Stało się. Po latach spekulacji i domysłów na rynku ukazała się kolejna część serii opowiadającej o Pomiocie Bhaala. Premiera Baldur's Gate: Siege of Dragonspear, bo tak brzmi pełny tytuł produkcji, odbyła się 31 marca, a ja, po spędzeniu z nią kilkunastu godzin intensywnego grania, piszę ten tekst, aby podzielić się wrażeniami z rozgrywki.
Za stworzenie gry wzięło się studio Beamdog, odpowiedzialne za wydanie odświeżonych wersji cyklu Baldur's Gate oraz pierwszej części Icewind Dale. Przyjętych, dodajmy, z dystansem – wielu graczy chwaliło unowocześnienie silnika, inni z kolei wskazywali małą ilość zmian i dodane nowe błędy do leciwych już przecież produkcji. Mimo wszystko dostali oni pozwolenie na stworzenie zupełnie nowego tytułu, czego efektem jest wspomniany wcześniej Siege of Dragonspear, dodatek do Baldur's Gate: Enhanced Edition.
Akcja SoD rozgrywa się po pokonaniu Sarevoka, ale jeszcze przed porwaniem wychowanka Goriona przez Jona Irenicusa. Beamdog postanowił tutaj wykorzystać dość mętne wyjaśnienie powodów opuszczenia Wrót Baldura przez naszego protagonistę i wstawił nowe zagrożenie, jakiemu musimy zapobiec. Intro wyjaśnia nam, że jest nim Caelar Argent, paladynka, której krucjata powoduje ogromne zniszczenia na Wybrzeżu Mieczy.
Rozgrywkę zaczynamy jednak w lochach, z całkiem innym celem. Czekała tutaj na mnie pierwsza niespodzianka – w mojej drużynie brakowało Imoen wraz z całym jej ekwipunkiem zdobytym w podstawowej wersji gry (zabawę możemy zacząć poprzez stworzenie nowej postaci, importowanie stanu gry lub po prostu pokonując Sarevoka – SoD rozpoczyna się wtedy automatycznie i to właśnie z tej opcji skorzystałem, przechodząc po raz nasty pierwszego Baldura), a jej miejsce zajęła Safana. Jak się okazało, spowodowane jest to faktem, iż nasza przyjaciółka z Candlekeep rozpoczęła naukę magii, co miło uzupełnia fabułę Cieni Amn, w których przecież Imoen od samego początku była dwuklasowcem złodziej/mag.
Naszym pierwszym zadaniem w grze jest powstrzymanie Korlasz, ostatniej popleczniczki Sarevoka, która ukrywa się w rodzinnych kryptach. Już podczas pierwszych potyczek można łatwo zauważyć ogromną różnicę w jakości sztucznej inteligencji przeciwników. Wojownicy aktywnie korzystają z mikstur, łotrzykowie chowają się w cieniu i atakują ciosem w plecy (niejednokrotnie słabiej uzbrojone postacie), kapłani wspomagają sojuszników czarami, łucznicy biorą na cel naszych magów jednocześnie uciekając od nacierających na nich zbrojnych. A to dopiero początek gry, uwierzcie, potem robi się weselej. Moja mina musiała wyglądać zabawnie, gdy hobgoblin (!) rzucił w kierunku pozostawionych przeze mnie z tyłu czarodziejów miksturę wybuchów… Dodatkowo warto tu zauważyć zmianę podejścia w samej formule walk. Nie staczamy tutaj bojów z trzema-czterema przeciwnikami naraz, jak to z reguły wygląda w poprzednich częściach, ale wręcz z oddziałami, niejednokrotnie ustawionymi w szyku. Widzę tutaj pewne zapożyczenia z Icewind Dale.
Gdy zamkniemy sprawę Korlasz (która pełni rolę prologu), nasza drużyna rozejdzie się, by po jakimś czasie stanąć przed zadaniem skompletowania nowej ekipy. Są cztery nowe twarze, z którymi możemy podróżować, ale nie brakuje też starych znajomych zarówno z oryginału, jak i z Enhanced Edition. Póki co ciężko mi oceniać jakość postaci pod względem ich historii i charakteru, dlatego wspomnę jedynie, że rozmów pomiędzy członkami drużyny jest sporo, co cieszy.
Poza główną historią rozwijane są też wątki, których celem jest logiczne połączenie pierwszego Baldura z Cieniami Amn. Nie będę nic zdradzał, ale póki co wygląda to wszystko całkiem ciekawie i intrygująco – przyznam się szczerze, że czekam, jak się to wszystko potoczy. Zadania poboczne również trzymają solidny poziom, można spotkać zarówno te najprostsze, trwające chwilę, jak i bardziej rozbudowane – ot, choćby ratowanie krasnoludzkiej ekspedycji.
Oprawa audiowizualna wypada na plus. Tła cieszą oko (niektóre są wręcz śliczne), lokacje są różnorodne – zwiedzamy otwarte, leśne przestrzenie oraz całkiem rozbudowane katakumby. Muzyka bardzo ładnie podkreśla panującą w danym momencie atmosferę. Można tutaj uświadczyć zarówno utwory znane nam sprzed lat, jak i kawałki skomponowane specjalnie na potrzeby dodatku.
Niestety, są też i wady. Trzymające na ogół niezły poziom dialogi od czasu do czasu kuleją. Powtórzono tutaj błąd Bioware z poprzednich części, który odbierał satysfakcjonujące odgrywanie roli postaci złych – większość opcji, jakie możemy dla nich wybrać kończy się chęcią zabijania wszystkich wokół. Inni gracze skarżą się także na sporą ilość bugów – ja widocznie muszę być szczęściarzem, bowiem jedyny, jaki napotkałem, to brak pojawienia się w dzienniku informacji o ukończeniu zadania – a tryb multiplayer ponoć kompletnie nie działa.
Podsumowując – póki co jestem ukontentowany, co jest dla mnie niemałym zaskoczeniem. Do Siege of Dragonspear podchodziłem jak do jeża, cykl uważałem za zamknięty, ale im bliżej był dzień premiery, tym bardziej byłem pewny, że jednak się skuszę. Na razie nie żałuję, na razie twierdzę, że Beamdog dał radę, choć z oceną się wstrzymam – jeszcze sporo przede mną i wiele może się zmienić.