Warning: Undefined array key "autologin" in /usr/home/peronczyk/domains/insimilion.pl/insimilion/twierdza/index.php on line 25 Varia • Łup wojenny • INSIMILION

    Varia


    Łup wojenny

    Fantastyka » Varia » Opowiadania
    Autor: KoZa
    Utworzono: 13.06.2007
    Aktualizacja: 01.08.2008

    Szlag by trafił te pierdolone mutanty! Cholera, ale oberwałem... Cud, że żyję...
    Te i wiele innych myśli przebiegało przez głowę Steve'a Barracusa - wojownika Bractwa Stali. Elitarnego wojownika Bractwa Stali. Teraz również - poważnie rannego wojownika Bractwa Stali. Część pancerza wspomaganego poszła w rozsypkę. Kawałek, który utkwił pod prawym kolanem po wybuchu miny przeciwpiechotnej, przypominał o swojej niechcianej obecności przy każdym kroku. Przestrzelone na wylot lewe ramię również nie ułatwiało mu marszu po przedmieściach St. Louis.
    Żebym chociaż wiedział gdzie jestem, do kurwy nędzy! - kolejna myśl uderzyła w Steve'a niczym piorun.
    Zgubił się.
    Tego był pewny.
    Tak samo jak tego, że płynąca z rozbitego łuku brwiowego krew nie pomagała mu w orientacji. Na mapie, którą widział na odprawie, wszystko wyglądało tak prosto.
    Cud, że żyję... - ciągle powtarzał sobie w myślach. - Inni nie mieli tyle szczęścia. Pierdolone mutanty...
    Przed oczami ponownie pojawiła mu się scena, która rozegrała się raptem parę godzin temu.
    6:04. Tę godzinę będę pamiętał do końca swojego pieprzonego życia. Czyli pewnie jeszcze kilka kwadransów - próbował się roześmiać w duchu. Nie wyszło mu.
    Spojrzał w niebo, by ocenić, która godzina mogła teraz być. Zdrową dłonią przysłonił oczy. Słońce już dawno minęło zenit i powoli chyliło się ku zachodowi. Za jakieś dwie, góra trzy godziny zupełnie zniknie z horyzontu.
    Niedobrze. Bardzo niedobrze - Steve wiedział, że nie znajdzie nigdzie żadnej kryjówki, o której nie wiedzieliby okoliczni Raiderzy. Zgadywał, że jego obecność na przedmieściach St. Louis nie była już tajemnicą dla żadnej z miejscowych grup. A nawet jeśli, to ten stan nie utrzyma się zbyt długo.
    Wiedział, że do nocy go dorwą.
    Sprawdził magazynek Desert Eagle'a, którego zdobył podczas swojej pierwszej misji dla Bractwa. Był załadowany do pełna. Niestety, lichą amunicją domowej roboty. Wiadomo, że żaden wyższy szarżą żołnierz nie chodził z tak archaicznym uzbrojeniem. Była to pamiątka, której Steve po prostu nie chciał się pozbywać. Amulet. Dlatego i kule były w nim tylko pro forma - przynajmniej do teraz. Choć... musiał sam przed sobą przyznać, że "orzełek" nie raz uratował go przed stratą głowy. Zanosiło się na to, że teraz ta stara klamka będzie miała jeszcze jedną okazję udowodnić swoją wartość w walce.
    Oby nie po raz ostatni.
    Kolejny krok. Ból.
    Zrobiło się ciemno.


