Warning: Undefined array key "autologin" in /usr/home/peronczyk/domains/insimilion.pl/insimilion/twierdza/index.php on line 25 Varia • Cienie umysłu (fragment) • INSIMILION

    Varia


    Cienie umysłu (fragment)

    Fantastyka » Varia » Opowiadania
    Autor: Vermin
    Utworzono: 25.06.2009
    Aktualizacja: 25.06.2009

    1

    Czerwony krzyżyk na elektronicznym zegarze nieubłaganie odmierzał kolejne sekundy. Jedna za drugą, w ciasno ustalonym porządku, migały te same cyferki. Nerwowe, ludzkie oczy zerkały co chwilę na minuty, które zwiastowały wolność.
    Mężczyzna zatrzymał się raptownie, spoglądając za siebie. Mroczny korytarz powoli połykał jaskrawe punkciki lamp. Jedna para. Druga para. Trzecia para. Nieprzenikniona paszcza ciemności sunęła coraz szybciej i szybciej, w kierunku swej niedoszłej ofiary. Mężczyzna nie zważając na rwący ból w prawej nodze, pokuśtykał jak tylko najszybciej mógł w kierunku stalowych drzwi.

    Jeszcze tylko cztery i pół minuty.

    Wystukał kod na klawiaturze numerycznej i odpowiedział mu drażniący uszy ostry dźwięk. Zaklął pod nosem i wstukał kod ponownie. Znów ostry dźwięk. Ciemność się zbliżała. Centymetr za centymetrem, metr za metrem. Kolejna para lamp zgasła.

    Jeszcze tylko cztery minuty dwadzieścia sekund.

    Kolejna próba i kolejna odmowa. Mrok ponownie przemierzył kilka metrów, pożerając łapczywie życiodajne światło. Łzy spłynęły po policzkach laboranta. Znów wystukał szereg cyfr. Następna pomyłka.

    Cztery minuty dziesięć sekund.

    Mężczyzna wyjął z kieszeni, niegdyś białego teraz czerwonego od krwi, fartucha racę i wycelował ją w głąb korytarza. Paraliżujący mróz dotknął poharatanej twarzy laboranta. Zamarł w bezruchu porażony strachem z oczami wlepionymi w nieprzenikniony całun czerni.
    Zegar zapiszczał cicho pokazując cztery minuty do końca odliczania. Mężczyzna zareagował instynktownie na ów dźwięk. Biała fala światła zalała stalowe ściany korytarza, mknąc w jego czeluść. Paraliżujący chłód ustąpił miejsca życiodajnemu ciepłu. Gdy przerażony człowieczek ponownie spojrzał przed siebie, wszystkie lampki skrzyły się na ścianach swym błękitnym blaskiem. Wpisał kod i dobiegło go ciche kliknięcie zamka.

    Pozostało trzy i pół minuty.
    W korytarzu zgasła pierwsza para świateł.

    2

    - Nienawidzę słońca. Zwłaszcza latem - wysoki, barczysty rudzielec, ubrany w mundur Delta Force, przetarł czarną chustą swą zlaną potem twarz. Założył ponownie przeciwsłoneczne okulary na nos i przerzucił swój karabin snajperski M24A2 na prawe ramię.
    - Przestań wiecznie marudzić Jo - odparła z przekąsem wysoka blondynka idąca za nim. - Lepiej się ciesz, że nie szukasz min w Iraku.
    - Wolałbym już to od tego pieprzonego skwaru. Tam przynajmniej jest gdzie się schować przed nim.
    - W sumie czemu nas nie zrzucili od razu do tej zasranej bazy? - spytał inny żołnierz.
    - Bo widocznie uznali za stosowne abyśmy się dotlenili podczas spacerku - zaśmiał się jakiś czarnoskóry mężczyzna.
    - Bardzo zabawne Mandra. A tak na serio?
    - Pilot nie miałby gdzie wylądować - odparł dowódca studiując mapę oraz kompas. - A poza tym gdybyś skoczył to byś sobie łeb rozwalił o ten kanion. Choć akurat to by wielka strata nie była - porucznik uśmiechnął się ironicznie.
    - Długo nad tym myślałeś?
    - Wystarczająco. Dobra, nasz cel jest za tymi skałkami - stwierdził wskazując na szereg poszarpanych skał przed nimi. - Jo. Meg. Idźcie tam i sprawdźcie czy okolica jest czysta.
    Dwoje snajperów odłączyło się pospiesznie od grupy, udając we wskazane miejsce. Zakradli się na szczyt wniesienia, niemal bezszelestnie, kryjąc się za największą skałą. Ustawili broń, po czym przytknąwszy oczy do swych lunet na karabinach, przyjrzeli się badawczo kompleksowi w dolinie, przed nimi. Lata służby w jednostkach specjalnych Delta Force, uodporniły ich na wszelkiej rozmaitości widoki. Ten niewiele się różnił od poprzednich.

