósł głowę. W źrenicach Katii ujrzał białą sylwetkę wbiegającego w tunel tygrysa… Mrugnął. Wydawało mu się. Katia schyliła się i zaczęła mu smarować czoło zimną, cuchnącą maścią. Od jej oddechu czuł łaskotki i chciało mu się śmiać.
    W następnym momencie usta Katii znalazły się tuż obok jego.
    – Iwan, patrz, co dostałem!
    Paszka wpadł do namiotu. Zamarł. Iwan i Katia odskoczyli od siebie. Paszka przeszedł między nimi, z łoskotem postawił na stole beczułkę, cofnął się. Niezręczna pauza. Paszka przyjrzał się obojgu i powiedział:
    – Co ci się stało w gębę?
    – Tak w ogóle to należy pukać! Pawle, kurna, Aleksandrowiczu – powiedziała Katia z gniewem.
    Paszka tylko machnął ręką.
    Iwan podniósł rękę i dotknął czoła. Boli. Dziwne, niby było schowane pod maską przeciwgazową. Ale numer.
    – Poparzyłem się.
    – A poważnie? – Paszka patrzył na niego z jakimś dziwnym wyrazem twarzy. Iwan nijak nie mógł się zorientować z jakim. – I jak to się stało?
    Długo by opowiadać.
    – No… tak jakoś. Karbidówka wybuchła – Iwan powiedział szczerą prawdę – to się poparzyłem.
    – Taak?! – Paszka teatralnie klasnął w dłonie. – Ja cię kręcę! A ty co, całowałeś się z nią, czy jak? Z tą karbidówką?
    – Paszka! – syknęła Katia.
    – Co Paszka? – ten udał zdumienie. Iwan dawno zauważył, że ci dwoje nie mogą się znieść – jeszcze od czasu, kiedy miał z Katią romans. Ciekawe, że kiedy poznał Tanię, Paszka jakoś się uspokoił… Prawdę mówiąc, Iwan znał ją od dawna, ale wcześniej jakoś nie zwracał na nią uwagi. Idiota. A wtedy, po bezsensownej śmierci Koślawego…
    Cholera.
    Iwan wstał, pomacał bandaż opasujący mu żebra. Opaska była żółta, stara, prana nie raz. Pieprzona cywilizacja wielorazowego użytku! Czy tak to nazwał profesor Wodianik? Opowiadał jeszcze, że niegdyś, w średniowieczu, w klasztornych szpitalach przechowywano bandaże ze śladami starej krwi i ropy, poprzecierane prawie na wylot. Mówili, że jeszcze święty Tomasz, czy ktoś taki, przy ich pomocy leczył rannych. Przykładał do wrzodów. Taaa… A wyrzucić nie było wolno, bo ręce świętego dotknęły, więc bandaże teraz lepiej uzdrawiają…
    Wodianik mówił, że świętością jednak trudniej się zarazić, niż mikrobami.
    Bo inaczej wszyscy już byśmy chodzili po metrze z aureolami.



    Komentarze

    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.




    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.


    Pseudonim
    E-mail
    Treść Dostępne tagi: [cytat][/cytat], [url=http://][/url]
    Przepisz poprawnie podane słowa mnustwo orkuw