    ***

    6:04. Obrzeża St. Louis.
    To miała być rutynowa misja. Super mutanty pojawiły się w okolicy. W rozsypkę poszło kilka grup Raiderów. To nikogo z zarządu nie martwiło. Sytuacja, w której wrogowie Bractwa zwalczali się nawzajem była korzystna - dawała przynajmniej kilka dni wytchnienia wycieńczonym żołnierzom. Czas na uzupełnienie zapasów i werbunek tubylców. Wszystko się zmieniło, gdy oberwało się cywilom. Tego zarząd już nie mógł przemilczeć. Zbyt długa chwila zwłoki i można byłoby sobie darować akcję rekrutacyjną na tych terenach. Żaden chętny by jej nie dożył.
    Na takie misje zawsze były wysyłane elitarne grupy. Walka z mutantami, to nie przelewki. Steve nie mógł marzyć o lepszej ekipie, niż ta, z którą przyszło mu służyć. Elwood, kiedyś weteran ulicznych wyścigów, teraz najlepszy kierowca w Bractwie. Naprawić też umiał prawie wszystko, pod warunkiem, że kiedyś miało koła i jeździło. Dał się zwerbować po tym, jak podczas turnieju wsadzili go na minę. Dosłownie. Stracił wtedy ostatni samochód. Do tego Jake oraz Kevin - strzelcy wyborowi. Tych przekonała wizja gnatów, jakie mogą dostać za zasługi dla Bractwa. Mieli dosyć swoich starych myśliwskich rzęchów. I, oczywiście, Elen - ta już nie raz składała wszystkich do kupy. Czemu dała się zwerbować? Tego nikt nie wiedział. Stara Elen nie lubiła o tym rozmawiać...
    Nic dziwnego, że ci ludzie trafili razem do jednego Hummera. W końcu pod generałem Barnaky'm nie służył byle kto. Tylko najlepsi z najlepszych. Tak, drużyna Siarka to było coś!
    Rekonesans szedł sprawnie. Już po pierwszym kwadransie w tyle zostały dwie pozostałe drużyny, biorące udział w akcji - Szpon i Demon. Zajmowały swoje pozycje - ich cele były inne. Siarka miała przedostać się możliwie daleko na północ, omijając posterunki, i z tamtej strony podejść wroga. Jake wypatrzył ich fortyfikacje na wschodzie. Nieźle się dranie urządzili!
    Po trzech kwadransach systematycznego zbliżania się do pozycji wroga wszyscy zaczęli się trochę denerwować. Mutanci nigdy nie byli zbyt dobrze zorganizowani, ale zupełny brak żywej duszy w okolicach ich bazy był jednak zbyt dziwny. Może nie byli jeszcze zbyt blisko, ale... Żaden szpicy. Żadnych patroli. Nic.
    I wtedy się zaczęło.
    Najpierw przednia szyba zapłonęła na całej powierzchni żywym ogniem. Niemalże w tej samej chwili drugi koktajl uderzył w Hummera od boku.
    Skurwysyny czaiły się w dołach! Jak na komendę wyrosło spod ziemi sześciu mutantów, przykrytych do tej pory siatką maskującą!
    Niech by sukinsynów piekło pochłonęło! - te słowa przebiegły przez myśl wszystkim.
    W tym położeniu nie dało się nawiązać walki. Elwood chciał ich staranować, by dać kumplom czystą pozycję do strzału. To był jego ostatni błąd. Pod lewym kołem eksplodowała mina, urywając je razem z nogą, która jeszcze przed chwilą wciskała gaz do dechy. Hummera ostro podbiło. Przez chwilę sunął bokiem po ziemi, by zaraz zaliczyć dachowanie.
    Jeszcze dwa silne wybuchy.
    Steve stracił przytomność.