    A mimo to był jakiś niepokojąco inny.

    Ośrodek wojskowy składał się z luźno rozrzuconych po dolinie, trzech, niewysokich bloków oraz kilku magazynów. Choć określenie, wysokie bunkry i kontenery, bardziej pasowało w tym wypadku. Całość ogrodzona była wysokim płotem z stalowej siatki, na której szczycie gęsto zawinięto drut kolczasty, skierowany na zewnątrz. Przy ogrodzeniu co kilkadziesiąt metrów, wznosiła się smukła wieża strażnicza, o prostym metalowym dachu oraz z zamontowanymi na barierkach reflektorami.
    Zwykły, wojskowy, ośrodek badawczy. Przynajmniej takowym kiedyś był.
    Teraz przypominał bardziej rzeźnię w godzinach szczytu. Wszędzie walały się zmasakrowane ludzkie oraz zwierzęce zwłoki. Szkarłatne plamy widniały wyraziście na plamach, brudno-żółtych budynków. Piach przybrał w wielu miejscach kolor szkarłatu, zaś na ogrodzeniu wisiało kilka poszarpanych ciał.
    Z dwóch baraków unosił się wciąż dym.
    - Obrazek jak z pocztówki z Iraku - podsumował sucho Jo.
    - Zwiadowca do dowódcy - rzuciła krótko Meg do radia, dalej nie odrywając oka od swej lunety.
    - Tu dowódca. Mów.
    - Ktoś się tu porządnie zabawił. Kilkanaście ciał na zewnątrz, może koło dwudziestu. Wygląda na to, że potraktowano ich z dużego kalibru.
    - Śmigłowiec?
    - Wątpię. Budynki są prawie nietknięte. Tak samo pojazdy.
    - Szefie - wtrącił się Jo. - Wiem, że to bardzo wyświechtany frazes, ale coś mi tu do bólu nie pasuje.
    - Czemu? - padło błyskawiczne pytanie w radiu.
    - Bo za dużo tu poszatkowanych zwierzaków.
    - To placówka naukowa, czego byś chciał. Pewnie przeprowadzają tu masę nielegalnych eksperymentów na zwierzakach, za plecami Zielonych.
    - Dotyczy to również dziko żyjących szakali, lubujących w padlinie? - spytał Jo z nieukrywaną ironią.
    Dowódca zaklął pod nosem. - Dobra, co proponujesz?
    - Być może system obronny bazy zwariował i zaczął strzelać do wszystkiego co się porusza.
    - Jo, czasem mnie przerażasz - odparła Meg z powagą. - Chyba nie sądzisz, że...
    - A czemu niby nie? Przecież mamy już od dawna dwudziesty pierwszy wiek.
    - Mimo wszystko brzmi to jak z jakiegoś taniego horroru - stwierdził dowódca. - Zgadzam się z Meg.
    - Oczywiście że się z nią zgadzasz Berni, w końcu to twoja żona - zaśmiał się Irlandczyk.
    - Nie na służbie, durniu. A zresztą co ja ci będę tłumaczył.
    - Jasne, jasne. Wmawiaj sobie to dalej.
    - Możecie się oboje zamknąć - warknęła kobieta do mikrofonu radia. - Słowo daję, jak dzieci w piaskownicy.
    - Dużej piaskownicy - wtrącił Jo.
    Meg fuknęła coś ordynarnego pod nosem, na temat męskiej głupoty. - Chyba zaraz będziemy mogli zweryfikować w praktyce twą teorię.
    - To znaczy?
    - Spójrz w okolice głównej bramy.
    Jo skierował lunetę we wskazane miejsce
    Młody szakal, zwabiony zapachem krwi oraz padliny, człapał niespiesznie w kierunku kompleksu. Przystanął przy kępie wyschniętej trawy, patrząc niepewnie w kierunku bramy. Stał tak przez chwilę, wpatrując się bacznie w spaloną stróżówkę, wodząc nosem w powietrzu. Wstał, podreptał kilka razy w kółko i ruszył nieco niepewnie przed siebie. Zapach krwi oraz łatwego łupu, okazał się znów górą.
    Złowieszczo wyglądające ogrodzenie oraz wypalona stróżówka skutecznie odstraszały, jednak krew wabiła. Zwierze minęło bramę, bacznie obserwując zwęglone, przewieszone przez ramę stłuczonego okna, ludzkie ciało. Gotowe rzucić się do ucieczki, jeśli tylko by ów przeciwnik się ruszył. Jednak trup ani drgnął.
    - Ciekawe jak spłonął - odparł Jo zatrzymując wzrok dłużej na stróżówce.
    - Jesteś chory - burknęła Meg.
    - Jeno ciekawski, moja droga.
    Kobieta mruknęła coś sama do siebie, patrząc z powątpiewaniem na swego towarzysza, po czym wróciła do obserwowania zwierzęcia. Szakal dotarł już niemal na środek kompleksu. Zatrzymał się koło poszarpanych zwłok jakiegoś żołnierza, obwąchał i obszedł dookoła. W końcu zatopił kły w czymś czerwonym i miękkim, co wypadało nieboszczykowi z okolic brzucha.
    Meg odwróciła wzrok. - Obrzydliwość - mruknęła.
    - Może i tak, ale jemu najwyraźniej smakuje.
    - Jednak twoja teoria się nie sprawdziła - dodała dziewczyna uszczypliwie.
    - Może nie jest w zasięgu działek.
    - A tamte trupy były? Jo przyznaj, że twoja fantastyczna wizja jest do dupy.
    - Poczekaj niedowiarku - odparł Irlandczyk i zamontował tłumik na swoim M24A2. - Zaraz przegonie tego futrzaka po tym obozie.
    Wycelował w szakala, przyjrzał się dokładnie jego brązowym oczom, zmienił delikatnie kąt i strzelił. Chmura piachu wzbiła się w powietrze, tuż koło pyska zwierzęcia. Przerażony szakal wyprysł w powietrze jak rażony prądem. Czmychnął w kierunku najbliższego kontenera, uciekając od swej niedawnej zdobyczy, robiąc przy tym szaleńcze zakosy. Skulił się za żelazną ścianą, rozglądając się dookoła przerażonym wzrokiem, próbując ustalić źródło zagrożenia.

