„Zamiast wypasionej grafiki dajmy pikselozę. Nazwijmy to grą niezależną i nikt nie będzie się czepiać”. Czasami boję się, że ten manewr stosowany szczególnie przez małe studia, stał się zmorą naszych czasów. Dziś każdy może być „indie developerem” - problem w tym, że za dużo twórców wydaje przez to tytuły, których jakość jest daleka od przyzwoitej. Adventurer Manager to niestety jeden z takich przypadków.
Jak wytresować poszukiwacza przygód
Stworzony przez Vigilant Addiction Studios Adventurer Manager to miks gry RPG z symulatorem bycia władcą i szefem gildii najemników oraz (wow) managerem. Wcielamy się we władcę królestwa Adventurii, który musi pokonać złego iluzjonistę Miraja i zjednoczyć rozbite państwo. Pomóc w tym mają mu wynajmowani dzielni poszukiwacze przygód. Ci zaś są przedstawicielami siedmiu ras (Ludzie, Elfy, Mroczne Elfy, Krasnoludy, Gnomy, Olbrzymy i Niziołki), charakteryzujących się oczywiście swoimi zaletami oraz wadami. I tak np. olbrzymy są znacznie silniejsze i zadają przez to większe obrażenia niż inne rasy, lecz wrodzony brak inteligencji skutkuje obniżoną ilością otrzymywanego doświadczenia. Z kolei niziołki z łatwością unikają ataków wroga, lecz zupełnie nie znają się na czarach. Reprezentanci każdej rasy mogą specjalizować się w jednej z 13 klas. Początkowo jednak wybór ten jest ograniczony i tak np. elfy mogą być wyłącznie łowcami, a gnomy – czarodziejami. Wraz z tym jak nasz władca zyskiwać będzie zaufanie w poszczególnych miasteczkach, możliwe będzie tworzenie większej ilości kombinacji. To, że to właśnie bohaterowie są głównym elementem gry jest widoczne na każdym kroku. Oprócz wspomnianej imponującej ilości ras i klas, z których każda posiada dostęp do własnego, choć raczej ubogiego, drzewka umiejętności, istnieje cała masa różnych broni i pancerzy dla naszych podopiecznych. Zgodnie z duchem gatunku, akcesoria te często zapewniają różnorodne bonusy dla właściciela – podnosząc jego statystyki czy gwarantując inne premie. Poszukiwacze przygód mogą także zostać wysłani na uniwersytet, by nauczyć się nowych umiejętności. Do tego należy dodać jeszcze rozbudowany system tworzenia nowych przedmiotów oraz miły detal, w postaci konieczności zapewnienia odpoczynku bohaterom po zakończonej misji. Co więcej, najemnicy karierę zakończyć mogą na dwa sposoby: chwalebnie zginąć podczas eskapady lub doczekać się... emerytury. Krótko mówiąc – jest całkiem sporo okoliczności które należy brać pod uwagę zajmując się naszymi podopiecznymi.
Niestety, najsilniejszy punkt gry jest też jej największą bolączką. Gracz zostaje zupełnie przywalony całymi tonami mikromanagement'owych zadań, te zaś - szczególnie dla kogoś kto dopiero zaczyna zabawę z Adventurer Manager - mogą okazać się straszliwe do przełknięcia. Wrażenie to dodatkowo potęguje słaby samouczek, wyjaśniający jedynie podstawy rozgrywki, zostawiając bardzo sporo elementów zabawy do rozwikłania na własną rękę. Jest to olbrzymia wada, zważywszy na fakt, że jakąkolwiek frajdę z tytułu Vigilant Addiction Studios osiąga się dopiero po dłuższym czasie i odkryciu rozmaitych funkcjonalności. W efekcie zamiast cieszyć się krótkimi chwilami akcji na ekranie czy docenić umiejętnie wpleciony w dialogi humor twórców, odbiorca zmuszony jest zaklikać się na śmierć, po raz czwarty w ciągu dwóch minut zmieniając wyposażenie swojemu podopiecznemu albo ziewając czekać, aż jego ulubiony skład wreszcie odpocznie po ostatniej przygodzie. Gdzie w tym zabawa?