    ***

    Przecknął się z majaków. Wszystko bolało jeszcze gorzej, niż przed chwilą. Zaraz, czy na pewno "przed chwilą"? Uświadomił sobie, że leży pod małą przybudówką. Ziemia była nasiąknięta krwią. Jego krwią.
    Musiał zemdleć.
    Szczęście, że się jeszcze obudził.
    Dobrze, że nie padłem na żadnej z głównych dróg. Wtedy już na pewno by mnie zapieprzyli... - próba pocieszenia się znowu nie przyniosła efektów.
    Szybko sięgnął ręką do kabury na udzie. Broń dalej w niej była. Szkoda, że dziury w ciele również pozostały na swoich miejscach, pomyślał.
    Sceny z wybuchu przewijały mu się przed oczami, zmieniając się, jak w kalejdoskopie. Nie pamiętał dokładnie, co się wydarzyło po tamtym dachowaniu. Chyba wyleciał przez wybitą przednią szybę. I został postrzelony. To by przynajmniej tłumaczyło zdruzgotaną lewą rękę. Ale później? Jak to się stało, że go nie dobili? Gdy wtedy odzyskał przytomność, było już w okolicach jedenastej przed południem. A przynajmniej tak wywnioskował z pozycji słońca. Jego zegarek, jak i kilka innych gadżetów, nie przetrwało już pierwszego wybuchu, nie wspominając o kolejnych. Gdy się doczołgał do miejsca wybuchu - a dzielił go zadziwiająco duży dystans - zobaczył jedynie zgliszcza Hummera oraz kilka ciał mutantów. I niezmierzone ilości krwi. Nie było zwłok nikogo z Bractwa.
    Tak, to spostrzeżenie go wtedy zaskoczyło. Oczywiście, dopiero po tym, jak przebiło się przez barierę z potwornego bólu głowy, świdrującego bez przerwy wnętrze czaszki.
    Mutanty nie babrały się w chowaniu ciał - czy to swoich, czy wrogich.
    Wtedy się trochę uspokoił - zobaczył ślady po gąsienicach opancerzonego transportowca. Dokładnie takiego, jakich używało Bractwo. To znaczyło, że...
    Przybyła odsiecz. Nasi.
    Ta myśl dodała mu otuchy. Na tyle, by się dźwignąć z miejsca i dalej ruszyć przez ruiny dawnego St. Loius. Do najbliższej siedziby Bractwa. Lub do kogokolwiek, kto by posiadał działający nadajnik radiowy i nie wypruwał serii z kałasza bez ostrzeżenia. To był jedyny ratunek.
    Tylko jedno pytanie nie dawało mu spokoju. Jak to się stało, że go nie zauważyła ekipa ratunkowa?


    ***

    Powoli zmierzchało, gdy Steve'owi udało się przebrnąć przez przedmieścia i dojść w okolice centrum miasta. A raczej - ex-miasta. Nie była to najbezpieczniejsza droga, ale na pewno najkrótsza. I dawała nadzieję na spotkanie jakiegoś cywila, który na widok herbu Bractwa pomoże. Pewnie za sprzęt i słony okup, ale jednak... pomoże.
    Każdy krok sprawiał coraz większy ból. Rany trochę zakrzepły, a upływ krwi zmniejszył się na tyle, że wykrwawienie przestało być aż takim zagrożeniem. Teraz jedynymi przeszkodami byli już tylko Raiderzy, infekcja, głód i... co tam jeszcze? Zwierzęta? Nie, tu może nie. Chyba że zostałby zagryziony przez armię szczurów. Zmutowanych szczurów. Cholera, lepiej o tym nie myśleć. Słyszał historie o gryzoniach-gigantach. Ta myśl zdecydowanie nie dodała mu otuchy.
    Już lepiej było zginąć tam. Z moimi. A nie, kurwa, od kuli jakiegoś złamasa albo siekaczy przeklętego szczura! - myślał gorączkowo. - Ale już tylko trochę. Dojdę do zachodniej części miasta i będę mógł liczyć na patrol. Kumple z innych oddziałów często się tam zapuszczają. Albo szukają ewentualnych dzikusów, nadających się na przyszłych żołnierzy, albo chcą rozruszać kości i popolować na grupy Raiderów.
    Znajdą mnie, na pewno - powtarzał bezgłośnie Steve. Z uporem maniaka. - Ale na razie muszę się gdzieś zadekować, by przeczekać noc. Tylko, kurwa, gdzie?!
    Rozejrzał się po okolicy. Nie wyglądało to dobrze. Wielkie zejście do podziemi - stary neon głosił, że jest to Union, stacja metra - było ze wszystkich stron otoczone niskimi zabudowaniami. Te niegdyś wieżowce teraz nie wspinały się na więcej niż jedno, może dwa piętra wzwyż. I tyle samo w głąb. Co gorsza, niektóre wyglądały, jakby były czasem używane. A to nie wróżyło niczego dobrego.
    Słońce ledwie wyglądało znad resztek infrastruktury. Zapadała ciemność.