    Kolejny pocisk przeszył stalową ścianę.

    Biedne zwierze omal nie dostało ataku serca. Pognało co sił w łapach przed siebie, instynktownie robiąc uniki. Szakal czmychnął przez rozbite okno piwniczki, do jednego z głównych budynków i tyle go było widać.
    - Może w końcu przyznasz się do błędu, zamiast straszyć Bogu Ducha, winne stworzenie, jak jakiś niewyżyty nazista - skarciła Jo, Meg.
    - Dalej twierdzę, że coś jest nie tak - upierał się przy swoim Irlandczyk.
    - Z twoją głową, na pewno - żachnęła się dziewczyna. - Zwiadowca do dowódcy.
    - Mów.
    - Teren czysty. Teoria twardogłowa się nie sprawdziła.
    - Zrozumiałem. Ruszamy, ale miejcie broń w pogotowiu.
    - Rozumiem.
    Chwilę potem, odział złożony z dziewięciu żołnierzy, zmierzał w kierunku głównej bramy. Kiedy przechodzili koło spalonej strażnicy, Jo zajrzał do środka.
    - Wszystko jasne - mruknął.
    - Czyli? - spytał Mandra.
    - Pociski przebiły się przez ścianę i rozpruły butle od piecyka gazowego. Sądząc po tym żelastwie wystającym mu z karku, zginął na miejscu.
    - Po cholerę komuś na pustyni piec?
    - W nocy jest tutaj lodowato - wyjaśnił Irlandczyk. - Taki psikus natury.
    - Jak słodko - mruknął dowódca. - Może jednak skupicie się na robocie. Zack!
    - Tak, sir?
    - Znajdź mi główne wrota do kompleksu. Powinny być gdzieś w piwnicy tego pomarańczowego budynku - wskazał masywny blok, o dwóch piętrach, wznoszący się w centrum bazy. - Meg idź z nim.

    3

    Para zielonych, przerażonych oczu, obserwowała z lękiem szereg kolorowych monitorów. Dwoje komandosów weszło właśnie do centralnego bunkra. Zerknął na inny monitor. Dwójka ludzi, bacznie przeczesując zdewastowane pomieszczenie głównej hali, zmierzała w kierunku schodów.
    - Wynoście się stamtąd. Zostawcie nas w spokoju - zamruczał mężczyzna sam do siebie, drżącym głosem.
    Zack i Meg doszli do schodów i zniknęli z pola widzenia kamery. Tymczasem reszta oddziału powoli przeczesywała ośrodek na powierzchni, nieświadoma zagrożenia. Jeden z żołnierzy, nachylił się nad jakimś trupem i zabrał mu broń. Inny starał się otworzyć wrota jednego z kontenerów.

    Na placu pojawił się znajomy szakal.