Idź tam, zabij to, wróć po Magiczna Siekiera Ognia +4 i garnek złota
Poszukiwacze przygód mają oczywisty zawód – poszukują przygód, za co czeka ich sława, skarby i bogactwo. Również ten element w grze na pierwszy rzut oka wydaje się być dopieszczony. Oprócz głównej linii „questów”, które popychają fabułę do przodu, gracz może wysłać bohaterów na dodatkowe przygody, odbywające się bez jego udziału. Zacznijmy od tych pierwszych. NPC spotykani w różnych lokacjach Adventurii zlecają królowi wykonywanie kolejnych prac. Jak to w grach cRPG bywa, zaczniemy od bicia szczurów, potem przerzucimy się na nieprzyjemniaków takich jak orki czy gobliny, a skończymy na epickich bestiach rodem z legend. Misje te polegają na zwiedzaniu lokacji podzielonych na kwadraty, a każdy z nich kryje jakąś niespodziankę. Zazwyczaj będzie to walka, lecz zdarzają się również ukryte skarby, pułapki czy „wydarzenia”, w ramach których gracz wybiera jedną z dostępnych mu opcji – np. „twój łowca złapał kolkę. Możesz to zignorować lub odpocząć na chwilę” i w zależności od tego co wytypował, spotkać się z konsekwencjami. Walki zaś przebiegają w klasycznym, turowym systemie. Każdy z bohaterów w trakcie swojego ruchu może zaatakować wroga, bronić się, uciekać lub wykorzystać którąś ze swoich zdolności. Duży wpływ na podjętą akcję ma oczywiście ekwipunek poszukiwacza przygód. Przeciwnicy również lubią zaskakiwać różnymi zdolnościami i nawet z pozoru łatwe spotkania mogą zamienić się w wymagającą potyczkę. To wszystko jednak sprawia frajdę przez pierwsze trzy – cztery lokacje. Po jakimś czasie ich wtórność i uczucie niekończącego się grindowania zaczyna nużyć i nawet wstawki naśmiewające się z klisz gatunku cRPG oraz obietnica lepszego sprzętu dla bohaterów nie jest wystarczająca, by zachęcić do dalszej zabawy.
Sytuacji nie ratują również wspomniane wcześniej „dodatkowe zadania”. Wysłani na nie bohaterowie gdzieś tam w tle zdobywają doświadczenie i narażają życie, zaś gracz może w każdej chwili wycofać ich z misji lub czekać, aż ją zakończą by zobaczyć jakie efekty przyniosła ich ekspedycja. I tak w kółko. Fascynujące to jak obrady Sejmu.
Tonę w twoich błękitnych, kwadratowych oczach
Grafika w stylu „retro”, tj. totalna pikseloza wygląda ładnie, ale tytuły indie potrafią oferować znacznie więcej. Szczególnie dopieszczeni są oczywiście bohaterowie, ich rywale oraz sprzęt dla obydwu stron. Mapa Adventurii – na której spędzimy sporo czasu - poza sympatycznymi kolorami i zmiennością w zależności od pory roku, daleka jest od ideału. Poszczególne lokacje ledwie wybijają się spośród elementów otoczenia (całe szczęście, że chociaż podświetlają się po najechaniu kursorem), ale jednocześnie wyglądają jak gdyby zostały wklejone na gotowy projekt całości. To prawdziwy wyczyn – stworzyć zlewający się z sąsiedztwem element, nadal do niego nie pasujący. Niechlujnie wykonane są również miejsca, które przyjdzie nam eksplorować. Owszem, ich wnętrza są ładne i twórcy zadbali o klimatyczne detale jak oczy bestii wyzierające z mroku czy pokryte runami grobowce, lecz ich powtarzalność szybko zaczyna męczyć. Żadnych fajerwerków nie należy też spodziewać się po oprawie muzycznej. Motyw przewodni co prawda nie irytuje, lecz nawet pseudo 8-bitowa muzyka i efekty dźwiękowe w innych grach indie brzmią lepiej.
Poszukiwaczu przygód, menedżeruj się sam
Czasami odnoszę wrażenie, że sięganie po 8-bitową grafikę ma na celu wywołanie swego rodzaju nostalgii u graczy i przypominać o korzeniach wirtualnej rozrywki. W tym wypadku to jednak wyjątkowo chybiony zabieg, bo nawet w pierwszej odsłonie Sim City gracz zmuszony do zajmowania się całą masą różnych zadań jednocześnie znajdował w tym wszystkim frajdę. Adventurer Manager przerasta niestety swoją konwencją i pomysłem sam siebie, a w efekcie dostajemy nudną, powtarzalną i irytującą symulację... trudno nawet powiedzieć czego. Dużo lepiej bawiłem się, chociażby, przy Knights of Pen and Paper, który swojego grindowego klimatu nie próbował nawet ukryć, a żarty i humor wydawały się słabsze. Niestety, czasem zagwarantowanie graczowi całej masy personalizacji podopiecznych, zasypanie go multum możliwości i zajęć nie zapewnia dobrze spędzonego czasu. A mimo wszystko, tworząc gry komputerowe, to właśnie czynnikiem grywalności powinien kierować się każdy twórca. Adventurer Manager pod tym względem kuleje i poza naprawdę wielkimi fanami symulatorów i managerów wszelakich raczej nie zaciekawi nikogo.
Ocena: 5/10
Jednym zdaniem: Za dużo mikromanagementu do ogarnięcia, żeby naprawdę cieszyć się grą