    ***

    Cisza w odartym z farby i tapet pokoju została przerwana przez nagłą aktywność w eterze. Zaskrzeczał głośnik, zapaliły się diody starego CB radia.
    - Foxtrot, tu Charlie Delta. Zgłoś się. Obiór.
    Szczupły, łysiejący mężczyzna chwycił za mikrofon i wcisnął przycisk nadawania.
    - Tu Foxtrot, co słychać Charlie Delta? Odbiór.
    - Namierzyłem jakiegoś ćwoka przy Union Station. Ciur jest w pancerzu wspomaganym! Odbiór - ponownie zaskrzeczał głos w głośniku.
    - Co, kurwa?! - podający się za Foxtrota mężczyzna zapomniał z wrażenia o standardowej komendzie "odbiór" i puścił przycisk.
    - Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, żebyś zjarzył. Mamy gościa we wspomaganym. Samego! Kumasz? Odbiór.
    Tym razem łysol dłużej trawił informacje. Takie szczęście? Na koniec tak nudnego, zasranego dnia?! Chwycił lornetkę i wyjrzał przez dziurę w ścianie. Z piątego, najwyższego piętra swojego "wieżowca" miał bardzo dobry widok na okolicę. Przy odrobinie szczęścia dało się nawet zobaczyć, co słychać u siostry na jej terenach. Właśnie przy Union Station. Po kilkunastosekundowym wpatrywaniu się w przestrzeń, wyszperał kulejącą postać. Barczysty. Albo to był ranny mutant, albo... cholerny braciak ze stali!
    - Foxtrot, jesteś tam? Odbiór.
    Przebrzmiał głos z CB radia. Znów nastała niema cisza.
    - Foxtrot, odezwij się, kurwa, bo ci pierdolnę przy najbliższej okazji! - tym razem głośnik wskoczył na wyższe częstotliwości, przez co ciężko było zrozumieć wydobywający się z niego skrzek. Widać Charlie Delta musiał krzyknąć do mikrofonu. Łysol sięgnął po mikrofon, nie odrywając oczu od lornetki.
    - Weź zamknij ten głupi ryj! Widzę go, widzę! Nie wierzę, ale, cholera, widzę! - zamilkł na chwilę, ale nie puścił przycisku. - To teren Eagle. Zaraz się z nią połączę i trzepniemy śmiecia! - zamilkł. Po sekundzie przypomniał sobie o nowych pomysłach szefa i dodał: - Over and out!
    CB radio na chwilę zamilkło. Łysy bawił się pokrętłem, próbując złapać zakres siostry z naprzeciwka. Po niecałej minucie syknął triumfalnie i zaczął nadawać w eter.
    - Eagle, tu Foxtrot. Zgłoś się odbiór.
    Cisza. Przedłużająca się, nieskończona, niecierpliwiąca cisza. Po kilku sekundach odezwał się zdenerwowany kobiecy głos:
    - Ja ci, kurwa, dam Eagle! Jeszcze raz mnie tak nazwiesz, braciak, to cię zastrzelę przy pierwszej okazji!
    - Ale szef kazał... - próbował przerwać łysy. Nieskutecznie.
    - Mam w dupie szefa i jego cholerne pomysły! Czego chcesz, Mike? - puściła przycisk, dając bratu szansę na odpowiedź.
    - Wyjrzyj za okno. W kierunku Union Station - zakomenderował.
    - Czekaj - padła po chwili odpowiedź z głośnika.
    Ponownie nastała cisza. Tym razem jeszcze gorsza i jeszcze dłuższa. Dłuższa niż nieskończoność? Tak, dla Mike'a to było jak dwie nieskończoności. Może nawet trzy. Taki towar nie zdarzał się codziennie. Cholerny pancerz wspomagany. Każdy chłopak o tym marzył. Dziewczyna zresztą też, ale dla nich raczej rzadko Bractwo robiło te najdroższe, najlepsze pancerze.
    Zresztą, co tam - facet czy baba! Nigdy przede wszystkim taki pancerz sam do nas nie przyszedł! - pomyślał gorliwie Mike.
    - Szybciej, kurwa, siostra, bo się tu zesram... - wysyczał pod nosem sam do siebie.
    Oczekiwanie zostało wreszcie przerwane przez aktywność w eterze.
    - O ja cię... O kur... O ja pier... O rzesz... O... Strzelam! - to było ostatnie słowo, jakie usłyszał Mike. Pewnie Betsy walnęła w kąt słuchawkę i ładuje karabin... Dobrze, że ma przeciwpancerne, pomyślał. Hełm będzie zjechany, ale reszta powinna być jak ta lala. Niech no ja się tylko do niego dorwę!