    4

    - Niezły tu burdel mają - stwierdził Zack przeczesując kolejne pomieszczenia w piwnicy, biegnące koło głównego korytarza. - Wygląda jak po przejściu kawalerii powietrznej.
    - Zastanawia mnie kto to mógł zrobić. Nie ma żadnych ciał przeciwnika.
    - Może je zabrali.
    - Może - zasępiła się Meg, wchodząc do jednego z pomieszczeń. Podeszła do trupa leżącego za roztrzaskanym, metalowym stołem. Laborant trzymał w ręce zakrwawione zdjęcie z jakąś kobietą i dzieckiem. - Jakby wiedział, że zginie - stwierdziła.
    - Co?
    - Nic - odparła kobieta, wychodząc na główny korytarz. Rozejrzała się uważnie po nim i dodała. - Zauważyłeś coś interesującego?
    - Owszem. Kierunki ostrzału - odpowiedział Zack, stając koło niej. - Środkowe pomieszczenia są całe ostrzelane, zaś skrajne przy schodach i głównych wrotach niemal nie tknięte.
    - Czy to nie dziwne.
    - Sam nie wiem.
    - A co z głównymi wrotami?
    - Zapieczętowane. W budynku jest zasilanie, więc powinienem się bez trudu włamać do terminala i je otworzyć ręcznie - odparł Zack zdejmując plecak i zmierzając w kierunku wrót.
    - Ile ci to zajmie?
    - Nie wiem, może z kilka minut.
    - O.K. - Meg włączyła radio. - Grupa pierwsza do dowódcy.
    - Mów.
    - Zack właśnie zajmuje się otwieraniem wrót. W środku bałagan i kilka trupów. Było tu naprawdę gorąco.
    - Rozumiem. Dajcie znać, jak skończycie, my się tu jeszcze rozejrzymy.
    - Tak jest. Bez odbioru.
    Meg wyłączyła radio. Już chciała podejść do jednego z ciał leżących pod drzwiami, kiedy coś kapnęło jej na policzek. Dotknęła go palcami, spoglądając w górę. Z cieniutkiego, półksiężycowatego pęknięcia, wypływała wąska strużka, czarnej mazi. Kolejna kropla spadła na jej policzek.
    Odsunęła się i spojrzała na palce. Czarna substancja, była gęsta i ciepła. Powąchała ją.
    - Smar.

