Okładka | Opis |
|
„Czytasz Pilipiuka?” – zauważały różne osoby. (Mam zwyczaj zabierać ze sobą książki tu i ówdzie, wolę zawsze mieć coś do poczytania, na wypadek nudy w pracy/nudy w kolejce do lekarza/nudy innego rodzaju.)
- „Tylko nie zgłupiej!” – zażartowała moja przyjaciółka, która za Andrzejem Pilipiukiem nie przepada.
- „Czytałam go kilka lat temu…” – powiedziała koleżanka z zespołu, oglądając okładkę. Jej ton wskazywał na pozytywne wspomnienia.
- „Słyszałam o nim, ale nigdy nie sięgnęłam po książkę. Jak pisze?” – zapytała inna koleżanka podczas przerwy w szkoleniu.
Te trzy reakcje obrazują chyba wszystkie możliwe opinie o prozie Andrzeja Pilipiuka – można jej nie lubić, można mieć do niej sentyment, można jej też jeszcze nie znać, ale na pewno kojarzy się przynajmniej nazwisko autora – po prostu nie da się przejść obok obojętnie. W końcu nowe książki wychodzą z zaskakującą regularnością, a sam pisarz nadzwyczaj często gości na konwentach i spotkaniach z czytelnikami. Wielu jest więc znane nie tylko jego nazwisko, ale i sympatyczna, brodata twarz.
Jestem fanką tej „niepoważnej” części twórczości Pilipiuka, czyli cyklu o Jakubie Wędrowyczu oraz serii o wampirach, więc obawiałam się, że Litr ciekłego ołowiu nie przypadnie mi do gustu. Na szczęście od pierwszych stron zbioru opowiadań wyczułam charakterystyczne dla autora smaczki. Jak zwykle urzekł mnie klimat tajemnicy, drugoplanowe postaci pochodzenia ukraińskiego i pojedyncze zdania w tym języku, rosyjskie frazesy, „urwał” zamiast wiadomo czego (uwielbiam ten pomysł! Nie dość, że spełnia swoją funkcję onomatopeiczną, to jeszcze śmieszy). Ucieszyły mnie także humorystyczne nawiązania do twórczości innych autorów (byłam zaskoczona, bo w pewnym momencie zapachniało… Lovecraftem!) To tylko niektóre ze szczegółów, które czynią Pilipiuka niepodrabialnym.
Litr ciekłego ołowiu to zbiór opowiadań utrzymanych w klimacie lekkiego fantasy (gdzieniegdzie znalazłyby się także elementy science-fiction). W około połowie z nich głównym bohaterem jest Robert Storm, prywatny detektyw (a przynajmniej można tak o nim powiedzieć – prawda jest trochę bardziej skomplikowana). Charakterystyka Storma wskazuje na pewne podobieństwa do samego autora– obaj studiowali archeologię, ale porzucili karierę naukową, by trudnić się czymś innym. Przemyślenia Roberta w kilku momentach nie tylko są nieco nostalgiczne, ale przepełnione żalem za straconymi szansami. Ciekawe, czy są to wyłącznie myśli postaci, czy także osoby, która ją wykreowała?
Trzonem, spajającym wszystkie opowiadania, są motywy historyczne, elementy fantastyki w życiu codziennym oraz zagadki, które z różnym skutkiem próbują rozwiązywać bohaterowie. Przeciwnicy banalnych happy-endów nie będą czuli się zawiedzeni podczas lektury. Warto tę książkę polecić osobom, które nie przepadają za fantastyką (a przynajmniej tak twierdzą). Elementy fantastyczne stanowią co prawda główną oś tajemnic, pojawiających się na kartach Litra ciekłego ołowiu, aczkolwiek bohaterom rzadko kiedy udaje się cokolwiek udowodnić. Tak jak to bywa w rzeczywistości – ktoś słyszał ducha, a ktoś drugi dobrze wie, że ów hałas tak naprawdę wywołał kot. A tak zupełnie naprawdę – nikt nie potrafi rozstrzygnąć, który z „ktosiów” ma rację.
Ocena: 8/10
Litr ciekłego ołowiu to polskie Z Archiwum X; dokładnie tak, jak w niektórych odcinkach serialu, w opowiadaniach można napotkać elementy humorystyczne, a nawet lekko absurdalne, jeśli cenisz sobie podobny klimat – warto sięgnąć po tę pozycję.
Za książkę serdecznie dziękuję wydawnictwu Fabryka Słów.