    ***

    Ładuj.
    Cel.
    Pal!


    ***

    Świst kuli rozerwał wieczorną ciszę. Pocisk leciał dokładnie w kierunku opancerzonej głowy. Naraz oczy Mike’a i chłopaka z posterunku Charlie Delta wbiły się w lornetki. Zawisły na mężczyźnie.
    Przebije się bez problemu, pomyślała Betsy.


    ***

    Steve'owi szło się coraz gorzej. Wszystko go bolało. Krwi może nie ubywało, ale sił owszem. Już upatrzył sobie schronienie na noc. Dzieliło go może pięćdziesiąt metrów. Tylko i aż pięćdziesiąt. I będzie na razie bezpieczny. Na noc. Może.
    Czas zwolnił. Jakby ktoś wylał smołę.
    Spojrzał w prawo.
    Co to? Giez? - dziwnie spokojna myśl przebiegła przez umysł żołnierza. Po ułamku sekundy wiedział, co się do niego nieubłaganie zbliża.
    Chciał uskoczyć. Nie mógł. Ciało ciążyło, nie słuchało rozkazów. A przecież ten pocisk leciał tak wolno. Widział go jak na dłoni. Tylko skok w bok i po strachu. Skok w bok...
    A tymczasem nabój się zbliżał. Nieubłaganie, z diabelską pewnością i konsekwencją.
    Był już przy oczach.
    Gdy zaczął się przegryzać przez pancerne szkło wizjera, kolejna leniwa myśl zabrzmiała w umyśle Steve'a.
    Już lepiej było tam zginąć. Z moimi.
    Czas przyśpieszył.
    Ciało wojownika Bractwa Stali, szarpnięte postrzałem, upadło na chodnik, znacząc go krwią.





    Komentarze

    Ten artykuł skomentowano 3 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.


    Kradziej
     

    Wędrowiec
    Temat:
    Dodany: 16.09.2007 o 11:31  

    Przygnębiające opowiadanie, sensowne zakończenie :)

    disaster
     

    Wędrowiec
    Temat:
    Dodany: 12.06.2008 o 1:02  

    fajne mini opowiadanie, ale trochę językowo kuleje ;p

     

    Mieszkaniec | Komentarzy: 12
    Temat: Szybkie, przyjemne w czytan...
    Dodany: 13.09.2011 o 3:32  

    Szybkie, przyjemne w czytaniu opowiadanko, choć nie powalające na kolana. Jest trochę błędów, ale niezbyt rażą. Neuroshimowy klimat i fajne zakończenie :)



    Ten artykuł skomentowano 3 razy.
    Na stronie wyświetlanych jest 20 komentarzy na raz.


    Pseudonim
    E-mail
    Treść Dostępne tagi: [cytat][/cytat], [url=http://][/url]
    Przepisz poprawnie podane słowa mnustwo orkuw