    Sześcioro komandosów dalej przeczesywało górę bazy. Mandra wraz z wysoką brunetką, o krótko obciętych włosach, po wielu wysiłkach w końcu otworzyli drzwi do jednego z kontenerów. Ku ich rozczarowaniu, w środku znajdowała się jedynie sterta złomu. Inny z żołnierzy, stanął na niewysokim, za to masywnym, równo ociosanym kamieniu, wystającym koło jednego z bunkrów i spojrzał w rozpalone słońce.
    - Wiecie co. Ciekawi mnie czemu jeszcze się nie zleciały tu sępy.
    - Moris, ty jak coś powiesz - zaśmiała się Sara. - Przy tobie każdy głupek się chowa.
    - Bardzo zabawne - oburzył się mężczyzna, przerzucając swój M4 z ręki do ręki.
    - No patrzcie państwo - ryknął tubalnie Jo, widząc szakala. - Toż to mój znajomy piesek.
    - Wątpię aby cię dobrze zapamiętał - stwierdził Bernard z ironią w głosie. - Omal go nie zabiłeś.
    - E, tam. Pewnie mi już zapomniał tego niewinnego psikusa.
    Ledwo wypowiedział te słowa, usłyszeli głośny warkot, po czym nastąpił donośny terkot i szakala rozerwało na strzępy. Wszyscy jak jeden mąż padli na ziemię, poszukując zagrożenia. Jo wpatrywał się przez ułamek sekundy otępiałym wzrokiem w krwawe szczątki zwierzęcia, walające się po piachu. Podniósł wzrok, w ostatniej chwili spostrzegając masywną, srebrną wieżyczkę automatyczną, która wyrosła z pod ziemi. Odskoczył w bok chowając się za podniszczonym Hummvee, cudem unikając gradu pocisków.
    Moris wycelował z granatnika, zamontowanego w swoim M4, gdy ziemia pod nim zaczęła się poruszać. Padł do tyłu na plecy, odruchowo naciskając spust. Granat trafił w podłogę wieży strażniczej, rozrywając ją na kawałki i zrzucając potężny reflektor na ziemię. Mężczyzna podniósł wzrok, widząc jak masywne, srebrne działko wyrasta z ziemi, szukając celu. Zaczął się gorączkowo odczołgiwać od niej, strzelając na oślep w kolosa.
    Naboje odbiły się od maszyny, nie robiąc na niej żadnego wrażenia. Dwa sprzężone z sobą działka barretta, zwróciły ku niemu swe lufy. Moris sparaliżowany strachem, wpatrywał się w ziejące śmiercią działka, gdy niespodziewanie stalowego potwora coś rozerwało.
    - Spieprzaj stamtąd, kretynie - wrzeszczał z wyraźnym niemieckim akcentem, jeden z jego kompanów, który właśnie przeładowywał swój wyrzutnik granatów. - Na co czekasz, debilu?
    Moris poczuł jak ktoś chwyta go za ramię i wlecze za jeden z kontenerów. Był to Bernard. Dowódca rzucił niemal swego podkomendnego za ścianę baraku, rycząc coś do niego. W końcu żołnierz zareagował, usiadł za ścianą, sprawdził błyskawicznie swą broń i spytał.
    - Co mówiłeś?
    - Abyś się schował - warknął Bernard. - I opatrz sobie tę ranę na poliku.
    Moris dopiero teraz poczuł, że coś spływa mu po twarzy. Dotknął rany palcami, wyczuł coś twardego i wyjął to. Srebrzysty kawałek metalu, skąpany w szkarłacie wypadł mu z ręki. Szok mijał, zaś jego miejsce powoli zastępował ból. Już chciał coś powiedzieć, gdy spostrzegł jak przed nimi wyrasta z ziemi kolejna wieżyczka.
    Pchnął szybko swego dowódcę na ziemię, akurat kiedy stalowe bolce powbijały się nad ich głowami. Nie czekając ani chwili dłużej obaj mężczyźni rzucili się do ucieczki, chowając się za najbliższym samochodem. Moris jednak był za wolny. Stalowy bolec wbił mu się w udo, rozrywając je aż do kości. Mężczyzna padł na ziemię wijąc się po niej jak oszalały.
    - Wyjmijcie to ze mnie!
    - Uspokój się wariacie! - ryknął dowódca, próbując bezskutecznie unieruchomić swego żołnierza. - Leż spokojnie.
