Okładka | Opis |
|
„Pusta przestrzeń” to trzeci, a zarazem ostatni tom trylogii Trakt Kefahuchiego autorstwa M. Johna Harrisona, pisarza na tyle specyficznego, że z reguły albo się jego dzieła kocha, albo się ich w nich nie gustuje. Obok Chapmana i Duncana należy do najbardziej kontrowersyjnych autorów opublikowanych jak dotąd w serii Uczta Wyobraźni i w gruncie rzeczy trudno jego prozę polecać lub odradzać, nawet znając upodobania konkretnego czytelnika. To lektura-niespodzianka, która budzi skrajne odczucia. Po Harrisona trzeba po prostu sięgnąć i sprawdzić, czy dołączy się do grona zachwyconych, czy może rozczarowanych. Ja niestety staję po stronie tych drugich.
Ci, których opis specyficznej i niestandardowej prozy Harrisona zachęca, muszą jednak pamiętać o tym, że zaczynanie lektury od „Pustej przestrzeni” nie jest rozsądnym pomysłem. Najpierw czytamy „Światło”, potem „Nova Swing”. A potem decydujemy, czy mamy już dość, czy wręcz przeciwnie. „Pusta przestrzeń” to, niestety, najsłabszy tom trylogii. W „Świetle” najmocniejszym punktem była kreacja świata, na którą składają się zarówno nowatorskie pomysły autora, jak choćby K-statki, jak i skąpienie informacji o tymże świecie i wrzucanie czytelnika na głęboką wodę, by zaoferować mu koło ratunkowe dopiero w którymś z dalszych rozdziałów. Z kolei w „Nova Swing” na pierwszy plan wysunął się klimat — sam pisarz zatytułował jeden z rozdziałów „Kosmos w stylu noir” i był to opis nad wyraz trafny. Tymczasem w „Pustej przestrzeni” otrzymujemy kalki tego, co już znamy, zarówno na poziomie treści, jak i formy.
Największym plusem tomu trzeciego jest połączenie ze sobą wielu wcześniejszych wątków — w czasach współczesnych ponownie spotykamy Annę, żonę Michaela, znajdującą się obecnie w jeszcze gorszym stanie psychicznym niż poprzednio, korzystającą z pomocy specjalisty; śledzimy perypetie załogi Nova Swing, którą tworzą Liv Hula, mona Irene i Gruby Antoyne poznani na kartach drugiego tomu trylogii; towarzyszymy też byłej asystentce detektywa Aschemanna w kolejnym śledztwie w Saudade, gdzie Strefa nie odgrywa już równie znaczącej roli co kiedyś. Cieszy ta rola klamry łączącej ze sobą dwie poprzednie części cyklu, cóż jednak z tego, skoro fabuła, tradycyjnie już u Harrisona, stoi w miejscu i w gruncie rzeczy zmierza donikąd. Bohaterowie — również: jak zawsze — miotają się i nie wiedzą, czego tak właściwie chcą od życia. Oczywiście, trudno nie dostrzegać w tym motywu przewodniego, ale nie jest łatwo przejmować się postaciami skrajnie antypatycznymi, skrzywionymi przez autora do granic możliwości, a momentami wręcz karykaturalnymi.
Bez zmian także na płaszczyźnie językowej. Harrison przemiela w kolejny sposób te same opisy i dialogi, choć ci, którzy mają za sobą poprzednie dwa tomy, zdążyli się już pewnie znieczulić na jego zamiłowania do opisywania ludzi, ich uczuć i ich fizjologii w sposób odpychający. Kolejne sceny, mające — chyba? — szokować, po prostu śmieszą, zwłaszcza gdy autor po raz wtóry z lubością używa tych samych słów i konstrukcji; każdy z bohaterów „rzyga”, każdy „rżnie się”, co jakiś czas rzuci jakąś „kurwą”. Na poziomie językowym, tak samo jak na poziomie koncepcyjnym, fabularnym i formalnym, to po prostu powtórka z tego, co znamy już albo ze „Światła”, albo z „Nova Swing”.
Nie chcę nikogo do lektury Harrisona zniechęcać, ale trudno mi ukrywać, że nie podzielam zachwytów i nie rozumiem fenomenu autora. Owszem, jego powieści wyróżniają się; owszem, trudno je zaszufladkować, przylepić na nich gatunkową etykietę. Ale nie potrafię się wyzbyć wrażenia, że mało kto będzie czerpał przyjemność ze spotkania z tego typu prozą, głównie z uwagi na specyficzne podejście do fabuły, bohaterów i stylu. A szkoda, gdyż potencjał zdecydowanie tkwi w tym świecie i koncepcjach pokroju K-statków, tanków, krawców czy Strefy Zdarzenia. Spróbujcie jednak, sięgnijcie po „Światło” i zdecydujcie, czy Trakt Kefahuchiego jest dla Was. Dla mnie — zdecydowanie nie.