    - To się wwierca! Na Boga, wyjmij to!
    Bernard nie rozumiejąc o co chodzi, chwycił za bolec, wystający z nogi swego kompana. Poczuł jak metal drży w jego dłoni i zaczyna ją parzyć. Puścił go więc i w tym momencie ostrze przebiło się przez nogę swej ofiary. Krew chlusnęła Bernardowi na twarz. Moris wrzasnął, wygiął się w pół i zemdlał.
    - Co to, ***, jest? - dopytywał się Mandra, który dobiegł do nich wraz z Sarą, spoglądając z przerażaniem na obracające się ostrze.
    - Schyl się durniu - warknął dowódca.
    - Spokojnie. Zdjęliśmy już to działko - odparła Sara. - Trzeba mu to wyjąć z nogi.
    - Niby jak?
    - Ja to chwycę a ty to przepchniesz z drugiej strony.
    - Uważaj na to ostrze, wciąż wiruje - dodał szybko Mandra, wykonując polecenie swej towarzyszki.
    Sara nie odpowiedziała, tylko mocno pociągnęła bolec do siebie. Krew trysnęła z rany, jak z fontanny. Kobieta odrzuciła stalowy bolec na bok i szybko zacisnęła ranę obiema rękoma. Nigeryjczyk zacisnął pasek nad raną, po czym pospiesznie założyli Morisowi opatrunek.
    - Musimy się jak najszybciej dostać do głównego bunkra - powiedział dowódca.
    - Carter już tam jest - rzucił szybko Mandra. - Meg oraz Zack, też ponoć mieli jakiś problem, ale już go rozwiązali.
    - Są cali?
    - Tak.
    Minutę później cała czwórka znajdowała się już w głównej hali pomarańczowego bunkra. Na środku sufitu, zwisało zmasakrowane działko, z którego tryskały co chwila snopy iskier. Meg pojawiła się na schodach.
    - Co się stało? - dopytywał się Bernard.
    - Teoria Jo okazała się jednak słuszna - odparła z przekorą w tonie kobieta. - Co z Morisem?
    - Coś przewierciło mu nogę na wylot. Stracił dużo krwi.
    - Przeżyje?
    - Jeśli mu to załatamy to tak - odparła Sara. - Ale o karierze piłkarza może zapomnieć.
    - Dużo tu tych działek? - dopytywał się dowódca.
    - Tylko trzy. Jedno tutaj i dwa na dole. Na szczęście udało nam się je szybko unieszkodliwić.
    - Nic wam nie jest?
    - Zack zarobił lekkie draśnięcie w ramię, ja jestem cała. Gdzie Jo i Bruno?
    - A nie ma ich tu z wami? - zdziwił się Mandra.
    - Dotarł tylko Carter - odparła Meg zaniepokojona. - Pomaga właśnie Zackowi otworzyć wrota.
    - Jo. Bernard - ryknął dowódca do mikrofonu radia. - Gdzie jesteście?
    - Przy jakimś zasranym magazynie - padła po chwili odpowiedź. - A nie mówiłem, że coś tu śmierdzi. I kto tu, ***, jest najmądrzejszy?
    - Dobra, dobra. Bez wycieczek osobistych. Dacie radę dojść do głównego bunkra?
    - Zapomnij człowieku. Trzy z tych działek trzymają nas w ryzach. Ni cholery nie idzie ich zdjąć.
    - Rudzielec, schowaj łeb - dobiegł w radiu czyjś stłumiony głos, po czym nastąpiła krótka eksplozja.
    - Bruno, debilu jeden! - ryknął Irlandczyk na całe gardło, tak mocno, że Bernard, aż wyjął słuchawkę z ucha. - Dokumentnie ci się już pod kopułką popieprzyło?!
    - Nie marudź tylko chodź tutaj.
    - Berni jesteś tam? - padło po chwili pytanie w radiu.
    - Tak jestem - odparł dowódca, masując sobie ucho. - Nie wrzeszcz tak na przyszłość.
    - Jesteśmy w jednym z tych magazynów, jest tu winda. Spotkamy się w głównym kompleksie.
    - Jesteś pewien, że chcecie iść sami.
    - Wolę to, niż dać odstrzelić sobie łeb - warknął Jo.
    - Zgoda. Bądźcie z nami w stałym kontakcie.
    - Się rozumie - rzucił Irlandczyk i się rozłączył.
    - Obym tego nie żałował - mruknął dowódca i ruszył na dół z resztą oddziału.

    Zack z prowizorycznym opatrunkiem na ramieniu, stał z laptopem podłączonym do terminala głównych wrót. Carter, będący niewysokim azjatą, o młodej, przystojnej twarzy, przyglądał się resztkom działka, zwisającym bezładnie z sufitu.
    - I co? - Spytała Meg.
    - Kończę - rzucił melodyjnie Zack, nie odrywając oczu od laptopa. - Skończyłem - nastąpił syk i stalowe wrota powoli się rozwarły.
    - Ciekawa konstrukcja - stwierdził Carter.
    - Potem będziesz się tym fascynował - warknął Mandra. - Pomóż nam z nim.
    - Gdzie dostał?
    - W udo. Stracił dużo krwi.
    - Paskudnie to wygląda - stwierdził Carter oglądając ranę. Musze mu założyć solidny opatrunek, wtedy zdejmiemy zacisk. Ale i tak musi trafić jak najszybciej do szpitala.
    - Wiemy - odparł ponuro Bernard.
    Kilka minut później Moris leżał oparty o ścianę, z ciasno założonym opatrunkiem na nodze. Wciąż był nieprzytomny. Zack tym czasem otworzył wewnętrzne wrota, prowadzące do głównego szybu windy, zjeżdżającej pół kilometra pod ziemię.
    - Szefie - rzucił Zack, pojawiając się ponownie w piwnicy bunkra.
    - Tak?
    - To dziwne, ale wygląda na to że cała podziemna cześć kompleksu jest pozbawiona zasilania.
    - Jak to cała? - zdziwił się Bernard.
    - Posiada ona odrębne źródło - wyjaśnił Zack. - Winda prowadząca na dół jest zasilana stąd, tak jak cała góra kompleksu. Jednak podziemna część ma swoje własne źródło, które jest teraz kompletnie odcięte.
    - Chcesz mi wmówić, że tam nic nie działa?
    - Dokładnie. A to oznacza, że jeśli jakieś drzwi są tam zamknięte to ich nie otworzę.
    - W mordę. Daleko od windy do centrali? - zapytał po chwili dowódca.
    - Nie dość że daleko, to jest ona dużo głębiej pod ziemią - odparł Zack, pokazując schemat kompleksu na laptopie. - Piechotą z nim, tam raczej będzie ciężko dojść - dodał wskazując na Morisa.
    - Genialnie - mruknął Bernard i zaklął siarczyście na głos.
    - Módlmy się aby jak najwięcej drzwi było otwartych - stwierdził Zack.
    - A daleko stąd do pomieszczenia z generatorami? - spytała Meg.
    - Są po drugiej stronie kompleksu.
    - Wyśmienicie - skomentowała kwaśno kobieta. - Carter, co z Morisem?
    - Wciąż nieprzytomny. Potrzebuje krwi oraz fachowej pomocy medycznej. Zapewne w którymś z sektorów mają szpital - odparł azjata patrząc na Zacka.
    - Zgadza się. Nawet jest po drodze do głównej centrali.
    - Daleko?
    - Niezbyt. Moglibyśmy go tam przetransportować i potem zająć się wytycznymi misji.
    - Dobra, w takim razie kończmy to biadolenie i ruszamy - stwierdził Bernard. - Dotrzyjmy najpierw do szpitala. Może Jo oraz Bruno, będą mieli więcej farta od nas.
    Nagle coś drgnęło. - Co to było? - dopytywał się Mandra.
    Kolejny wstrząs. Potem następny i następny.
    Drzwi prowadzące na klatkę schodową wyrwane z zawiasów, poleciały w powietrze, roztrzaskując się o sufit. Na schodach stał potężny, stalowy robot, o złowieszczo lśniących zielenią oczach. Podniósł jedną z rąk, uzbrojoną w szpon, i wtem z jego dłoni wyprysła struga ognia. Komandosi ledwo uniknęli, śmiercionośnego całunu.
    Mandra podniósł swój granatnik z ziemi, wycelował i strzelił. Pocisk trafił maszynę w lewe ramię roztrzaskując je na kawałki. Zielona i czerwona maź trysnęła z rany przeciwnika, zalewając podłogę i ściany. Meg oparła o metalowy stół, swój M24A2 i wypaliła robotowi w prawe oko. Maszyna runęła jak długa do tyłu, szamocząc się i plując ogniem na wszystkie strony z swego miotacza.
    - Wynośmy się stad! - wrzasnął Carter, chwytając pod ramiona wciąż nieprzytomnego Morisa.
    - Wszyscy do windy! - krzyknął dowódca. - Zack, zamknij wrota. Migiem!
    Robot wstał i zataczając się ruszył ku żołnierzom, chowającym się za pierwszymi wrotami. Stalowe drzwi powoli się zamykały, jednak przeciwnik, mimo obrażeń, wciąż był szybki. Grad pocisków uderzył w srebrzysty pancerz, odrzucając potwora lekko do tyłu. Podniósł ponownie szpon do góry, lecz w tym momencie, seria z M4, Bernarda, rozpruła mu zamontowany z tyłu zbiornik z napalmem.
    Jaskrawa kula ognia, pochłonęła na kilka sekund robota. Przeciwnik wydał z siebie ochrypły ryk, szamocąc się bez ładu, próbując ugasić oplatające go płomienie. Kolejny pocisk z granatnika trafił go w kolano, odrywając mu połowę nogi. Stwór runął jak długi na ziemię, pomiędzy zamykającymi się wrotami.
    - O w mordę! To jest żywe!- krzyknął Mandra.
    Wrota zatrzasnęły się z sykiem, miażdżąc potworowi zakutemu w pancerz, nogi i biodra. Donośny ryk agonii oraz bólu przetoczył się po korytarzu. Sara wymierzyła w łeb przeciwnika z swojej strzelby i wypaliła.
    - Martwy - oznajmiła mijając murzyna.
    - Co oni tutaj badają? - dopytywał się Mandra.
    - Jak zejdziemy na dół to się dowiemy.
    - Spieprzaj. Ja nigdzie nie idę.
    - Wyboru raczej nie masz - odparł Zack. - Ten blaszak spalił terminal, nie dam rady otworzyć tych wrót ponownie.
    - Cudownie - jęknął Nigeryjczyk.
    - Dobra, dość tych biadoleń - warknął dowódca. - Cholernie mi się to nie podoba, ale innej drogi nie ma. Zresztą i tak musimy wykonać nasze zadanie. Carter, Meg, zajmijcie się Morisem. Zack i Sara pójdą na przedzie i postarają się znaleźć jakąś drogę w tym blaszanym labiryncie. Mandra i ja będziemy was ubezpieczać.
    - Czarno widzę - jęknął Mandra.
    - Nie ma tam zasilania, a więc zagrożenie jest minimalne - rzucił szybko Zack.
    - Jakoś mnie to nie przekonuje. Dalej czuję się jak w jakimś popapranym horrorze.
    - Przestań marudzić, bo cię tu zostawię na czatach - rzucił ostro Bernard. - A teraz ruszać się.
    Grupa weszła do windy i powoli zagłębiła się w ciemność.

    5

    - Głupcy, głupcy, głupcy - powtarzał skulony pod monitorami, przerażony człowieczek. - Muszę ich powstrzymać, muszę.
    Wstał, podniósł z ziemi dużą latarkę i zapalił. Podszedł do wielkiej metalowej szafy, otworzył, wyjął berettę i dwa magazynki do niej. Wrzucił to do podręcznej torby, wraz z racą oraz kilkoma nieco dziwnymi pociskami, jarzącymi się mocno błękitnym światłem. Przewiesił torbę przez ramię, minął bezgłowe ciało leżące przy zaspawanych drzwiach, wdrapał się na stolik i wybił latarką kratkę do szybu wentylacyjnego.
    - Głupcy, co za głupcy. Nigdy się nie nauczą - mówił sam do siebie, czołgając się.
    Gdy tylko cichy stukot zamilkł, monitory zgasły.

    6

    Jo i Bruno, przyglądali się masywnym stalowym drzwiom, znajdującym się w podziemiach magazynu. Winda, którą tu zjechali, mieściła się w niemal kompletnie pustym kontenerze. Zjeżdżając w dół, spodziewali się dotrzeć do jakiś zapełnionych sprzętem magazynów. Ku ich rozczarowaniu jedyne co zobaczyli to ogromna pusta hala, z jednymi drzwiami na końcu.
    - To wszystko jest jakieś posrane - odparł Jo po dłuższej chwili. - Dasz radę je otworzyć?
    - Wystarczy wysadzić zawiasy - stwierdził Bruno, bez wahania. - To zwykłe, stalowe drzwi.
    - Które ktoś zaspawał - dodał z przekąsem Irlandczyk.
    - Może mu się nudziło.
    - Wymyśl lepsza bajeczkę. Daję głowę, że tam jest coś bardzo wartościowego.
    - Albo gotowego odstrzelić nam łby - odparł ponuro Niemiec.
    - Wieczny pesymista - fuknął Jo z ironią w głosie. - No dobra, wysadzamy.
    Przykleili do zawiasów po małym ładunku C4, podłączyli detonatory i schowali się w rogu piwnicy. Mała eksplozja wyrzuciła w powietrze metalowe odłamki, które z głuchym łoskotem upadły na podłogę. Stalowe wrota runęły do tyłu z hukiem. Kiedy pył opadł, komandosi zajrzeli do środka, mając broń gotową do strzału.
    Druga hala była po sufit załadowana wszelkiej maści, drewnianymi skrzyniami. Całość przypominała gigantyczny labirynt. Jo podszedł do jednej ze skrzyń, wyjął bagnet i podważył wieko. W środku były karabiny.
    - Co to jest? - spytał się Bruno, na widok dziwnej broni.
    - Prototypowy karabin szturmowy XM8 - odparł Irlandczyk, oglądając zdobycz. Zarzucił na ramię swój karabin snajperski i zabrał się za testowanie nowej broni. - Lekki z lunetką, trzydzieści naboi w magazynku. Cudo. Wycofali je kilka lat temu.
    - Czemu?
    - Chodziło o jakieś kłótnie na górze. Zresztą mniejsza z tym, mają tu tego pokaźny zapas.
    - Ciekawe co jest w innych?
    - Sprawdźmy - odparł Jo z przekorą i podszedł do kolejnej sterty.
    - Zauważyłeś, że żadna z tych skrzyń nie jest oznakowana - odparł Bruno po dłuższej chwili.
    - Być może mają ku temu powód, albo po prostu są głupi - odparł Jo, otwierając kolejną skrzynkę. - No, no, no. Patrzcie państwo.
    - Co znalazłeś?
    - To się nazywa giwera - Irlandczyk wyjął z skrzyni potężny, czarny karabin, który rozmiarami przypominał przedszkolaka. - XM29, karabin i granatnik w jednym, z tego co wiem nigdy ich nie wypróbowano w terenie. Wycofali je z powodów technicznych czy coś takiego.
    - Obstawiam że były za duże - zaśmiał się Bruno.
    - Marudzisz. Gdzieś tu musi być do nich amunicja.
    - Masz zamiar przeszukać wszystkie te skrzynie?
    - W sumie nie głupi pomysł.
    - Debil - fuknął Niemiec sam do siebie na głos. - Dobra lepiej znajdźmy jakąś windę czy cokolwiek innego aby się dostać do kompleksów pod nami.
    - Gdzie ci się tak spieszy? Lepiej poszperajmy trochę dłużej, może znajdziemy coś ciekawszego.
    - Niby co? Miotacz laserowy? - warknął Bruno.
    - Wieczny pesymista... chwila. Cicho.
    - Żaden pesymista, tylko...
    - Powiedziałem, milcz.
    Bruno od razu zamilkł. Jo nasłuchiwał. Powietrze jakby stężało, żołnierze słyszeli wyraźne własne oddechy w potężnym, magazynie. Wtem do ich uszu doszedł ostry metaliczny dźwięk, dobywający się z którejś odnóg labiryntu utworzonego z skrzyń. Odgłos się powtórzył i zamilkł. Obaj mężczyźni uważnie obserwowali skrzynie, jakby czekając kiedy któraś z nich się rozleci i wypadnie na nich jakiś stwór. Jednak nic się nie działo.
    - Co to było? - Bruno ściszył głos do szeptu.
    - Pojęcia nie mam - Irlandczyk zdjął swój karabin z pleców i zarzucił na ramię eksperymentalny XM8. - Lepiej stąd spadajmy i znajdźmy jakiś sposób aby dostać się na dół.
    - Musi być tu jakaś winda albo coś w tym stylu. Jo.
    - Czego?
    - Po cholerę ci ten karabin? Wywal go.
    - Może się przydać.
    - Przecież nie masz do niego naboi.
    - Nie marudź, zresztą lubię zbierać pamiątki z akcji.
    - A potem ja się zastanawiam, jakim cudem ty masz żonę, a ja sobie nawet kobiety nie umiem znaleźć - zaśmiał się niemrawo Bruno.
    - Mam talent - odparł Jo i w tym samym momencie potężna ściana z drewnianych skrzyń runęła na nich.




    Komentarze

    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.




    Ten artykuł skomentowano 0 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.


    Pseudonim
    E-mail
    Treść Dostępne tagi: [cytat][/cytat], [url=http://][/url]
    Przepisz poprawnie podane słowa mnustwo orkuw